Jan Paweł II zburzył wiele murów - powinniśmy o tym pamiętać i kontynuować jego dziedzictwo
Sporo ich było. Te wielkie i prawie niewidoczne; grube, w które trzeba było uderzać z całej siły, i takie, które upadały od jednego papieskiego spojrzenia. Mury pontyfikatu Jana Pawła II.
Na początek skojarzenie najbardziej oczywiste, wręcz dosłowne, bo dotyczące upadku muru berlińskiego. Dziś żaden szanujący się politolog nie ma już wątpliwości, że krach komunizmu był wypadkową dwóch czynników: nieubłaganych prawideł ziemskiej ekonomii — która nie pozwoliła na dalsze funkcjonowanie skrajnie niewydolnego systemu — oraz właśnie wpływu ekonomii wiary. Moc Ducha uosabiana przez papieża zza żelaznej kurtyny stała bowiem w tak wielkiej sprzeczności z komunistyczną fikcją propagandową, że całe to „imperium zła”, prędzej czy później, musiało zawalić się niczym domek z kart. Od Berlina aż po Władywostok.
Miał więc rację radziecki gensek Leonid Breżniew, mówiąc do swojego polskiego odpowiednika Edwarda Gierka, w przeddzień pierwszej pielgrzymki Jan Pawła II do ojczyzny: „Radzę wam, nie przyjmujcie go, bo będziecie mieli z tego wielkie kłopoty”. I kłopoty rzeczywiście były. Papieskie słowa wypowiadane w Warszawie, Oświęcimiu, Krakowie czy Gdańsku okazały się wielkimi gwoździami do politycznych trumien wszystkich tych żiwkowów, husaków, jaruzelskich i andropowów.
I tylko owej mocy Ducha Świętego zawdzięczać możemy, że cała ta bezprecedensowa rewolucja dokonała się w sposób niemalże bezkrwawy.
Niewiele osób pamięta dziś, jak wyglądała Polska epoki późnego Gierka: marazm, apatia, zniechęcenie i raczkujące próby zorganizowania opozycji antykomunistycznej, zderzające się z szarą rzeczywistością walki o papier toaletowy i przydziałową szklankę. Dryfowanie. I wtedy pojawił się on. To dla niego ludzie wyszli na ulice w bezprecedensowym, oddolnym „Narodowym Spisie Powszechnym”. Polacy mogli wreszcie „policzyć się” i zobaczyć, jak wielką stanowią siłę jako solidarna zbiorowość. W jednej chwili papież zburzył w sercach Polaków mury ufundowane na nieufności, „tumiwisizmie”, braku wiary i niedostatkach odwagi.
A potem reanimował nas duchowo jeszcze wiele razy: w 1983 r., kiedy naród z przetrąconym przez stan wojenny kręgosłupem znów wyszedł na ulice po to, by przekonać się, że nadal „moc jest z nami”. I w wolnej Polsce, gdy po solidarnościowej euforii przyszło kolejne zniechęcenie, tym razem w zderzeniu z twardymi realiami gospodarki wolnorynkowej. Za każdym razem papieskie słowa przywracały nas jednak „do pionu”. Dopóki go nie zabrakło...
Stosunek Jana Pawła II do „starszych braci w wierze” bardzo łatwo można sprowadzić do ładnej ikonki oprawionej w zdanie: „pierwszy papież, który przekroczył próg synagogi”. Ale to byłoby zbyt wielkie uproszczenie, nieobejmujące w istocie ogromu pracy wykonanej przez papieża Polaka dla zburzenia wysokiego muru nieufności wyrosłego między katolikami i żydami.
Nie sztuką jest bowiem stanąć u podnóża jerozolimskiej Ściany Płaczu. Trzeba to jeszcze zrobić w taki sposób, aby nikt, nawet najbardziej zapiekły krytyk, nie mógł powiedzieć: to tylko tani chwyt, pusty gest obliczony na pokaz, bezwartościowa ekumeniczna „poprawność religijna”. Papieżowi udało się uniknąć tego wrażenia. Był maksymalnie autentyczny, bo stało za nim doświadczenie chłopca z małego polsko-żydowskiego miasteczka w Galicji, któremu w chwili dorastania przyszło patrzeć, jak cały ten świat ginie w szaleństwie Holokaustu.
I rzecz charakterystyczna: z woli samego papieża w owym odnowionym dialogu katolicko-żydowskim nie było programowej symetrii, określania warunków brzegowych ani domagania się „czegoś w zamian”. Papież kroczył ścieżką pojednania, nie oglądając się na innych i tak pewnie, jakby przemierzał swoje rodzinne, beskidzkie szlaki. „Pojednanie to droga jednokierunkowa” — zwykł mawiać.
Wbrew obiegowym opiniom Jan Paweł II nie był wcale pierwszym nowożytnym papieżem wyruszającym z apostolstwem poza mury Watykanu. Sporo pielgrzymował już Paweł VI, któremu udało się dotrzeć praktycznie na wszystkie kontynenty. Nikt jednak wcześniej nie robił tego na taką skalę i w tak spektakularny sposób jak papież Polak.
On wyraźnie i z premedytacją wkładał głowę do jaskini lwa. Pojawiał się w najbardziej zapalnych miejscach świata: na Bałkanach i w sfanatyzowanych krajach islamskich; wśród mieszkańców głodującej Afryki i stając twarzą w twarz z wojującymi antypapistami w państwach zachodniej Europy; na salonach światowej polityki i w fawelach brazylijskiej biedoty, w nędznych leprozoriach i w przepychu królewskich komnat. Każda zaś Janowopawłowa pielgrzymka była wydarzeniem arcyważnym, które przez wiele dni, miesięcy, czasem nawet lat odciskało swoje piętno na rzeczywistości odwiedzanego kraju.
Nie dane mu było jedynie złożyć swojego charakterystycznego pielgrzymiego pocałunku na surowej rosyjskiej ziemi...
Pontyfikat Jana Pawła II nie bez przyczyny nazywany bywa „epoką kremówkową”. Wbrew pozorom nie jest to jednak wyłącznie przejaw taniego sentymentalizmu i banalizowania papieskiego nauczania. Raczej nieodzowne dopełnienie, bez którego trudno byłoby kolejnym pokoleniom zrozumieć fenomen magnetyzującej osobowości polskiego papieża.
Jak bowiem pomieścić w jednej postaci dwie tak skrajnie różne osoby? Z jednej strony poważnego, niezwykle głębokiego teologa, wychodzącego w swoich rozważaniach daleko poza granice pojmowania ludzkiego umysłu, a z drugiej swojskiego, tryskającego humorem górala Karola Wojtyłę z jego największym atutem: ujmującą bezpośredniością.
Bardzo dobrze ową dwoistość oddają słowa, jakie nowo wybrany papież miał wypowiedzieć chwilę po konklawe do swego sekretarza, ks. Stanisława Dziwisza: „Stasiu, kuniec z nartami”. Ale tym razem pomylił się — narty się nie skończyły. A przynajmniej nie w tym znaczeniu, jakie Jan Paweł II miał na myśli.
Bo to chyba naprawdę pierwszy biskup Rzymu, który nie będzie kojarzony wyłącznie z typowymi atrybutami papieskości, ale pewnie równie mocno z uchwyconymi przypadkowo przez fotografa „okularkami” zrobionymi z odwróconych Wojtyłowych dłoni.
Słynne papieskie „szukałem was” brzmi dziś jak truizm i tysiące razy powtarzane hasło. Ale w czasach, gdy Karol Wojtyła jako młody kapłan zaczynał dopiero budować zręby swojego autorskiego sposobu na pracę z młodzieżą, była to postawa nietypowa, niemal niespotykana. W tamtych czasach królowały relacje oparte raczej na surowym rozgraniczeniu: nauczyciel—uczniowie.Przyszły papież postawił na zupełnie nowy rodzaj kontaktu i zupełnie nowy język: bezpośredni, naturalny, pozbawiony tematów tabu. Czyli jedyne w swoim rodzaju „duszpasterstwo plecakowo-kajakowe”. Wspaniale pokazuje to jedna ze scen filmu Karol, człowiek który został papieżem: „Wujek” rozmawia otwarcie ze swoimi podopiecznymi z duszpasterstwa na temat miłości i wagi relacji intymnych w sakramencie małżeństwa. I jest chyba jedyną osobą, która nie oblewa się przy tym rumieńcem.
Owo „szukanie was” trwa oczywiście również przez cały papieski pontyfikat — od Światowych Dni Młodzieży, przez lednickie pola, aż po Plac św. Piotra, pamiętnego 2005 r.
W historii Kościoła było wielu mistyków i „taumaturgów” — świętych czyniących cuda. Nigdy jednak nie zostali oni „dowartościowani” tak bardzo jak w czasach pontyfikatu Jana Pawła II. To nie jest żaden przypadek. We współczesnym świecie „bez religii” takie postaci jak św. Ojciec Pio z Pietrelciny czy św. siostra Faustyna Kowalska są po prostu bezcenne. Stanowią wszak namacalną „wizytówkę Boga” i poruszający znak Jego mocy i dobroci.
W tym kontekście łatwiej pewnie zrozumieć ogromną determinację papieża w staraniach o wyniesienie na ołtarze kapucyńskiego stygmatyka i niezwykłą estymę, jaką przywiązywał do objawień maryjnych i kultu Bożego Miłosierdzia. „Fatima, Lourdes, San Giovanni Rotondo, Łagiewniki, Częstochowa — tam znajdziecie najlepsze lekarstwo na ludzkie niedowiarstwo” — zdawał się mówić papież, który jak nikt inny potrafił wyczuwać ducha dzisiejszych „niewiernotomaszowych” czasów.
A teraz mamy jeszcze cuda za jego wstawiennictwem.
To jakby synteza wszystkich wymienionych przed chwilą murów. „Wielki Chiński Mur”, mur murów, przebijany przez Karola Wojtyłę nieustannie, każdego dnia. Wielka lekcja tego, czym powinna być życiowa pokora. Zarówno ta zawierająca się w jego maryjnym zawołaniu Totus Tuus — „Cały Twój” , jak i w cierpliwym znoszeniu cierpienia, własnej niedołężności i postępującej na oczach całego świata „wstydliwej” choroby Parkinsona.
A także w pokornym stosunku do bliźniego — wyznaczanym nie z kuszących wyżyn i firmamentów papieskiej nieomylności, ale wypływającym z głębokiej i oczywistej potrzeby bliskiego kontaktu z drugim człowiekiem. Zamiast „niedościgłego wzorca” ubranego w biskupi fiolet, kardynalską purpurę i papieską biel, żywy człowiek z krwi i kości, proszący, by nazywać go nadal „Wujkiem”, „młodszym bratem w wierze” i „pokornym czcicielem” Bożego Miłosierdzia. Papież Wojtyła, wadowicki Lolek, pamiętający każdego dnia o napisie oglądanym przez wiele lat z okien rodzinnego domu: „czas ucieka, wieczność czeka”.
„Odchodzenie na oczach całego świata”. „Wielkie Świadectwo”, „Patrzcie, jak umiera człowiek”, „Najlepsze rekolekcje jego życia”— tak po śmierci papieża określano często w mediach wydarzenia z kwietnia 2005 r. Nie bez przyczyny. Bo to dzięki Janowi Pawłowi II na ekranach telewizorów zagościła po wielu latach prawdziwa śmierć — ta „Wielka Nieobecna” naszych czasów — by użyć niezwykle celnego określenia dziennikarki Aliny Petrowej-Wasilewicz. Papież unieważnił na chwilę niepisaną umowę współczesnej cywilizacji, swoiste tabu śmierci, nakazujące wstydliwe wypychanie jej za szpitalne parawany i nieprzepuszczalne zasłony. Tym samym dał swój ostatni, jasny i mocny przekaz: „Umieram. Nie wstydzę się tego. Ty też tak możesz”.
I chyba miał rację jeden z kapłanów w swoim, tylko z pozoru szokującym stwierdzeniu, że papież nigdy nie wydawał mu się tak święty i tak blisko Boga jak wówczas, gdy na kilka dni przed śmiercią, ze śliną ściekającą z kącika ust, trzymał krzyż w swoich drżących dłoniach.
opr. mg/mg