Z cyklu "Poszukiwania w wierze"
Trudno mi zrozumieć, dlaczego w Piśmie Świętym podobanie się ludziom jest czymś podejrzanym. Może redaktor „Szukającym drogi” pomoże mi rozjaśnić takie stwierdzenia, jak z Listu do Galatów 1,10: „Gdybym jeszcze teraz ludziom chciał się przypodobać, nie byłbym sługą Chrystusa”, oraz z Ewangelii Łukasza 6,26: ,.Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą; tak samo bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom”. Prawie buntuję się przeciwko tym pouczeniom. Czy nie prowadzą one do pogardy dla innych, a przynajmniej do nieliczenia się z odczuciami innych? A jak w świetle tych pouczeń wygląda Jan Paweł II, który tak się podoba milionom ludzi?
Co do naszego Papieża, myślę, że trzeba się martwić raczej tym, iż ma on tak wielu ludzi sobie nieżyczliwych, gotowych krytykować wszystko, co on zrobił i powiedział tylko dlatego, że zrobił to i powiedział właśnie on. Spróbujmy jednak przystąpić do postawionego przez Panią problemu w sposób jako tako uporządkowany.
Najpierw zauważmy, że w Piśmie Świętym znajduje się również wiele pouczeń, że należy zabiegać o podobanie się ludziom. „Tak niech świeci wasze światło przed ludźmi — uczył Pan Jezus — aby widzieli wasze dobre czyny i chwalili Ojca waszego, który jest w niebie” (Mt 5,16). Zaś ten sam Apostoł Paweł, którego wypowiedź z Listu do Galatów Pani przytoczyła, w innym swoim Liście powiada tak: „Staram się przypodobać wszystkim pod każdym względem, nie szukając własnej korzyści, lecz dobra wielu, aby byli zbawieni” (1 Kor 10,33).
Otóż bylibyśmy nie słuchaczami słowa Bożego, tylko jego marnotrawcami, gdybyśmy Pismo Święte traktowali jak worek, z którego można wyciągać przeciwstawne sobie pouczenia — zależnie od aktualnej potrzeby, wygody czy gustu. Pismo Święte dane nam jest nie po to, żeby dostarczać sakralnej pieczęci naszym ludzkim mniemaniom i pomysłom; ono ma oświetlać naszą drogę do życia wiecznego. Toteż jego pouczenia są jednoznaczne.
Spróbujmy zatem odsłonić jednoznaczną naukę biblijną na temat podobania się ludziom. Przede wszystkim jest tylko Ktoś Jeden, komu powinniśmy się podobać zawsze i w każdej okoliczności. Tylko On jeden widzi człowieka w całej jego prawdzie, Jego Jednego nie da się zwieść pozorami i On Jeden nie przeoczy żadnego dobra, które jest w nas ukryte. Zresztą On jest nie tylko Świadkiem Absolutnym naszego dobra i niestety zła, ale On nas do czynienia dobra i do unikania zła uzdalnia. Na pewno zna Pani wystarczająco Pismo Święte, a przynajmniej czuje jego ducha, toteż nie będę tutaj tej prawdy o bezwzględnej potrzebie podobania się Bogu rozwijał.
I właśnie ta prawda określa różne rodzaje podobania się ludziom — dobre i złe. Kiedy człowiek przez swoje postępowanie podoba się Bogu, byłoby czymś najbardziej prawidłowym, gdyby to zarazem podobało się ludziom. Toteż kiedy czyniąc dobro, podobamy się ludziom, dziękujmy za to Bogu, bo jest w tym jakiś znak bliskości Królestwa Bożego. „Bo Królestwo Boże (...) to sprawiedliwość, pokój i radość w Duchu Świętym. A kto w taki sposób służy Chrystusowi, ten podoba się Bogu i ma uznanie u ludzi” (Rz 14,17n). Zarazem jest rzeczą oczywistą, że podobanie się ludziom może towarzyszyć czynieniu dobra, ale nie może być jego celem, w każdym razie nie głównym celem. Pan Jezus bardzo nastawał na to — czytamy o tym zwłaszcza w szóstym rozdziale Ewangelii Mateusza — żebyśmy nasze dobro czynili w obliczu Ojca, „który widzi w ukryciu”.
Czy wobec tego nie wolno nam zabiegać o to, żeby podobać się ludziom? Ależ owszem! — jeśli nie jest to naszym pierwszym celem i jeśli to służy czemuś dobremu. Zwłaszcza jeśli dzięki temu zbliżają się oni do Boga lub skłaniają ku jakiemuś niewątpliwemu dobru. Taki jest sens pouczeń Pana Jezusa i Apostoła Pawła, które przytoczyłem na początku.
Natomiast nie tylko czymś podejrzanym, ale po prostu czymś zgubnym staje się chęć podobania ludziom, kiedy prowadzi nas ona do zła. Chyba za mało jesteśmy świadomi tego, jak często — wskutek naszej słabości — ulegamy tej niebezpiecznej chęci. Przytoczmy parę pospolitych przykładów tej postawy.
Przychodzi, dajmy na to, ktoś do mnie poradzić się w sprawie ważnej decyzji życiowej, jaką zamierza podjąć. Ja widzę, że jest to zła decyzja, ale widzę zarazem, że ten człowiek w gruncie rzeczy wcale nie szuka u mnie rady, on raczej oczekuje, że ja pochwalę tę jego decyzję. Czuję, że jeśli powiem mu, co o tym myślę naprawdę, zawiodę jego oczekiwania, a może nawet zrażę go do siebie gruntownie. Toteż przystępuję do gry. Zaczynam mówić mu rzeczy, które wcale nie płyną z mojego sumienia, ale z mojej słabości. Może gdyby starczyło mi spokojnej odwagi, żeby powiedzieć owemu człowiekowi, co o tym myślę, uratowałbym jego duszę. Tymczasem stałem się współuczestnikiem zła mojego bliźniego.
Niekiedy jestem przymuszany do współuczestnictwa w złu nie okrężnie, ale całkiem wprost. Na przykład żąda się ode mnie, abym rzucił swój kamień na kogoś, kto jest niemiły dyrektorowi. Albo koledzy w pracy zorganizowali sobie jakieś nieuczciwe pieniądze i wmuszają we mnie część osiągniętych zysków, jako że w ten sposób najłatwiej zamknąć usta niewygodnemu świadkowi. Albo wręcz spotykają mnie pogróżki, które mają mnie zmusić, bym przyklasnął czemuś, czego nie aprobuję. Ja nie chcę się narazić czy to dyrektorowi, czy to kolegom, czy owemu szantażyście, i zachowuję się po ich myśli. Aż tak potężny może być we mnie lęk przed tym, żebym przypadkiem przestał podobać się ludziom, od których czuję się zależny lub na których mi w tej chwili zależy.
Mimo woli przypominają się tu słowa proroka Izajasza: „Dlaczego drżysz przed człowiekiem śmiertelnym? Zapomniałeś o Panu, twoim Stwórcy, który rozciągnął niebiosa i założył ziemię, a po całych dniach lękasz się wściekłości ciemięzcy, gdy ten się uwziął, by niszczyć” (Iz 51,12). Pan Jezus zaś mówił nam, że lepiej narazić się nawet własnemu ojcu lub matce niż stanąć po stronie zła. „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien” (Mt 10,37).
Ale też wielką odpowiedzialność bierze na siebie człowiek, który wymusza na drugim jakąś złą przysługę — zwykle zresztą wykorzystując swoją nad nim przewagę. W ten sposób żona Potifara usiłowała sprawiedliwego Józefa wciągnąć do rozpusty — i ciężko się na nim zemściła, kiedy ten wolał Bogu się podobać niż człowiekowi, choćby nawet potężnemu. Podobną zasadzkę zastawili na niewinną i czystą Zuzannę dwaj rozpustni sędziowie. Zuzanna wiedziała jedno: że grzech jest czymś gorszym niż utrata życia, i stosownie do tego się zachowała. „Uciekaj od grzechu jak od węża — czytamy w Księdze Syracha (21,2) — jeśli się bowiem zbliżysz, ukąsi cię”.
Niestety, niejedna kobieta czy dziewczyna — w sytuacjach znacznie mniej dramatycznych — daje się wciągnąć w rozpustę, mimo że grzech ten niczym jej nie pociąga, a nawet jest dla niej czymś wstrętnym. Czasem dzieje się to przez zaskoczenie, kiedy ktoś cieszący się w jej oczach autorytetem stawia ją w sytuacji, kiedy jedyną dla niej obroną byłoby ostre odepchnięcie tego „autorytetu”, a na to nie ma ona dość siły ducha. Częściej dzieje się to w wyniku pośpiesznego rachunku, że przez odmowę mogłaby zrazić do siebie niepożądanego zalotnika, od którego jest uzależniona. Kobieta taka zapewne obraziłaby się, gdyby jej powiedzieć, że jej postawa ma w sobie jakieś elementy prostytucji.
Na pewno jednak bardziej na potępienie zasługują mężczyźni, którzy doprowadzają do takich sytuacji, częstokroć wykorzystując społeczną przewagę nad swoją ofiarą. Zapewne nawet nie przeczuwają oni, jak ciężkie i długotrwałe mogą być skutki krzywdy, którą w ten sposób wyrządzili drugiemu człowiekowi.
Niekiedy postępowanie wbrew sumieniu może na nas wymuszać nie drugi człowiek, ale bezosobowa opinia. Przymusza cię na przykład ta rozpowszechniona opinia, żebyś uznał, że wszystkie religie są jednakowo wartościowe oraz że z dogmatami wiary człowiek oświecony nie powinien się zanadto liczyć. Jeśli nie przyłączysz się do tej opinii, zostaniesz napiętnowany przez swoje środowisko jako człowiek niepostępowy, nietolerancyjny, faszysta, obskurant, bigot. Tego rodzaju symboliczna degradacja jest niewątpliwie dotkliwą karą, toteż niejeden ulega presji opinii i wpadłszy między wrony, kracze jak i one. Takiemu może już nawet nie chodzi o to, żeby się ludziom podobać, on tylko gotów jest zapłacić wszelką cenę, byleby nie uchodzić w oczach ludzi za głupca lub doktrynera. Woli zdradzić nawet prawdę, jeśli ona się ludziom nie podoba.
My chyba więcej zdajemy sobie sprawę z tego, że prawda bywa prześladowana, aniżeli z tego, że bywa ona również wyszydzana. W sytuacji prześladowania prawdy człowiek duchowo słaby może się przestraszyć wiązania z nią swoich losów. Sytuacja, kiedy prawda jest wyszydzana, pod pewnym względem jest trudniejsza. Sytuacja ta uruchamia bowiem mechanizmy, które prowadzą do tego, że ludzie zaczynają się prawdy wstydzić. Człowieka, który wstydzi się prawdy, łatwiej użyć do budowania świata zakłamanego, opartego na nieprawdzie, aniżeli człowieka, który boi się prześladowania za prawdę. Toteż Chrystus przestrzega nas przed pokusą takiej zdrady bardzo ostro: „Kto się bowiem Mnie i słów moich zawstydzi przed tym pokoleniem wiarołomnym i grzesznym, tego Syn Człowieczy wstydzić się będzie, gdy przyjdzie w chwale Ojca swego razem z aniołami świętymi” (Mk 8,38).
Otóż zauważmy, iż żadna władza prześladowcza nie jest w stanie stworzyć sytuacji, w której przyznawanie się do prawdy zaczyna być czymś wstydliwym. Taką sytuację może stworzyć tylko społeczna niechęć do prawdy. Społeczeństwo może stworzyć taką atmosferę, że czymś wstydliwym, ciasnym i niemodnym staje się na przykład obrona poczętych dzieci albo sprzeciw wobec eutanazji, podnoszenie znaczenia etyki gospodarczej czy etyki seksualnej.
W tej atmosferze nawet ci, którzy szczególnie są powołani do głoszenia prawdy, zwłaszcza prawdy Bożej, mogą ulec jakiemuś paraliżowi i pomijać te wątki w nauczaniu wiary i moralności, które natrafiają na opór słuchaczy, zaś głosiciela narażają na niepochlebne epitety. W języku biblijnym głosiciel taki nazywa się fałszywym prorokiem. Gotów jest on wypaczać głoszoną przez siebie prawdę, byleby spodobać się słuchaczom, a przynajmniej się im nie narazić. Prawdziwego głosiciela cechuje postawa inna: „Tak głośmy Ewangelię, aby się podobać nie ludziom, ale Bogu, który bada nasze serca” (1 Tes 2,4).
Z czego oczywiście nie wynika, jakoby wolno było przekazywać prawdę bez liczenia się z odczuciami słuchaczy. Prawda nie powinna mieć kształtu kamienia, który ludzi rani. Powinna być przeniknięta miłością. Nie wolno jej wypaczać, ale też trzeba ją tak podawać, aby ułatwić słuchaczom otwarcie się na nią. Apostoł Paweł pisał kiedyś o tym tak: „Nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dałem, a nie pokarm stały, boście byli niemocni” (1 Kor 3,1n).
Ufam, że na pytanie, czy w przytoczonych przez Panią świętych tekstach nie jest ukryta jakaś pogarda dla innych, odpowiedziałem już między wierszami. Przecież jeśli człowiek prawdziwie podoba się Bogu, to zarazem prawdziwie miłuje innych — nawet jeśli im się nie podoba. Miłość zaś wyklucza pogardę.
opr. aw/aw