Po wybuchu wojny w Ukrainie okazało się, że nie ma nic pewnego, a nasz świat może runąć w jednej chwili. Tylko wiara w Boga i ufność w Jego prowadzenie pomaga odnaleźć sens – wyznaje Waleria Gordienko
Pradziadkowie Walerii mimo polskiego pochodzenia trafili na wschód. Jeden studiował medycynę w Petersburgu i tam wykonywał zawód lekarza, drugi z Polesia po rozbiorach trafił do Ukrainy.
– Jestem córką Kijowa, bo tam się urodziłam. Tata był głównym architektem tego miasta – mówi z dumą Waleria.
Męża poznała już w szkole podstawowej. Urodzili się tego samego dnia i chodzili do jednej klasy. Ich córka miała 4 latka, gdy zginął w wypadku samochodowym.
– Bardzo go kochałam i jego śmierć strasznie mną wstrząsnęła. Zachorowałam na depresję i tylko dzięki córce byłam w stanie dalej żyć. Rodzice przygarnęli nas do siebie i wyręczali mnie we wszystkim, więc tylko leżałam, płakałam i chodziłam na cmentarz. Moja depresja się pogłębiała. Wiedziałam, że nie mogę u nich zostać. Na zaproszenie sióstr karmelitanek z Kijowa zatrzymałam się z córką w ich klasztorze. Tata był zaangażowany w jego budowę, za co siostry chciały się odwdzięczyć. Po dwóch latach zdałam sobie sprawę, że klasztor to nie jest dobre miejsce dla dziecka. Musiałam w końcu stanąć na własnych nogach – wyjaśnia Waleria.
Skończyła chemię inżynierską, była technologiem i w tym właśnie zawodzie znalazła interesujące miejsce pracy w Płocku.
– Nie znałam tego miasta, mimo to pewnego zimowego dnia wsiadłam z dzieckiem do autobusu i wieczorem dotarłam do Płocka. Niestety nie zorganizowałam sobie noclegu. Siedząc na przystanku, zastanawiałam się, co dalej. W takich chwilach ufnie modlę się do Boga o rozwiązanie problemu. Podeszła do nas pewna kobieta i po krótkiej rozmowie zaprosiła nas do siebie. Wiedziałam, że cud, który właśnie się zadział, jest początkiem nowego, pełnego Bożych błogosławieństw życia – zaznacza Waleria.
Samotna matka
Początki były trudne. Samotna matka w obcym mieście, bez mieszkania i pracy. Tam, gdzie Waleria chciała pracować, nikogo nowego nie potrzebowali. Niewiele brakowało, a wróciłaby do Kijowa.
– Poszłam z córką na pielgrzymkę do sanktuarium Matki Bożej Brzemiennej w Skępe. Po drodze ukradziono mi pieniądze i paszport. Mimo przygnębienia na miejscu poczułam w sercu ciepło i pokój. Wiedziałam, że wszystko się poukłada – wyjaśnia Waleria.
Minęło kilka miesięcy, a sytuacja rodziny się nie zmieniła. W dniu Bożego Narodzenia Waleria wraz z córką wybrały się na pasterkę. Mróz był siarczysty, dlatego w kościele poza księdzem było tylko kilka osób. Widząc to, proboszcz powiedział obecnym, że każdy z nich dozna jakieś niezwykłej łaski. Po dwóch dniach Waleria znalazła pracę.
Boża ręka
Córka dorosła i wyszła za mąż za Polaka. Rodzice Walerii umarli, zostawiając jej mieszkanie i działkę. Jej domem był jednak Płock i nie chciała wracać do Kijowa. Za to córka z zięciem postanowili się tam osiedlić.
– Mieszkają w Kijowie od kilku lat. Cudownie się tam urządzili. Zięć jest z Grójca i ma smykałkę do prac ogrodowych. Stworzył na działce taką małą winnicę – opowiada Waleria.
Córka Walerii po wielu komplikacjach urodziła zdrową dziewczynkę.
– Poleciałam do Kijowa nacieszyć się wnuczką. Tuż przed powrotem do Polski zaczęłam z córką planować moją kolejną wizytę. Byłyśmy zdziwione niskimi cenami biletów w lutym, ale dzięki temu 18 lutego, znów byliśmy razem – wspomina.
W telewizji mówiono o możliwym ataku Rosji na Ukrainę. Waleria nie martwiła się tym, a medialna panika tylko ją irytowała.
– 24 lutego około szóstej rano do mojego pokoju wpadła przerażona córka i z przejęciem opowiedziała mi swój sen. Śniła, że trafił ją pocisk. Kazałam jej się położyć, a sama wyszłam z mieszkania, żeby się uspokoić. Na klatce słychać było jakieś zamieszanie. Nagle poczułam uderzenie od wewnątrz, jakby Boża ręka chwyciła mnie za serce i usłyszałam głos, żebym natychmiast wracała z dziećmi do Polski. Wbiegłam do mieszkania, krzycząc, by się ubierali. Córka złapała śpioszki i pampersy dla małej. Zięć, widząc nasz pośpiech i panikę, stwierdził, że nigdzie się nie wybiera. Sny i przeczucia wydawały mu się mało przekonujące, jednak pod wpływem żony zmienił zdanie i już po chwili siedzieliśmy w samochodzie. Na stole zostało nieruszone śniadanie. Zostawiliśmy wszystko – zaznacza Waleria.
Boże dzieci
Do polskiej granicy było 500 km. Jechali dwie doby w niekończącym się korku.
– Przerażeni ludzie tłumnie szli chodnikami. W Irpieniu, gdy nad naszymi głowami przeleciał rosyjski samolot, z którego przeprowadzono desant, zięć uwierzył, że wybuchła wojna. Tam gdzie mogliśmy przystanąć, wszędzie ludzie pomagali sobie nawzajem. Na granicy serce pękało na widok płaczących mężczyzn żegnających swoje rodziny. Gdy dojechałam do Płocka i stanęłam na parkingu przed moim mieszkaniem, zaczęły bić dzwony kościelne. Wiedziałam, że tylko dzięki Bogu historia mojej rodziny może mieć ciąg dalszy. Nieprzypadkowo wybrałam bilety w tym terminie i nieprzypadkowo były takie tanie. Bez mojej interwencji oni najpewniej byliby nadal w Kijowie. Teraz na naszej kijowskiej działce stacjonują czołgi, a w naszej dzielnicy zdarzają się ostrzały. Gdy widzę zniszczone miejsca w Kijowie, które projektował mój ojciec, czuję, jakby kawałek mojej historii został zrównany z ziemią. Ale to jestem w stanie odżałować. Bardziej boli mnie serce, gdy moi przyjaciele z Ukrainy toną w nienawiści do Rosjan. Trudno widzieć człowieka we wrogu. Trudno go nadal kochać. Tylko dzięki Bogu jest to możliwe. Modlę się, by pamiętali, że wszyscy jesteśmy Bożymi dziećmi – podsumowuje Waleria.
Różaniec 6/2022