O karze Bożej
Co to jest kara?
Po pierwsze, aby można było mówić o karze musi istnieć powszechnie akceptowana norma, której naruszenie pociąga za sobą określone konsekwencje. A po drugie, musi istnieć jakiś świadomy podmiot, który za jej naruszenie wymierza karę. Kara ma zawsze charakter społeczny: musi być karzący i karany, który „dostaje za swoje”.
Można więc powiedzieć, że kara polega na tym, że „każdy dostaje za swoje”.
Taka przynajmniej jest istota kary opartej na zadośćuczynieniu. Pierwotnie wyobrażenie zadośćuczynienia określała zasada absolutnej symetrii, np. jeśli komuś zabiłeś żonę i teściową, to karą było zabicie twojej żony i teściowej. Prawo odwetu było powszechnie akceptowaną formą wyrównywania szkód. W plemionach „pierwotnych” zemsta była obliczana z matematyczną wręcz dokładnością. Gdy wrogowie zabili pięciu ludzi, w odwecie mordowano pięciu przeciwników, a szóstego zostawiano w spokoju. Nie musieli zabijać dalej, ponieważ śmierć piątego „wroga” wyrównywała „bilans energetyczny”. Wrogowie, mordując współplemieńców, zaburzyli harmonię we wszechświecie, a odwet pozwolił przywrócić zachwiany porządek. Najważniejsza funkcja kary sprowadzała się do przywrócenia równowagi, czyli każdy musiał dostać „za swoje”.
Dzisiaj większość społeczeństw skłania się ku bardziej wyrozumiałym metodom karania. Przy ustalaniu wysokości kary brane są pod uwagę okoliczności, w jakich doszło do naruszenia normy, uwzględnia się, kto np. dokonał kradzieży i dlaczego to zrobił. Ale „wymiar energetyczny” kary nie zniknął, on jest wciąż obecny. Bardzo często w ramach kary zarządza się zapłacenie określonej sumy lub wykonanie prac społecznych. W chrześcijaństwie taką rolę spełnia pokuta. Ona ma w domyśle „zrównoważyć energetycznie” popełnione grzechy.
Ale czy kara-zadośćuczynienie potrafi zmienić zachowanie karanej osoby?
Należy próbować tak długo, jak długo taka zmiana ciągle wydaje się jeszcze możliwa. To kwestia decyzji, czy osobnik, który zrobił coś złego, jest jeszcze do odratowania, czy też jest to beznadziejny przypadek i nie ma nadziei na jego poprawę. W zależności od tej decyzji albo karę łączy się z resocjalizacją (ma wtedy w zamyśle mieć walor wychowawczy), albo skazuje kogoś na trwałe odosobnienie, bez prawa do warunkowego zwolnienia (w niektórych prawodawstwach jest przecież jeszcze kara śmierci). To są dwa różne sposoby podejścia do karanego. One są obecne także w chrześcijaństwie — to nic innego jak czyściec i piekło. Ale podobnie jak istnieją wśród filozofów prawa poważne wątpliwości, czy można kogoś tak nieodwracalnie karać, tak i teolodzy zastanawiają się, czy jakikolwiek grzech przekłada się na wieczną karę; mówiąc w skrócie, czy za najcięższy nawet czyn dokonany w czasie można kogoś skazać na wieczne potępienie... To są bardzo trudne pytania, ale nie można przed nimi uciec.
Można ominąć problem, wybierając drugą opcję — karać tak, żeby wychowywać.
Tyle tylko, że kara sama w sobie nie jest w stanie nikogo wychować. A już z pewnością zbyt sroga kara sprawia, że karany staje się jeszcze bardziej wrogi tym, którzy go karali. Jeżeli rodzice skatują dziecko za jakieś przewinienie, to ono się od nich odwróci i powie: „Nie chcę was więcej widzieć”. Znienawidzi rodziców i będzie marzyło, żeby odpłacić im tym samym.
Nawet pierwotne społeczności wiedziały, że surowa kara nie jest dobrym sposobem na budowanie wspólnoty. Wśród Indian prerii za największą zbrodnię uchodziło zabójstwo członka własnego plemienia — winowajcę najczęściej skazywano na banicję. Wykluczenie z grupy oznaczało śmierć, człowiek poza wspólnotą nie miał praktycznie szans na przeżycie. Wygnanie było jednak traktowane jako ostateczność. Za mniej ciężkie przewinienia stosowano wobec przestępcy niezwykle subtelną formę kary. Otóż w obecności winnego, niszczono cały jego dobytek: zabijano konia, palonono namiot i odzież, łamano broń. Po czym, niemal natychmiast plemię zwracało mu wszystko, co przed chwilą stracił: przyprowadzano nowego konia, budowano nowy namiot, wręczano nową odzież i broń. Taka kara miała uświadomić winnemu, jak bardzo jego los zależy od grupy — wspólnota była w stanie w jednej chwili pozbawić go wszystkiego co miał i w tej samej chwili wszystko mu zwrócić. Komunikat był prosty: bądź dobry, bo bez nas nie nie jesteś w stanie przetrwać.
Ten rodzaj kary jest tak wyjątkowy, że jakoś trudno znaleźć jego odpowiednik w dzisiejszym świecie. Pytanie pozostaje otwarte, czy można wychować, stosując karę?
Wystarczy pokazać — tak, jak robili to Indianie — że o wiele więcej zyskuje się, zachowując się zgodnie z określonymi normami. Współczesna psychologia stoi na stanowisku, że od kar skuteczniejsze są nagrody. Jeżeli chce się kogoś wychowywać, to lepiej działać metodą „nagroda — brak nagrody” niż „nagroda — kara” lub „kara — brak kary”. Metodą „nagroda — brak nagrody” można wyeliminować naganne zachowania, których kara, jak pokazują badania, wcale nie eliminuje. Karaniu zarzuca się, że tylko „utajnia” negatywne zachowania. Złodziej, jeśli spotyka go surowaa kara, wcale nie przestaje kraść, tylko rozmyśla, jak robić to tak, aby go nie schwytano.
Czy zatem kara jest zbędna?
Czasami kara jest wręcz zbawienna. Znajomy opowiedział mi taką historię. Otóż pewien nastolatek zażywał narkotyki. Przyłapała go policja i umieściła w areszcie. Jego ojciec, gdy tylko się o tym dowiedział, natychmiast zabrał syna do domu. Rok później ten sam syn zmarł po przedawkowaniu. Był też drugi chłopak, który również zażywał narkotyki, i jego także zamknęła policja. Jeszcze tego samego dnia zadzwonił do ojca: „Tato, siedzę w celi z jakimiś potworami, oni zrobią mi krzywdę, zabierz mnie stąd natychmiast”. Ale ojciec przyjechał dopiero po dwóch dniach. Powiedział mu: „Kocham cię synu bardzo i nie zostawiłbym cię w areszcie. Ale musisz także zrozumieć, że to, co zrobiłeś, ma mniej więcej taką wartość, jak twoje dwa dni spędzone z tymi potwornymi ludźmi. Jeśli będziesz dalej tak postępował, to możesz dłużej z nimi siedzieć”. I jego syn wyszedł z nałogu.
A zatem niekiedy dopiero kara pozwala ludziom unaocznić, co ich czyn tak naprawdę znaczy. Tyle że kara sama w sobie jeszcze nic nie daje. Gdyby kara wyznaczona dla tego chłopca polegała tylko na odosobnieniu, to on mógłby poczuć się opuszczony i odtrącony, a nawet powiedzieć sobie: „Ojciec nie przyjechał, potraktował mnie jak obcego człowieka”. Dopiero kiedy zrozumiał, dlaczego został ukarany, dwa dni spędzone w areszcie nabrały sensu. Taki paradoks: kara jest skuteczna tylko wtedy, gdy karany ją zaakceptuje. Zadośćuczynienie daje tutaj możliwość zrozumienia, co tak naprawdę karany czyn znaczył. Jeżeli za karę musisz przez trzydzieści dni kopać rowy, to społeczność chce ci przez to pokazać, że ludzie tak cierpieli, jak ty cierpisz kopiąc od rana do nocy. Możesz się jednak męczyć przez te trzydzieści dni, a i tak nic z tego przesłania nie zrozumieć. Wtedy, z dużym prawdopodobieństwem, znowu będziesz miał szansę na trzydziestodniowe „wykopki”. To się będzie powtarzało aż do momentu, w którym zaakceptujesz karę, co będzie oznaczało, że już wiesz, jakiego zła się dopuściłeś.
Czy można zupełnie ominąć ten „wymiar energetyczny” kary?
Z taką sytuację mamy do czynienia, przynajmniej niekiedy, w chrześcijaństwie. Odkupienie wyeliminowało śmierć wieczną, czyli najbardziej przykry element kary. Na nieco innym poziomie „wymiar energetyczny” został zastąpiony „zdaniem sobie sprawy”, czyli „wglądem”. O tym opowiada historia Dobrego Łotra. Łotr, wisząc na krzyżu, uświadomił sobie w pełni swoje winy, a obok niego był Ktoś, kto mógł w pełni wejrzeć w jego duszę. I Łotr powiedział: „Widzę, co zrobiłem”. Jezus dostrzegł, że jego skrucha i żal są autentyczne, dlatego mógł powiedzieć, że kara w jego przypadku nie będzie potrzebna: „Ja też widzę, że wiesz. Dlatego obiecuję ci, że jeszcze dziś będziesz ze mną w Raju”.
Najważniejsze dla wychowawczej skuteczności kary jest to, żeby karzący i karany rozumieli zaistniałą sytuację w taki sam sposób. Choć w zasadzie w takim wypadku można powiedzieć, że kara nie jest już w potrzebna. Ale to jest idealna sytuacja, bo łotrowi darował winę sam Bóg, który miał doskonały wgląd w jego sumienie.
Więc może piekło świeci pustkami?
To jest problem teologicznej dyskusji, która trwa już wieki. Jan Paweł II twierdził z umiarkowanym optymizmem: „Nie jest powiedziane, że ktokolwiek tam jest”. Papież nie posunął się tu tak daleko, jak niektórzy teologowie prawosławni, którzy mówią, że z czasem wszyscy, z szatanem włącznie, będą zbawieni.
I dotąd będziemy się męczyć na tym świecie aż wszyscy się nawrócą?
Były takie koncepcje. Przykładowo, Orygenes, teolog i filozof, twierdził, że kolejne światy będą tak długo tworzone, aż zbawieni zostaną ci, których nie udało się zbawić w poprzednich. Mimo że Orygenes został odrzucony przez Kościół, sama idea powszechnego zbawienia wydaje się godna zastanowienia. Skoro w Nowym Testamencie opisuje się stan ostateczny świata, w którym „Bóg będzie wszystkim we wszystkich”, to trudno sobie wyobrazić jakiś wydzielony obszar, gdzie jeden osobnik będzie podsmażał drugiego. Wtedy Bóg nie byłby wszystkim we wszystkich, nieprawdaż?
Istnieje prawda wiary, która mówi: „Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”. Jak to możliwe, żeby Bóg nikogo nie ukarał?
Zgodnie z przekonaniem średniowiecznych teologów w piekle aż się kłębiło od potępionych. Z upodobaniem opisywano męki piekielne, bo inaczej nie można było trafić do ludzkiej wyobraźni. Ta metoda staje się bardziej zrozumiała, jeśli weźmiemy pod uwagę, że publiczne egzekucje, tortury, łamanie kołem były ówcześnie największą „kulturalną atrakcją”.
Dziś mniej się już mówi o karze, a więcej uwagi poświęca wyrozumiałości Boga. Wskazuje na to choćby eksponowana przez Jana Pawła II rola świętej Faustyny Kowalskiej i krakowskich Łagiewnik, miejsca kultu bożego miłosierdzia.
Dawniej piekło było pełne, dziś twierdzi się coś zupełnie odwrotnego. Kto ma rację?
Nikt nie przekroczył bram śmierci i nie wrócił, żeby powiedzieć: „Byłem w piekle, widziałem i wiem”. Z perspektywy wiary katolickiej uprawnione jest zarówno przekonanie, że „piekło jest pełne”, jak i że „piekło jest puste”. Istnieje tu najwyraźniej płaszczyzna indywidualnej swobody interpretacyjnej, którą katolicyzm dopuszcza. Benedykt XVI powiedział: „Dróg do Boga jest tyle, ilu jest ludzi na świecie”. W ramach stworzonych przez Kościół jest jeszcze sporo miejsca na indywidualne wybory i rozstrzygnięcia, które mogą się u poszczególnych wierzących od siebie różnić, nawet znacznie. Przecież kiedy Piotr chciał się dowiedzieć od Jezusa, co się stanie z Janem, On mu odpowiedział: „A co ci do tego?. W pewnym sensie powiedział mu: „To nie twoja sprawa”. Można zatem przypuścić, że Bóg niekiedy w inny sposób mówi do jednego człowieka, a w nieco inny do drugiego. Tak jak Jezus mówił inaczej do Piotra i inaczej do Jana. To jest kwestia tajemnicy, jaka otacza indywidualną relację wierzącego ze Stwórcą.
A jak to jest w przypadku kary doczesnej? Czy można powiedzieć, że dana katastrofa jest karą Bożą?
Zaryzykuję twierdzenie, że nikt na świecie nie ma podstaw, żeby móc coś takiego powiedzieć. Ktoś kto tak twierdzi, musiałby mi udowodnić, że przed chwilą zadzwonił do niego sam Pan Bóg z potwierdzeniem w rodzaju: „Tak, Nowy Orlean to była kara”. Wtedy sprawa byłaby oczywista. Ale czy ktoś dysponuje takim bezpośrednim połączeniem? Szczerze w to wątpię.
Nie jest pewne czy Bóg w tym wypadku karze — być może wolno powiedzieć, że nie karze?
To też nie byłoby zgodne z prawdą. Biblia pokazuje, że Bóg ukarał mnóstwo ludzi. Cały Stary Testament jest wypełniony obrazami pomsty Jahwe. Trudno byłoby twierdzić, że potop to nie była w zamierzeniu kara.
Jednak czytając biblijne opisy kary Bożej można nabrać przeświadczenia, że Bóg zmienia poglądy. W jednym przypadku karze całe miasta, a w drugim rezygnuje z wykonania zdawałoby się sprawiedliwej kary.
Tak naprawdę jest to pytanie o to, czy biblijne opisy są faktami historycznymi. Wielu mistyków twierdziło, że Biblię można odczytać jako nie tyle podręcznik historii, ale jako historię rozwoju duchowego człowieka. Jest wtedy podręcznikiem religijnym. Opisuje wzrastanie ludzkości od dzieciństwa, poprzez okres młodzieńczy, aż do duchowej dojrzałości. I Bóg inaczej postępuje z ludzkością na jej etapie „przedszkolnym”, inaczej z rozbrykanymi młodzieńcami, inaczej z ludźmi dojrzałymi. W Piśmie Świętym czytamy na przykład: „Już nie mówię do was, jako do sług, ale jak do przyjaciół”. Czyli że Bóg najpierw traktował ludzi jako sługi, a potem jako kogoś bliskiego sobie. Kiedy z tej perspektywy popatrzymy na Biblię, to wtedy wszystko ukazuje się w innym świetle. Przecież małemu dziecku nie wytłumaczysz, że nie powinno wkładać palców do kontaktu, czy do ognia. Niekiedy nawet musisz zastosować takie metody, które komuś mogą się wydać nazbyt radykalne. Trzeba czasem na nie nakrzyczeć lub je nastraszyć, a nawet ograniczyć możliwość poruszania się. Bo wtedy najważniejsze jest jego życie — a inne sprawy schodzą na dalszy plan. Co mi z tego, że uwzględniłem „godność dziecka” i jego wolę, jeśli w wyniku takiej postawy ono wypadło z balkonu i się zabiło, prawda? Ograniczm mu więc niekiedy swobodę ruchów, czyli autonomię — ale dla jego dobra. Kiedy jednak dziecko zaczyna rozumieć świat, to wtedy postępuje się z nim całkiem inaczej. Radykalne środki „bezpośredniego przymusu” przestają być konieczne, zamiast tego można apelować do zrozumienia i sumienia. Biblia to właśnie taka historia, która pokazuje dojrzewanie człowieka, opisuje wzrost jego gotowości do spotkania z Bogiem.
Dlaczego mimo wszystko chcemy w różnych kataklizmach widzieć karę Bożą?
Ze strachu. Jeśli wierzysz, że Bóg wszystko kontroluje, a do tego wierzysz że jest miłością, to zaczynasz się niepokoić, widząc jakieś straszne katastrofy. Boisz się, że i tobie może niebo spaść na głowę. W takiej sytuacji lepiej podpowiedzieć sobie, że te kataklizmy są karą. Wtedy okazuje się, że nie musisz się niczego obawiać, bo wszystko jest pod kontrolą, a Bogu nic się nie wymknęło spod kontroli. Jeżeli ktoś ucierpiał podczas trzęsienia ziemi, to z pewnością sobie na to zasłużył. Nie musisz się więc niczym martwić.
Odpowiedzi na pytanie, czy coś jest karą Bożą, czy nie, tak naprawdę nigdy nie udzielisz sobie sam, bo to nie jest pytanie do człowieka, tylko do samego Boga.
opr. aw/aw