Aby ci się dobrze powodziło na ziemi

Z cyklu "Szukającym drogi"

Napiszcie w swoim miesięczniku, że to pogaństwo dopatrywać się związku między religijnością a pomyślnością na tej ziemi. Bardzo często spotykam się z poglądem, że jeśli człowiek stara się wiernie służyć Bogu, to i Pan będzie mu błogosławił. Tak chyba nie można. Przecież religia jest czymś dużo więcej niż sposobem zasłużenia sobie na doczesne powodzenie.

Ma Pan rację, ale i jej nie ma. W ogóle sprawa wydaje się złożona. Proponuję następujące podejście do tego zagadnienia: Najpierw spróbujmy sobie wyliczyć obiegowe poglądy, jakie na ten temat kursują, później postaramy się rozwikłać zawarte w nich dwuznaczności, oddzielić elementy słuszne i niesłuszne, znajdujące się w tych poglądach.

Otóż doliczyłem się pięciu owych obiegowych poglądów na temat związku między wiernością Bogu a ziemskim powodzeniem:

1. Jeśli sprawiedliwemu się powodzi, ludzie widzą w tym nagrodę za jego uczciwość i pobożność. Podobnie, jeśli złodzieja kradzione nie tuczy, a egoisty wcale jego sobkostwo nie bogaci.

2. Kiedy sprawiedliwego spotyka nieszczęście albo trapią go ciągłe niepowodzenia, mogą w człowieku zrodzić się pretensje do Pana Boga. Czasem nawet z tego powodu człowiek bluźni Panu Bogu lub nawet od Niego odchodzi.

3. Ale bywa i tak, że wówczas swoje nieszczęścia i niepowodzenia człowiek przyjmuje z pokorą jako próbę i powtarza za Hiobem: „Bóg dał, Bóg wziął, niech imię Jego będzie błogosławione”. Przy takim nastawieniu często nawet w samym środku nieszczęścia człowiek dostrzega dobrotliwą i wspomagającą obecność Boga w swoim życiu.

4. Kiedy zaś niesprawiedliwemu się powodzi, nie zdezorientowani tym, powiadamy czasem: „Pożyjemy, zobaczymy”, i nigdy nie zabraknie nam przykładów — jeśli tylko ich szukamy — że ludziom nieuczciwym wiodło się tylko do czasu.

5. Albo też mówi się czasem w takim wypadku, że pomyślność doczesna ludzi, czyniących zło, jest złowieszczym znakiem potępienia wiecznego: tacy bowiem już na tej ziemi otrzymują całą nagrodę za to niewiele dobra, jakie uczynili.

Co sądzić o takich poglądach? Co jest w nich pogaństwem, a co najrzetelniejszą prawdą? Otóż trudno byłoby zaprzeczyć, że naprawdę istnieje jakiś związek między wiernością Bogu a pomyślnością. Jeśli świat, w którym żyjemy, rzeczywiście wyszedł z ręki Boga, to po prostu tak jest i nie może być inaczej, że miłość, braterstwo, uczciwość buduje, a nienawiść, egoizm niszczy. Szczęście, osiągnięte kosztem innych, z natury rzeczy jest jakimś pseudoszczęściem, ma w sobie skazę, coś wątpliwego. Prawdziwym szczęściem jest tylko takie, które jest cząstką szczęścia powszechnego: szczęście bowiem w ostateczności pochodzi od Boga, a Bóg jest miłością.

Jeśli zaś ów związek między uczciwością i pobożnością a pomyślnością jest rzeczywisty, to musi się również jakoś objawiać na zewnątrz. Ale właśnie dlatego również, że jest rzeczywisty, nie może się objawiać szablonowo. A także dlatego, że jest rzeczywisty, związek ten nie może być rozpoznawalny do końca. Po tym bowiem m.in. odróżnia się rzeczywistość od jej karykatur, że ma ona w sobie coś dla człowieka niezgłębionego. Nawet najniższego wymiaru rzeczywistości — materii — nie da się poznać do końca, a cóż dopiero mówić o rzeczywistości ludzkiej, zwłaszcza o sferze powiązań człowieka ze Stwórcą!

Spróbujmy bardziej szczegółowo spojrzeć na powyższe twierdzenia. Bałbym się twierdzić, że pomyślność doczesna ma się nijak do naszego moralnego i duchowego życia. Weźmy przykład: Jakieś małżeństwo obawiało się, że trudno im będzie z wychowaniem drugiego dziecka, a w końcu przyjęli od Boga pięcioro i jakoś dają sobie radę, przy czym twierdzą, że doświadczają namacalnej pomocy Bożej. Ja głęboko szanuję to ich doświadczenie i dziwiłbym się chrześcijanom, którzy chcieliby je tłumaczyć jako czysto subiektywne doznanie. Tacy chrześcijanie zapewne też sami, w swoim codziennym życiu, nie doświadczają pomocy Bożej, a wobec tego — co z nich za chrześcijanie?

Jeszcze więcej dziwią mnie chrześcijanie, którzy występują wobec Pana Boga z pretensją, że nie wynagradza dostatecznie ich wierności. Trzeba być bardzo topornym duchowo, żeby nie dostrzegać, że już na tej ziemi każde dobro jest wynagradzane, że już tutaj otrzymujemy nieustannie zadatki pomyślności wiecznej. Bo jeśli człowiek rzeczywiście czyni dobro, zyskuje najcenniejszą rzecz, jaką na tej ziemi można osiągnąć: pokój, którego świat dać nie może. Nad nami czuwa Bóg i dlatego rzadko sprawiedliwemu zabraknie chleba, czasem jednak — na skutek ludzkich grzechów i zaniedbań — zabraknie; jeszcze rzadziej sprawiedliwemu zabraknie przyjaciół, ale czasem nawet tych nie stanie; pokoju Bożego jednak nigdy nam nie zabraknie.

To prawda, że chociaż nosimy w sobie pokój Boży, nasze kłopoty i nieszczęścia mogą być nadal bardzo bolesne, czasem nie będą nam oszczędzone nawet udręki duchowe. Przecież pokój Boży jest ponad to wszystko. Taki m.in. sens ma słowo Chrystusa: „Szczęśliwi, którzy prześladowanie cierpią dla sprawiedliwości!” Bo i naprawdę: nawet prześladowany może być szczęśliwy. A poznać to choćby po tym, że nigdy by się nie zamienił miejscem ze swoim prześladowcą.

Pretensje do Pana Boga o swoje niepowodzenia zdradzają, że karykaturalnie Go sobie wyobrażam. Albo — sam mając handlarskie usposobienie — i w Panu Bogu chciałbym widzieć handlarza. Chciałbym w zamian za czynione dobro i pobożność otrzymywać dobra tego świata, chciałbym więc, żeby Bóg udzielał pomyślności w zamian za to, że żyję według przykazań. Albo też wyobrażam sobie, że zadaniem Pana Boga jest ingerować każdorazowo, kiedy naruszana jest sprawiedliwość.

W pierwszym wypadku nie rozumiem, że pomyślność doczesna związana jest z moją bogobojnością nie na mocy umowy handlarskiej, ale organicznie, przyczynowo. A nie rozumiem tego, bo jestem gruboskórny, bo pomyślność doczesną pojmuję wyłącznie jako dostatek dóbr materialnych. W drugim zaś wypadku nie rozumiem, że Bożej Opatrzności nie można sprowadzać do ingerencji szczegółowych, dlatego że Bóg nieustannie czuwa nad światem i nad losem każdego z nas. Również tutaj zdradzam swoją duchową gruboskórność: trudno mi się pogodzić z tym, że Bóg działa dyskretnie, z szacunkiem dla rzeczywistości, nie naruszając na ogół normalnego toku wydarzeń. Ponieważ Bóg działa bez hałaśliwości i nie lubi objawiać swej obecności natrętnie, więc duchowy barbarzyńca wnioskuje stąd, że nie działa w ogóle. Zupełnie zaś wymyka się jego widzeniu ten wspaniały fakt, że Bóg dopuszcza zło, bo szanuje do końca poszczególne stworzenie, ale zarazem też umacnia pokrzywdzonych, tak aby nawet zło owocowało dla ich dobra. Nieustanne czuwanie Boga nad światem w tym m.in. się objawia, że Bóg nie dopuści na nikogo krzywdy ostatecznej.

Nie rozumieć czegoś w Bożym postępowaniu z nami ma prawo każdy z nas. Człowiek wierzący powinien przecież Jemu zaufać, uznać, że On jest od nas mądrzejszy i że naprawdę nas kocha: że chce mojego dobra bardziej nawet, niż ja go chcę. Pretensje do Pana Boga zdradzają brak zaufania. Natomiast zaufanie Bogu w momentach, kiedy trudno nam zrozumieć Jego opatrzność nad nami, człowiek może wyrażać różnorodnie. Na przykład przeświadczeniem, że jest to moment próby, czas ognia, w którym oddziela się złoto od blichtru. Otóż jest rzeczą znamienną, że kto w ten sposób zawierzył Bogu, otrzymuje od Niego łaskę głębszego widzenia i pokój duchowy.

Nie ustosunkowaliśmy się jeszcze do ostatnich z wyliczonych na początku obiegowych opinii, mianowicie tych, które komentują pomyślność człowieka, czyniącego zło. Sądzę, że obie są prawdziwe, wszakże pod warunkiem, że zawarte w nich ostrzeżenia stosujemy przede wszystkim do siebie (bo któż z nas jest bez grzechu?); jeśli zaś do innych — to tylko pod warunkiem, że ich kochamy (bo tylko wówczas taka opinia będzie miała sens nie potępienia, ale ostrzeżenia). Należy ponadto oczyścić obie opinie z popularnej, a zupełnie fałszywej sugestii, jakoby Bóg karał człowieka w zamian za jego zło.

W rzeczywistości sprawa zdaje się przedstawiać następująco: każde zło, które człowiek czyni, ma w sobie coś niszczycielskiego, w pierwszym zaś rzędzie pustoszy i sprowadza pustkę na samego sprawcę. Zależność między złem a zniszczeniem jest raczej organiczna, niż wynika z arbitralnej odwetowej decyzji Boga. Otóż z faktu, że taka natura zła nie zawsze ujawnia się w sposób jaskrawy, wcale nie wynika, że zło ma jakąś łagodniejszą naturę. Zło niszczy zawsze, nawet jeśli tego bezpośrednio nie widać.

Bo i cóż z tego, że człowiekowi, czyniącemu zło, dobrze się powodzi? Po pierwsze, nie znamy tego strasznego ciężaru pustki i bezsensu, jaki złoczyńca już teraz w sobie nosi. Po wtóre, nie znamy swojej przyszłości, nie wiemy, co jeszcze człowieka spotka. Wiemy natomiast, że trudniejsze sytuacje weryfikują wartość człowieka, a także wartość jego szczęścia: objawia się wówczas zarówno wewnętrzne piękno człowieka, jak jego wewnętrzna brzydota. Mówi się czasem o kimś, że złamało go nieszczęście, tymczasem należałoby raczej powiedzieć, że nieszczęście ujawniło i pogłębiło to spustoszenie, które on nosił w sobie już od dawna. Ale może się też zdarzyć, że złoczyńcy nie trapią wyrzuty sumienia i do końca życia nic nie zamąci jego zadowolenia z siebie. Tutaj postawmy sobie pytanie zasadnicze: Czy to naprawdę jest pomyślność? Przecież taki nawet nie wie, co to naprawdę znaczy być człowiekiem! On już na tej ziemi nosi w sobie potępienie wieczne. Bo jego życie obraca się w bezsensie. Czymże zaś jest potępienie wieczne, jeśli nie bezsensowną egzystencją? Czy więc naprawdę mamy powody, żeby takiemu zazdrościć jego rzekomej pomyślności?

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama