Dlaczego katecheci powinni podawać młodym mleczko, a nie schabowe?
O tym, dlaczego katecheci powinni podawać młodym mleczko, a nie schabowe, z salezjaninem ks. Przemysławem Kaweckim rozmawia Marcin Jakimowicz. Autor zdjęcia: Roman Koszowski
Marcin Jakimowicz: Co zrobiłby ks. Jan Bosko w słynnej klasie gimnazjalnej w Ostródzie, w której po paru pozalekcyjnych przygodach kilka dziewczyn przychodzi na lekcje w ciąży?
Ks. Przemysławem Kawecki: — Po lekcjach poszedłby posiedzieć na ławce pod ich blokiem. Wyszedłby do świata młodych — to była jego metoda wychowawcza. On nie zaczynał od katechizacji, tylko od pierwszego kontaktu — od tego, by być na ulicy. Tam, gdzie włóczą się po szkole dzieciaki. Znana jest historia Bartłomieja Garellego — bezdomnego chłopca, który chciał przespać się w zakrystii. Dorwał go zakrystian i chciał potraktować jak połowa świata, która na dzieciaki z problemami reaguje agresją. Wtedy wszedł do zakrystii ks. Bosko. Zaczął rozmawiać z przerażonym chłopakiem. „Masz matkę? Nie. — Masz ojca? — Nie. — Masz dom? — Nie. — Potrafisz czytać i pisać? — Nie. — Umiesz gwizdać? — Umiem! To pogwiżdżmy razem...”
Czyli metodą na młodych jest wyszukiwanie w nich dobra?
Tak, to naprawdę działa. Ks. Bosko mówił, że w każdym młodym jest odrobina dobra — trzeba ją znaleźć i na tym budować relacje.
A co ma zrobić w ostródzkiej szkole zakonnica, która od przełożonej dowiedziała się, że będzie uczyła tam religii? Gwizdać?
Pytanie jest tak naprawdę jedno: czy katecheta to zawód czy powołanie? Ja już po pierwszym zdaniu potrafię często to chwycić. Pytam jakiegoś katechetę: „Jak u ciebie na religii?”. „Zapooooomnij...” A inny podchodzi do mnie i rzuca: „Wiesz, mam fajne dzieciaki, dały mi ostatnio wprawdzie popalić, ale...”.
W Polsce jest 35 tys. ludzi „powołanych”. Do uczenia religii.
Katecheci są dla mnie bohaterami swego dzieła, naprawdę. Na matematyce, biologii czy historii nie ma takich emocji, jakie znajdziemy na lekcjach religii. Przyczyny są różne: od braku merytorycznego, profesjonalnego przygotowania do pracy z daną grupą wiekową, aż po elementy klasycznej walki duchowej. Zupełnie inaczej religia wygląda w klasach, gdzie nauczyciel czuje się powołany do tego, by opowiedzieć młodym o miłości Boga, a inaczej tam, gdzie znudzony katecheta wypisuje: temat: „Bóg jest miłością”.
Da się w ogóle opowiedzieć o tym w czasie katechezy?
Da się. Spotykam wielu katechetów, którzy o tym zapewniają. Bieda zaczyna się tam, gdzie katecheta traktuje swą pracę tylko jako zawód. Dziś popularny robi się trend, że religia jest lekcją, na której ma być przekazywana sucha wiedza na temat wiary. Gdy pracowałem w Niemczech, dziwiłem się, dlaczego tam zdają maturę z religii. U nas to nie do pomyślenia! Przecież religia to taka lekcja robienia sobie jaj, zajęcia z przymrużeniem oka. Zobaczmy, jaka zadyma powstała wokół tego, czy wpisywać stopień z religii na świadectwo, czy nie... By uniknąć takiego zamieszania, musimy przygotowywać lekcję profesjonalnie i stawiać konkretne wymagania.
Tyle że ja na spotkaniu z setką katechetów z całej Polski słyszałem: „Zapomnij o programie”.
I to jest sedno problemu... Dla mnie podstawowe pytanie brzmi: czy mam uczyć, czy dawać świadectwo. Jeśli mam uczyć, to traktujmy religię jak matematykę. Młodzi mają jedynie nauczyć się jej i zaliczyć. To dla mnie klasyczne religioznawstwo. Katecheza jest innym wymiarem. To ugruntowanie nawróconego człowieka w jego wierze.
Z jednym założeniem: że mówimy do ludzi, którzy spotkali w życiu Jezusa.
Tak! A dziś mamy inne czasy; idziemy na katechezę do ludzi, którzy nie dotknęli miłości Bożej, nie wiedzą, jak to smakuje. Oni często nie mają czego pogłębiać, są w punkcie startu. Bardzo przekonała mnie opowieść znajomego chłopaka: „Chodziłem na religię tylko po to, by robić sobie jaja z katechety — opowiadał. — Zmieszanie faceta z błotem — to był priorytet. Podobnie jak ja zachowywała się cała klasa. Poza piątką dziewczyn, które siedziały w pierwszych ławkach”. Latem chłopak trafił na rekolekcje. Spotkał Boga, doświadczył nawrócenia, czyli... zmiany myślenia. We wrześniu wrócił do szkoły. Katecheta się nie zmienił. On się zmienił i... dołączył do tych pięciu dziewczyn w pierwszych ławkach. Był szóstą osobą, która słuchała katechety. Ten chłopak mówił mi: „Kurczę, ale ten facet ciekawe mówi”. Tylko jednego nie mógł zrozumieć — dlaczego dwadzieścia parę pozostałych osób wciąż ziewa. Zobaczmy, jak ważne są intencje, z jakimi młodzi idą na religię. Kapituła salezjańska zdecydowała, że nasza katecheza ma mieć charakter ewangelizacyjny. Mamy doprowadzać do spotkania Jezusa Chrystusa... Czy da się to przeprowadzić w szkole? Tak. Choć nie jest to wcale sielankowe.
W czasie ewangelizacji w łódzkich szkołach ks. Michał Misiak na początku spotykał się z szyderką. Ale po lekcjach ustawiali się w kolejce najwięksi zadymiarze. Prosili o rozmowę, spowiedź. Po lekcjach — bo w klasie dominował instynkt stada.
Na religię przychodzą młodzi przede wszystkim dlatego, że nie mają odwagi powiedzieć katechecie i rodzicom: mam to gdzieś. Niektórzy nie chcą zadzierać z Panem Bogiem — mają jakieś magiczne myślenie. Katecheza jest czasem łowienia poszczególnych osób. Jeśli masz powołanie, a nie wykonujesz zawodu, to znajdziesz na to sposób. Ks. Bosko mówił: musisz kochać to, co kocha młody człowiek. Nie, nie chodzi o to, by katecheta palił trawkę, ale by próbował znaleźć wspólny język z młodymi. By to osiągnąć, musi żyć ich światem, zainteresować się tym, co ich interesuje. Pamiętam obrazek z lekcji religii. Byłem gówniarzem. Katechetka przyniosła magnetofon i powiedziała: „Puszczę wam przepiękną, duchową pieśń”. I zapodała jakiś utwór Wspólnoty Miłości Ukrzyżowanej. Leżeliśmy na ziemi, skręcając się ze śmiechu. Dziś pewnie zachwyciłbym się tą piosenką, ale wtedy siedzieliśmy w ostrej muzie i stylistyka nas zabiła. Wyliśmy ze śmiechu. Pamiętałem o tym doświadczeniu, idąc na swe pierwsze praktyki do szkoły.
Gdzie katechizacja grozi śmiercią lub trwałym kalectwem?
Tak powiadają. Pierwsza scena była taka: klasa uzupełniająca szkoły zawodowej, z przodu katechetka, na końcu sali my — dwaj klerycy, a między nami przestrzeń nie do ogarnięcia (śmiech). Katechetka powiedziała nam: „Módlcie się do Ducha Świętego” i... zwiała. Weszliśmy do klasy, gdzie nikt nas nie zauważył (śmiech). Dopiero po chwili ktoś zobaczył kleryków w sutannach (ksiądz w sutannie w szkole to porażka na starcie) i krzyknął: „Oooo, pedały przyszły”. Dzięki Bogu, zauważyli nas. Zarechotali. Potem ta ekipa okazała się najlepszą klasą, w której głosiło się katechezy.
Co to znaczy „potem”. Rozpłakałeś się? Histeryzowałeś? Siłowałeś na rękę?
Nie. Wskoczyłem na biurko i powiedziałem: „Dajcie nam 15 minut szansy. Jeśli nie kupicie tego, co chcemy powiedzieć, odchodzimy”. Powiedzieli: „OK, dawaj” (nie znali formułki: „Proszę księdza”).
I słuchali?
Słuchali. A po kwadransie powiedzieli: „Mów dalej”. Zacząłem im opowiadać o naszym projekcie „Hip-hop Dekalog”. Byli zaskoczeni, że wielu znanych raperów śpiewało o przykazaniach Bożych. Zaczęliśmy rozmawiać...
Wyobrażam sobie zahukaną siostrę zakonną wskakującą na biurko i rozpaczliwie proszącą: dajcie mi 15 minut szansy. Zauważyłeś, jak wykończeni wracają księża ze szkół?
Jasne. Na każdym kroku widzę, że musimy walczyć o młodego człowieka. On ma dziś tyle atrakcyjnych propozycji, że sam nie przyjdzie do kościoła. Ale my mamy coś, czego nie ma nikt: doświadczenie miłości Jezusa Chrystusa, doświadczenie wspólnoty. Młodzi widzą, że to ważniejsze niż marka nowych ciuchów, że w chwilach słabości znajdą kogoś, na kim będą mogli polegać. Tego im nie da nikt, a znajdą to we wspólnocie Kościoła.
Robiłem kiedyś w Żyrardowie potężne rekolekcje. Ponieważ do tej pory w wielkopostnych rekolekcjach w kościele uczestniczyło tylko 30 proc. uczniów, zaproponowałem: przenieśmy rekolekcje na wrzesień. I zaprośmy ich nie do kościoła, ale do kina. Przyszli prawie wszyscy. Zastanawiali się: rekolekcje w kinie? O co chodzi? Niewiele mówiłem, 15, 20 minut. Potem zawsze był film. O wyborach miss, o dziewczynie oddającej dziecko do adopcji. Normalne kino. Przychodziła też grupka chłopaków w dresach. Początkowo przestraszyłem się ich. Po pierwszym dniu, przechodząc, patrzyli mi w oczy na zasadzie: „Akceptujemy cię”. Drugiego dnia, gdy na modlitwie poprosiłem, by poczuli się wolni w Duchu Świętym, oni najwyżej wznosili ręce. Przyszli potem przybić mi piątki. Ale gdy trzeciego dnia zaprosiliśmy wszystkich do kościoła, przyszła tylko połowa. Na początku byłem załamany. Porażka. Ale potem zrozumiałem sygnał, który mi wysłali: my pijemy dopiero mleczko, a ty nam serwujesz schabowego. Nie jesteśmy w stanie go przełknąć. Po Mszy poszliśmy na ostatni film do kina, a tam czekała na nas ta druga połowa. Oni chcieli słuchać Ewangelii, ale na etapie karmienia piersią, a nie jedzenia schabów. A propos filmów. Robiliśmy ostatnio z gimnazjalistami scenki ewangelizacyjne. Obiecałem im, że po wszystkim zabiorę ich do kina. Film wybierali sami. Pojechaliśmy na kolejną część modnej sagi o... wampirach. Siedziałem na fotelu — dorosły facet wśród tych dzieciaków w różowych sukieneczkach. Zaczyna się film. Dziewczyny wpatrzone jak w obrazek. Pierwszy dialog: „Czym jest dla ciebie małżeństwo?” — pyta dziewczyna wampira. A on odpowiada: „W moich czasach oznaczało ono, że się kogoś bardzo kocha”. A ona na to: „A w moich to znak, że się zaliczyło wstrętną wpadkę”. Myślę: Kurczę, to jest temat! Zacząłem o tym rozmawiać z dzieciakami w samochodzie. Miałem temat na 3 katechezy o wierności i czystości.
Uczysz się od wampirów?
Jeśli trzeba, to tak. My, duszpasterze młodzieży, katecheci, musimy nauczyć się wyławiać w morzu popkultury subtelności, punkty zaczepienia. Po to, by znaleźć język, który zrozumieją młodzi.
opr. mg/mg