Obecność Boga w Kościele wydaje się, być może, dyskretna, jest jednak bardzo konkretna. Szczególnie w liturgii - w której możemy doświadczać działania całej Trójcy Świętej
Przede wszystkim jest Chrystus obecny pod postaciami eucharystycznymi; bez względu na dyspozycję ze strony zgromadzonych wiernych, a ze względu na „słowo honoru”, które dał. Daje się więc prowadzić miłości bezwarunkowej, którą jest, do „ciemnicy” serc. Notowała św. Faustyna w swoim Dzienniczku: „Widziałam, jak niechętnie Pan Jezus szedł do niektórych dusz w Komunii św. i powtórzył mi te słowa: — Idę do niektórych serc, jakoby na powtórną mękę” (nr 1598).
Jest jeszcze obecność w zgromadzeniu — na cały kościół znalazło się przecież tych dwóch-trzech, którzy przyszli tu ze względu na Jego imię, a dzięki temu uratowane zostało całe miasto Jeruzalem Święte zstępujące od Boga; i celebransie przewodniczącym liturgii — chętnie czy niechętnie, pytajcie Sekretarki, jak ją nazywał Miłosierny, „Faustynki”.
Jest obecny Pan w czytanym Słowie; prawdopodobnie nawet wtedy, gdy słyszy się cienkie z ambony dziecięce głosiki przygotowane — a raczej nie przygotowane — do czytania, którego nie rozumieją; zdradza ten fakt intonacja — lepiej by było, gdyby jej nie było, lecz jest, tyle że nie niewłaściwa. Jeśli nie jota, to kreska przecinka zostaje w ten sposób dodana. Ale Chrystus lubi dzieci, więc może przebaczy, a na pewno nie opuści zgromadzenia; nie jest przecież podzielony, nawet jeśli jest rozdarty przez to, że Słowo nie mogło zrodzić wiary w słuchaczu.
Zdaje się, że jest również w tym czasie, który Matka Kościół przeznaczyła na homilię. Choć nazbyt często trzeba by Go szukać nie tyle w tej ludzkiej mowie, która chciałaby uchodzić za Boże Słowo, ile gdzieś indziej: w duszach prostaczków, albo gdzieś z tyłu kościoła, jak poklepuje po plecach skruszonych celników. Nieco później stanąwszy z boku wypatrywać będzie wdowy ubogiej, która wrzuci ostatni pieniążek z tej przegródki portfela, w której inni trzymają tylko ułomki; nie tyle interesuje Go ile, ile czy ofiarują całych siebie, jak On, który kładzie się na ołtarzu, krzyżowany przez obecnych na liturgii a odkupionych właśnie dzięki Jego ofierze.
Ale na razie przedłuża się uroczyste załamanie akcji liturgicznej, w czasie którego warto zastanowić się nad tym, jak Pan spędza tę nieprzewidzianą choć przewidywalną (nie trzeba być wszystkowiedzącym, wystarczy doświadczenie) przerwę. Kaznodzieja rozpoczął od „górnego C”, jak politycy przed wyborami, w całej mocy ducha, tyle że ludzkiego, dlatego choćby nie wiem, jak się naprężał, i tak nie udźwignie Słowa Bożego — taki to ciężar. Rzucony w stronę słuchacza, którego wcale nie porywa to, co słyszy; jak nie porywa, jak porywa, Gałkiewicz! Jeśli rodzi się wiara, to raczej w nieskończoną Boską cierpliwość, siostrę syjamską Boskiego poczucia humoru oraz miłosierdzia (trojaczki przymiotów w Trójcy).
Wciąż ten sam Pan niezmiennie przychodzi do prostaczków, ubogich duchem i tych, którzy, jak On, mają to specyficzne poczucie humoru, którego nie pojmują bogate duchem ludzkim wykształciuchy. Nie można powiedzieć, żeby nie był obecny w kaznodziei; nawet jeśli tylko przez chwilę, wtedy gdy tamtemu załamał się na chwilę głos. Anegdotka z życia parafialnego wzięta: gdy próbował przemycić swoje „widzimisię” interpretacyjne, z gardła wydobył się najpierw charkot, przy drugiej próbie kaszel, a za trzecim razem, kiedy nie odczytawszy „znaku czasu” nadal próbował popisywać się ludzką pomysłowością (czyt.: dopisywać coś do Ewangelii) — wymownie zaniemówił.
Ale tylko na chwilę. Wszechmocny nie ma mocy łamania wolnej woli, musiał więc ustąpić. Takie ma poczucie humoru, nawet jeśli nie jest Mu do śmiechu. Przechadzał się Chrystus po kościele i przypatrywał, czy to proroctwo, w którym nieświadomie dane było zgromadzeniu uczestniczyć, zostało zrozumiane. A dotyczyło ono przyszłości Kościoła. Kto poznał Pańskie poczucie humoru, ten pojął. „Humor to rzecz poważna” (Robert Stiller).
opr. mg/mg