Z cyklu "Trud wolności"
Laski kojarzą mi się przede wszystkim z pokojem księdza Korniłowicza. Nie pamiętam, kiedy to było, na pewno dawniej niż ćwierć wieku temu, jak przyjechałem do Lasek po raz pierwszy w charakterze rekolekcjonisty. Siostra Klara zaprowadziła mnie wtedy do tego pokoju i kazała się rozgościć, bo tu zazwyczaj nocują rekolekcjoniści. Poczułem się wtedy bardzo zawstydzony tym, że przyszło mi mieszkać w pokoju tego świętego kapłana. Pokój wciąż jest urządzony tak, jak go zostawił ks. Korniłowicz. Drugiego takiego pokoju na pewno nie ma na całym świecie - bardzo prosty, ale zarazem niepowtarzalny, nawet nie potrafię tego opisać.
Sądzę, że dni skupienia przeprowadziłem w Laskach dwadzieścia kilka razy. Nie jest to liczba zawrotna, ale niektóre z nich bardzo mi zapadły w pamięć. Na przykład dzień skupienia dla "solidarnościowych" nauczycieli, na jaki zaprosiła mnie wiosną 1982 p.Celina Gugulska, stał się początkiem regularnych spotkań nauczycielskich, jakie po dziś dzień odbywają się w moim klasztorze. Laski są zresztą nadal dla tej grupy ważnym punktem odniesienia. Przeważnie tam właśnie grupa ta jeździ dwa razy w roku na swoje dni skupienia, a konferencje głosi wówczas najczęściej ks.January Budzisz. Poza bezpośrednimi pożytkami duchowymi wyjazdy ta mają ważne znaczenie dla integracji grupy. Prawie zawsze również po takim dniu skupienia do naszych spotkań na Freta przyłącza się ktoś nowy.
Z czasów stanu wojennego zapamiętałem sobie ponadto dzień skupienia dla sędziów związanych z "Solidarnością". Organizował go p.Adam Strzembosz, późniejszy prezes Sądu Najwyższego, wówczas usunięty z urzędu sędziego. Strach pomyśleć, jakie polowanie czarownic zaczęłoby się, gdyby władze dowiedziały się o tym spotkaniu, zwłaszcza że uczestniczyli w nim również sędziowie orzekający w sprawach specyficznych dla stanu wojennego.
Był to normalny dzień skupienia, tzn. w ciągu czterdziestu godzin od piątku wieczorem do niedzieli w południe odprawiliśmy trzy Msze Święte i cztery konferencje rekolekcyjne, była okazja do spowiedzi i do osobistej adoracji Najświętszego Sakramentu. Ale oba wieczory, kiedy skończyły się zajęcia rekolekcyjne, sędziowie dzielili się swoimi doświadczeniami z sali sądowej. Na przykład jedna sędzina opowiadała, w jaki sposób przesłuchiwała wezwanego na świadka oskarżenia ZOMOwca, tak ażeby jego zeznanie nie zaszkodziło oskarżonemu. Ktoś opowiadał o wyczynie innej sędziny, która w rozprawie rewizyjnej kogoś skazanego za podeptanie czerwonego sztandaru tak poprowadziła proces, że "okazało się", iż skazany tylko się w ten czerwony sztandar zaplątał.
Wszyscy uczestnicy tego wieczoru byli zgodni co do tego, że dopóki oskarżony wypiera się zarzucanego mu organizowania strajku czy rozrzucania ulotek, życzliwy mu sędzia zawsze jakoś potrafi go wybronić. Ale jak wybronić oskarżonego o takie "przestępstwo", kiedy ten jednoznacznie, albo nawet i z dumą sam się do niego przyznaje? Debata nad tym pytaniem była bardzo gorąca. Sędziowie w zasadzie nie mieli wątpliwości, że w obliczu praw tak niesprawiedliwych należy poświęcić nawet elementarne zasady sztuki prawniczej, byleby bronić ludzi przed niesprawiedliwymi wyrokami. W takiej sytuacji wolno sędziemu - tak w każdym razie ja sobie tę dyskusję zapamiętałem - ustalić wspólnie z adwokatem linię obrony, mimo że najlepsze tradycje sądownictwa absolutnie tego zakazują.
Co jednak zrobić - to pytanie było najbardziej dramatyczne - kiedy nie da się zastosować tego wyjścia, albo kiedy byłoby ono zbyt ryzykowne? Nie zapomnę zbiorowego "eureka", jakie zapanowało w grupie, kiedy któryś z sędziów powiedział: "Pierwsza rzecz to zrzucić z trybu!". Zupełnie nie zrozumiałem, co to znaczy. Siedząca obok mnie sędzina wyjaśniła mi szeptem, że chodzi tu o uchylenie trybu doraźnego. Szkoda, że takich sędziów było w tamtych czasach stosunkowo niewielu. Ale byli i tacy, a spotkałem się z nimi właśnie w Laskach!
W Laskach przeprowadziłem także dwa albo trzy razy dzień skupienia dla psychiatrów. Organizował je kochany i zacny śp. doktor Zdzisław Jaroszewski. Zwłaszcza jedna konferencja utkwiła mi w pamięci. Przyjechałem wtedy prosto z obozu naukowego, na którym analizowaliśmy patrystyczne komentarze Modlitwy Pańskiej. W rezultacie stać mnie było na to - dzisiaj już bym tego nie potrafił - ażeby wszystkie homilie i konferencje poświęcić kolejnym prośbom Ojcze nasz.
Ostatnią konferencję, w niedzielę przed południem, poświęciłem prośbie: "Ale nas zbaw ode złego". Przypadkowo znalazła się na niej moja znajoma, nie będąca psychiatrą, osoba poważna i zrównoważona, której nigdy nie podejrzewałbym o to, że mogła mieć w życiu epizod, o którym mi wtedy opowiedziała. A opowiedziała mi o nim dlatego, że zaniepokoiło ją w mojej konferencji jakby redukcjonistyczne podejście do tajemnicy zła.
A było to tak: "Byłam trzydziestokilkuletnią mężatką - opowiadała - i zakochałam się bez pamięci w znacznie młodszym od siebie chłopcu. W tym stanie pojechałam razem z nim w góry. Student ten wiedział, że jestem katoliczką, i może zmęczony moją euforią zapytał mnie: <Ale jak ty sobie z Panem Bogiem poradzisz?>. <Co mi tam Pan Bóg - odpowiedziałam. - Najważniejsze, że mam ciebie>. W tej chwili - a był wtedy piękny, słoneczny, lipcowy dzień - poczułam intensywny zapach siarki, w oczach pojawiła się ciemność, zupełnie jakby zapadła noc. Prosto z wycieczki chłopak odwiózł mnie do szpitala psychiatrycznego. Lekarze szybko zdiagnozowali chorobę i podjęli leczenie. Ale ja wiedziałam jedno: że choroba chorobą, ale ja muszę się nawrócić, bo znalazłam się pod władzą złego ducha".
Myślę, że racjonalistyczne usposobienie tej kobiety pomogło jej zrozumieć do końca całą sytuację, a łaska wiary i skrucha dokonały reszty. Tak czy inaczej, ilekroć jestem w Laskach, jakoś zawsze przypominam sobie, w którym miejscu mi o tym opowiadała.
Co jeszcze pamiętam z moich przyjazdów do Lasek? Jakoś najbardziej pamięta się to wszystko, co w tych przyjazdach było nie stereotypowego. Na przykład kiedyś, z mojego gapiostwa, minęliśmy się z śp. Tadeuszem Kaczyńskim, który, choć muzykolog, miał mnie zawieźć do Lasek na spotkanie z plastykami. Kiedy indziej znów - pamiętam, że miałem wtedy wygłosić jakąś refleksję na spotkaniu poświęconym księdzu Hlebowiczowi - przyszedłem na przystanek autobusowy w tak fatalnym momencie, że musiałbym czekać półtorej godziny. Pomyślałem sobie: "A co mi szkodzi sprawdzić, czy na piechotę nie będzie szybciej". I rzeczywiście było szybciej.
Ostatni chyba mój wyjazd do Lasek był "licealny". Nie wiem, jak młodzieży, ale mnie ten wieczór mierzenia się z trudnymi pytaniami na tematy religijne i moralne wydał się bardzo pożyteczny.
O najważniejszym na końcu. Było to jeszcze w latach siedemdziesiątych, jeszcze przed powstaniem "Gaudium vitae". Wspólnie z księżmi Małkowskim i Ługowskim ogłosiliśmy się po kościołach warszawskich jako chętni do pomocy kobietom ciężarnym, które stanęły przed pokusą odrzucenia dziecka. Jako pierwszą ktoś mi przyprowadził Halinkę, którą rodzice, ażeby przymusić ją do aborcji, wyrzucili z domu. Zadzwoniłem wtedy do siostry Klary i nie zapomnę tej spontaniczności, z jaką siostra przyjęła tę dziewczynę do domu rekolekcyjnego. Ani chwili zastanawiania się, ani jednej trudności - po prostu to rozumie się samo przez się. W takim duchu siostra zareagowała na moją prośbę.
Toteż kiedy przywoziłem Halinkę do Lasek, widziałem nawet moimi cielesnymi oczyma, że na Laski spływają promienie z Ogrodu Rajskiego.
opr. aw/aw