Jaki był kard. Wyszyński na co dzień? Jak godził swą nieugiętą postawę wobec zasad z ciepłem i życzliwością wobec ludzi? Wspomina ks. Jan Sikorski
O niezapomnianej górskiej wędrówce, czekoladach, jakich nikt wtedy nie miał, i majestacie Prymasa z ks. inf. dr. Janem Sikorskim, przez wiele lat proboszczem parafii św. Józefa na Kole w Warszawie, rozmawia Łukasz Krzysztofka
Łukasz Krzysztofka: — Jako kleryk, kapłan oraz ojciec duchowny w warszawskim seminarium miał Ksiądz Infułat wiele okazji do osobistych spotkań z Prymasem Tysiąclecia. Jak Ksiądz zapamiętał pierwsze spotkanie z kard. Wyszyńskim?
Ks. inf. dr Jan Sikorski: — Byłem wtedy na pierwszym roku seminarium. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Sama jego postać... To był książę Kościoła. Wszedł pełen dostojeństwa, ale z serdecznym i ciepłym uśmiechem. Pięknie przemawiał. Od początku byłem oczarowany jego osobą.
Na Boże Ciało zostałem wyznaczony przez ceremoniarza do niesienia przed Prymasem pastorału. Wielka procesja Bożego Ciała w Warszawie... Byłem wtedy dumny: miałem kilkanaście lat i niosłem ten pastorał. Wydawało mi się, że ludzie myślą, iż to ja jestem biskupem. Potem miałem okazję stanąć przy Prymasie, gdy głosił kazanie przy ostatnim ołtarzu, przy kościele św. Anny. Mówił wtedy, że nie pozwolimy carom siadać na ołtarzu. Widziałem z góry rzesze zasłuchanych ludzi i jego, przemawiającego z taką mocą. Pomyślałem sobie: to jest potęga!
— Do kleryków dochodziły z pewnością dramatyczne wieści o prześladowaniach Kościoła np. w Czechosłowacji, o rozwiązywaniu seminariów, o represjach...
Pamiętam, jak kiedyś spotkałem się z kolegami na korytarzu w seminarium i zastanawialiśmy się, co będzie z Kościołem. Mówiliśmy jednak: przecież my mamy Prymasa, to możemy być bezpieczni. Ale później doszła do nas ta hiobowa wieść o jego aresztowaniu. Wszyscy bardzo ten moment przeżyliśmy. Słuchało się wtedy Radia Wolna Europa, w którym mówiono o protestach całego świata. Ale prognozy nie były dobre. Biskupi musieli podpisać lojalkę, wybrano bp. Klepacza z Łodzi na przewodniczącego Episkopatu. Te wieści były zatrważające.
— Jakie nastroje panowały wówczas w seminarium?
Ja myślałem, że księdzem „oficjalnym” to nie będę. W swoim zapale zapisałem się do kółka introligatorskiego, żeby się nauczyć oprawiania książek. Myślałem sobie, że to będzie mój oficjalny zawód, a potajemnie będę księdzem. Nasz rok w seminarium był ogromny — było nas prawie 70. Zapał był więc duży, ale była też wielka niewiadoma, co się stanie. Później trzeba było cierpieć i czekać.
— 25 września 1953 r. Prymas został aresztowany i przewieziony do Rywałdu, następnie do Stoczka, a później do Prudnika i Komańczy. Ostatnie miejsce internowania Prymasa jest Księdzu szczególnie bliskie.
W naszym seminarium klerykiem był siostrzeniec Prymasa — Włodek Sułek. Chodziły słuchy, że on ma jechać do swojego wuja do Komańczy. A my latem 1956 r. mieliśmy obóz klerycki w Murzasichlu z późniejszym biskupem Kazimierzem Romaniukiem, który był wtedy naszym prefektem. Z kolegą ks. Jerzym Chowańczakiem chodziliśmy trochę po górach. Kiedy obóz już się rozwiązywał, zrodził się w naszych głowach pomysł, aby pójść do Komańczy. Ja wtedy po raz pierwszy usłyszałem nazwę „Bieszczady”. Nikomu nic nie powiedzieliśmy, tylko wstaliśmy rano i wyruszyliśmy w drogę.
Nie mieliśmy niczego, co było potrzebne na tak długą pieszą wędrówkę. Tylko małe chlebaczki, w których były nasze brewiarze i koszule. W białych tenisówkach szliśmy w Gorce, potem przeszliśmy przez Szlembark, Muszynę i dotarliśmy do Krynicy.
— To ponad 200-kilometrowa trasa, na miarę wielu dzisiejszych pieszych pielgrzymek, które mają zorganizowane całe zaplecze logistyczne. Wy wyruszyliście zupełnie „w ciemno”...
Tak, ale to dla nas nie było ważne. Oczywiście, nie mówiliśmy nikomu, że jesteśmy klerykami. Miałem tylko ogólną mapę województwa rzeszowskiego. Prowadził tam jakiś szlak z Krynicy, ale za Krynicą zginął i szliśmy przez jakieś wertepy. Później szliśmy na azymut, bez kompasów, patrząc na Słońce. Po drodze nikogo nie spotkaliśmy.
— Tak długa trasa wymagała poświęcenia i czasu. Ile dni wędrowaliście?
Szliśmy w sumie cały tydzień. Po drodze napotykaliśmy kościoły, w których mogliśmy uczestniczyć we Mszy św. Spaliśmy u przypadkowych ludzi. Mieliśmy trochę szczęścia — roztropności żadnej. Pod wieczór trafiała się jakaś chałupa i tam nocowaliśmy. Pytaliśmy wtedy, w którą stronę dalej się idzie — nie mogliśmy używać słowa „Komańcza”, bo było to niebezpieczne.
Ostatniego dnia przyszliśmy w nocy, bez światła, na plebanię w Jaśliskach. Ksiądz proboszcz wyszedł w płaszczu, w ręce trzymał świeczkę. Przedstawiliśmy się, powiedzieliśmy, że jesteśmy klerykami z Warszawy i chcielibyśmy przenocować. Kapłan zaprosił nas do środka. Rano zaprowadził nas do sióstr sercanek na Mszę św. i bardzo podejrzliwie się nam przyglądał, nawet z nami nie rozmawiał. Dopiero potem, jak ubraliśmy się w komże i widział, że wiemy, jak służyć do Mszy św., to odetchnął. Później powiedział nam, że całą noc przez nas nie spał. Nie wiedział, kogo przyjął pod swój dach. Jemu powiedzieliśmy, że idziemy do Komańczy. Wskazał nam drogę.
— Komańcza była już na wyciągnięcie ręki. Ale przecież tamten teren był pilnie strzeżony przez wojsko...
Tak, w pobliżu Komańczy dostrzegliśmy wojsko i szlaban na drodze. Uciekliśmy przez tory kolejowe do lasu, żeby nas nikt nie widział. Mieliśmy szczęście, bo szliśmy nie skrajem drogi, gdzie kończą się tory, ale od strony gór, nietypowo, jak gdyby za tym szlabanem, chociaż widzieliśmy go przed sobą. Siedzieliśmy w lesie i zastanawialiśmy się, co robić, gdzie się ruszyć. W pewnym momencie obok szlabanu dostrzegliśmy siostrę zakonną, która niosła jakieś paczki. Zaczęliśmy więc tak krążyć i kluczyć, aby spotkać się z tą siostrą już poza terenem objętym obserwacją. Udało się. Zaproponowaliśmy, że pomożemy jej nieść bagaże. W ten sposób doprowadziła nas ona do klasztoru. Przed samym klasztorem się pożegnaliśmy, nie powiedzieliśmy jednak, do kogo idziemy.
— Czy udało się spotkać z Prymasem?
Gdy podeszliśmy do klasztoru, zadzwoniliśmy, ale bardzo długo nikt nam nie otwierał. W końcu wyszła siostra i zapytała, do kogo. Powiedzieliśmy, że do naszego kolegi Sułka. Zatrzasnęła drzwi. Czekaliśmy i czekaliśmy. W końcu Włodzio, ciekawy, wyszedł do nas. Zapytaliśmy, dlaczego tak długo. A on — że siostra powiedziała, iż jakiś Sikora przyszedł. Wyjaśnił, że pytał wuja, czy ma wyjść czy nie. Prymas odpowiedział, żeby nie wychodził. Ale nasz kolega był ciekawy, kto przyszedł... Zaprosił nas do środka i za chwilę zszedł do nas Ksiądz Prymas. Bardzo się ucieszył. Zaprosił nas na obiad. Byliśmy wzruszeni.
— Co wtedy mówił Wam Prymas?
Pytał, co się dzieje w Warszawie. A ja zadałem Prymasowi takie „inteligentne” pytanie: Jak sądzi, jak długo tu zostanie? Odpowiedział, że ma tu coraz lżej, że pozwolili mu nawet iść w kierunku poczty. Ale tu go tak „kochają”, że prędko go stąd nie wypuszczą. Potem powiedział nam, że musimy już uciekać, bo ubowcy, którzy byli na pierwszym piętrze, zorientowali się, że przyszliśmy. Odprowadził nas. Wyszli też jego siostrzenica Danusia i Włodek, razem poszliśmy przez las. Prymas wskazał nam, gdzie będzie jechał pociąg. Pobłogosławił nas i dał nam dwie tabliczki czekolady. Wtedy to była sensacja — nie tylko że czekolada, ale jeszcze że od Prymasa! Lecieliśmy jak na skrzydłach. Wsiedliśmy do pociągu i dopiero w wagonie doszli do nas wopiści, ale byliśmy już za strefą nadgraniczną, więc nie mogli nam nic zrobić. Tak nam się udało szczęśliwie wrócić. Za jakiś czas, już po uwolnieniu Kardynała, przez Włodzia dostaliśmy obrazki z osobistym błogosławieństwem Prymasa.
— Jakim człowiekiem był Ksiądz Prymas na co dzień?
W seminarium, kiedy trwał sobór, mówiono, że cały Zachód aż się trzęsie z powodu reform soborowych, a Prymas nie chce ich wprowadzać. Ale to nie była prawda. Prymas miał niesamowite wyczucie sytuacji Kościoła. Jak się z nim spotykaliśmy — czy to na Miodowej, czy gdy on przychodził do nas — mówił na nas, kleryków: młody las. Widać było, że kochał seminarium i księży.
Każde jego wystąpienie, uśmiech zawsze wnosiły coś takiego, że wszystkie opory, które próbowano tworzyć, słabły. Jak się pokazał, to od razu swoją obecnością przemieniał nasze sumienia i serca. Wcale tego nie wyolbrzymiam, tak wtedy to odczuwaliśmy, że to jest wyjątkowy człowiek. Bił od niego majestat. A jak siedział przy stole, to potrafił żartować, opowiadać dowcipy. Był bardzo ludzki i serdeczny.
Nieraz stwarzano wokół Prymasa aurę ogromnej surowości, a w rzeczywistości był on bardzo ciepły, życzliwy, prosty. To jednak nie przeszkadzało mu w tym, aby być nieugiętym, niezłomnym i powiedzieć: Non possumus! Czuło się jego przywództwo. Później rzeczywistość pokazała, jakie miał prorocze wizje, jak widział przyszłość kraju, jak bardzo bronił różnych duszpasterstw środowiskowych — nauczycieli, lekarzy, młodzież.
Kardynał czuł, że trzeba wyraźnie pokazać wiarę rodaków. Doskonale rozumiał i czuł duszę narodu! Jego myśl była ponadczasowa i prorocza, ale musiał znieść wiele niezrozumienia. Dopiero potem się okazało, że miał rację, że to była jego wspaniała strategia.
— Z czego wynikała ta prorocza myśl Prymasa?
Był człowiekiem bardzo bliskim ludu. Jako syn organisty wychowywał się blisko kościoła, w atmosferze bardzo religijnej. Pochodził z Podlasia i bardzo kochał te strony. Sam fakt, że podjął studia społeczne, które nie były przed wojną popularne — stanowiły wtedy pewne novum — świadczy o tym, że widział problemy robotników we Włocławku, prowadził dla nich uniwersytet robotniczy. Miał niezwykłe wyczucie rzeczywistości ziemskich. Myślę, że on to wyssał z mlekiem matki. Kochał Maryję, Kościół, naród, Polskę. Prowadził głębokie życie duchowe. To z niego „wychodziło”. W seminarium zawsze podziwiałem, że prawie za każdym razem nawiązywał w swoich wystąpieniach do Liturgii dnia i cytował ją po łacinie. Miał wszystko świeżo w pamięci i widać było, że nie tylko odmawiał te modlitwy, ale też je czuł i nimi żył. Był człowiekiem głębokiego życia wewnętrznego, głębokiej modlitwy i wielkiego zawierzenia Bogu.
— Kardynał Wyszyński był księciem Kościoła nie tylko zewnętrznie, ale też mentalnie, myślał i patrzał daleko w przyszłość...
Pamiętam szczególnie jego przemówienie, w którym powiedział, że problem komunizmu rozstrzygnie się nie w Rosji, tylko w Polsce. Mówił, że polska wiara i przywiązanie do wartości rozsadzą komunizm. To było proroctwo, bo wtedy wcale nie było to oczywiste. Kto wierzył, że komuna padnie? Wydawało się, że jest nie do pokonania. Mnie też się to nie mieściło w głowie. Owszem, zastanawiałem się nad losem komuny, bo wiedziałem, że ona kiedyś runie, młodzieży mówiłem, że komuna zginie, bo ten ustrój jest głupi i fałszywy. Wierzyłem w to, ale spodziewałem się, że to będzie długi i powolny proces przemiany. Rację miał kard. Wyszyński.
Z ks. inf. dr. Janem Sikorskim rozmawiał Łukasz Krzysztofka
opr. mg/mg