Czy ewolucja jest "be"? Czy teorie naukowe spełniające rolę światopoglądów wyzioną kiedyś swojego antychrześcijańskiego ducha? Wielkołapie dinozaury pozdychały, a proste pantofelki wciąż poruszają się mrugając znacząco swoimi rzęskami
Jeśli w poprzednim tekście „Od odbóstwienia do ubóstwienia” rzekło się „a”, teraz trzeba będzie powiedzieć „be”. Całym zdaniem: ewolucja jest „be”.
Tak, wiem, że w ten sposób, podważając jeden z dogmatów zupełnie niedogmatycznego z pozoru świata współczesnego, narażam się na odstrzał, jako ten nie najlepiej przystosowany do zmieniających się warunków. Wierzący, którzy przyjmują prawdę o stworzeniu, to dziś gatunek wymierający, choć, z drugiej strony, póki co jeszcze nie wymarły. Nie ma zatem pewności, że nie noszą w sobie chrześcijanie właśnie tych cech, które zadecydują o ich przetrwaniu. Bóg jeden wie, może teorie naukowe spełniające rolę światopoglądów wyzioną kiedyś swojego antychrześcijańskiego ducha? Wielkołapie dinozaury pozdychały, a proste pantofelki wciąż poruszają się mrugając znacząco swoimi rzęskami.
Puśćmy raz jeszcze — w przyspieszonym tempie — prawdziwą baśń o duchowej ewolucji, która się dokonała dzięki Objawieniu wkraczającemu na scenę dziejów. Jest to jak „wejście smoka”, który rozprawia się ze wszystkimi czczonymi dotąd bożkami. Biblia odbóstwia świat i przyznaje mu status stworzenia — dzięki czemu bohater następnego kadru, naukowiec, może uprawiać naukę „metodologicznie ateistyczną”. Ale to w przyszłości, na razie wyznanie jednego Boga pociąga za sobą wyrzeczenie się innych bogów, które poddane „genetycznej modyfikacji” odtąd przybierać będą świecką postać. Trójgłowy Smok w spotkaniu z wymierającym dinozaurem pogańskiego politeizmu raczy miłosiernie tchnąć w bożków „nowe życie, uznając ich za diabłów” (Gilbert Keith Chesterton).
A potem jeden gatunek filmowy przechodzi w drugi: baśń zamienia się w dramat, kiedy chrześcijańskie rozróżnienie między Stwórcą a stworzeniem zostaje zrozumiane „antychrześcijańsko”, jako rozdzielenie. Bóg wydaje się być dobrze chroniony przed „zeświecczeniem”, ale jest to już tylko deistyczny bożek, który nie stwarza (wciąż!), lecz świat raz puszczony przez siebie w ruch pozostawia, więc, parafrazując znane porzekadło: „hulaj dusza, Boga nie ma”. Z kolei zdesakralizowany świat pozbawiony odniesienia do Boga pozostaje dla człowieka wszystkim; skutkiem tego człowiek, w którego naturze Bóg dokonał „przeszczepu” tęsknoty za sobą, kiedy nie znajduje Boga — oddaje się „protezom” czci. Staje się znów bałwochwalcą, tyle że „postchrześcijańskim”, ubóstwiającym idole świeckie.
Komu przeszczep przyjął się, ten pojmie różnicę między nauką ateistyczną „po chrześcijańsku”, a nauką ateistyczną „deistycznie”. Kto posługuje się protezami, ten od ortodoksyjnego „naturalizmu metodologicznego” przechodzi do heterodoksji „naturalizmu konceptualnego”, który polega według Jacka Wojtysiaka, autora książki Spór o istnienie Boga, „na formułowaniu problemów w terminach naturalistycznych, skutkiem czego rozwiązania tych problemów mogą być tylko naturalistyczne”. Właśnie tej tendencji „błędnego koła” ulegają tak zwani „nowi ateiści”, dla których ewolucja stała się z teorii naukowej niekwestionowanym dogmatem, za pomocą którego „rozprawiają” się nawet z pytaniem o istnienie Boga.
Pod każdym wpisem w temacie ewolucji pojawiają się emocjonalne komentarze (czy pod tym również?), co już samo w sobie jest dowodem na „ładunek światopoglądowy”, którym rzekomo neutralna teoria naukowa jest obciążona. Właśnie ze względu na ten „antychrześcijański ciężar” wielu zwolenników ewolucji chwyta się jej, byle nie poddać się słodkiemu brzemieniu prawdy o stworzeniu. Jednak odpowiedź na pytanie, czy nauka w ogóle może rościć sobie prawo do udzielania odpowiedzi w kwestii początków świata czy pochodzenia człowieka, „nie zależy od badań naukowych, tylko od przyjętych uprzednio założeń religijnych bądź filozoficznych” — przypomina Michał Chaberek. Dominikanin zauważa przy okazji ciekawe zjawisko: powrót dawnych mitologii i przekonań pogańskich, tyle że „w naukowym przebraniu” (np. teoria „wielu światów” to mutacja pogańskiej koncepcji wieczności świata i czasu).
Doktryna o stworzeniu, która współczesnym wydaje się „chrześcijańską mitologią”, wciąż zachowuje w sobie moc do „demitologizacji” nauki. I do „wyegzorcyzmowania” tych bałwochwalców, którzy z teorii ewolucji stworzyli sobie idola, a z nauki uczynili parareligię. Kto uległ pokusie posądzenia autora niniejszego felietonu o przesadę w powyższej ocenie, niech zajrzy do Boga urojonego, w której Richard Dawkins wyznaje swoją wiarę:
Darwinizm jest „ostatecznym naukowym filarem świadomości”, a teorią doboru naturalnego trzeba „przesiąknąć, zanurzyć się w niej po czubek głowy, zanurkować, i dopiero wtedy człowiek zdolny jest pojąć jej znaczenie”, dopiero ten, kto przeżył „darwinowskie otrzeźwienie” nie pozostaje w dramatycznej sytuacji tych, których „świadomości nie odmienił darwinizm”. „Prawdy ewolucji, tak samo jak wiele innych naukowych prawd, są tak niewyobrażalnie fascynujące i piękne. Czyż nie jest osobistą tragedią aż do śmierci być tego wszystkiego pozbawionym?”. Ojcem owej światopoglądowej rewolucji jest oczywiście Karol Darwin, który „jednym szarpnięciem rozdarł przysłaniający nasze oczy czador i pozwolił spojrzeć na świat przez otwór szerszy niż wąska szparka. Ten olbrzymi przełom w ludzkiej wiedzy i w rozumieniu rzeczywistości nie miał precedensów — może tylko rewolucja kopernikańska i uświadomienie sobie, iż Ziemia nie stanowi centrum Wszechświata, może się z nim równać”.
Zamiast „amen”, trzeźwa reakcja wierzącego: „Gdyby ten komentarz pochodził od człowieka głęboko religijnego, byłby w pełni zrozumiały, ale w ustach szermierza nauki jest zadziwiający. Uczony z prawdziwego zdarzenia nie powinien dopuścić do znalezienia się w stanie zalecanym przez Dawkins, bo straci krytycyzm, który napędza jego pracę” (Piotr Gutowski). Za to krytycznie nastawiony wierzący pojmuje, że kto odrzuca Objawienie, poszukuje odpowiedzi na pytania z gruntu religijne z pozycji niereligijnych, jednak takie nieuprawnione roszczenia nie mają oczywiście mocy odreligijnienia świata, owszem z nauki czynią światopogląd parareligijny. Nie dziwi więc, że ewolucji przyznaje się zgodnie z tą logiką prerogatywy stwórcze.
Według Christophera Hitchensa trzeba w końcu „z odpowiednią pokorą spojrzeć w twarz swemu stwórcy, który, jak się okazuje, wcale nie jest »osobą«, lecz procesem genetycznych mutacji, w którym pierwiastek przypadkowości jest o wiele większy, niż odpowiadałoby to naszej próżności”. Jak to możliwe, że ewolucja zmierza w nieprzypadkowym kierunku w wyniku nieprzypadkowego przetrwania przypadkowych zmian cech dziedzicznych? Oto paradoks przyjęty przez autora książki Bóg nie jest wielki „na wiarę”: „ewolucja nie posiada oczu, lecz potrafi je wykreować”, co ktoś inny ujął w zgrabny bon mott: „ewolucja jest bardziej bystra niż ty”. To wyznanie wiary-antywiary w stwórczą moc ewolucji jest i tak postępem względem wcześniejszego udawania, że można „usunąć tajemnicę, jeśli dostatecznie podkreśli się zwykłe spowolnienie czy też rozmycie biegu zjawisk”, którego potrafi dokonać „w kinie każdy operator, wolniej albo szybciej pokręcając korbką” (Chesterton).
Wiara w Boga nie pozwala na dokonanie takiej „inwolucji rozumu”, na jaką godzą się nowi ateiści. Umożliwia za to zauważenie, że ewolucjoniści — kolejny paradoks Mistrza Paradoksów — „potrafią wykreować sobie boga i wielbić go jako coś, co wykreowało ich samych”, dokładnie tak samo, jak prymitywni bałwochwalcy czcili uczynione własnymi rękami bożki.
opr. mg/mg