Ksiądz Michał Sopoćko jakiego znałem i pamiętam (2)

Fragmenty książki "Ksiądz Michał Sopoćko jakiego znałem i pamiętam" - Wydawnictwo Księży Marianów 2004

Wydawnictwo Księży Marianów 2004
ISBN:83-7119-460-9


(...)

Asceza na co dzień

Muszę powiedzieć, że na ogół wiernie stosowałem się do wskazówek swego profesora i spowiednika. W posiłkach dbałem o odpowiednią ilość kalorii. Wikt seminaryjny był raczej prosty i mało urozmaicony, dość ubogi w walory smakowe, ale w zupełności wystarczał do normalnego funkcjonowania. Obowiązywała zasada, że alumni jedzą tylko w refektarzu, podczas trzech normalnych posiłków w ciągu dnia. Gdy ktoś miał jakieś zapasy z domu, powierzał je siostrom, które prowadziły kuchnię. One wiedziały jak je przechować mimo braku dzisiejszych urządzeń chłodniczych, by się zbyt szybko nie zepsuły. Nie było zwyczaju jedzenia poza miejscem i czasem na to przeznaczonym. Tę zasadę, która już dawno poszła w zapomnienie, uważam za słuszną i bardzo potrzebną. Trzymałem się jej i trzymam nadal.

Cenię sobie podobnie szereg innych zasad życiowych, które zawdzięczam swoim wychowawcom, tak różanostockim, jak i białostockim. Uczyli wewnętrznej i zewnętrznej dyscypliny, która z czasem stawała się samodyscypliną, wyrabiała różne dobre nawyki. Uczyli nieulegania wygodnictwu, umiejętności panowania nad sobą w życiu codziennym, podporządkowania się przyjętym regułom, które z czasem objawiały swoją przydatność. Należało dbać o wygląd zewnętrzny, postawę ciała, gesty i nawet spojrzenia. To pozwalało zachować się stosownie do każdej sytuacji, bynajmniej nie sztucznie, lecz z naturalną swobodą. Wszystkie te wymogi i zalecenia składały się na urbanitas sacerdotalis, pilnie przestrzeganą przez dawniejsze pokolenia księży. Kleryków przede wszystkim oceniano po sposobie ich zachowania się w kościele i przy stole, po słowach i czynach, po ich odnoszeniu się do otoczenia. Nic dziwnego, że w Seminarium moderatorzy, a nawet starsi koledzy nie skąpili krytycznych uwag i wskazówek co do zachowania się na co dzień, zwykle nie bawiąc się w subtelności. Na dalszą metę okazywało się to bardzo przydatne i na swój sposób służyło ogólnemu wyrobieniu adeptów kapłaństwa. Zawsze aktualne są słowa: „jak cię widzą, tak cię piszą”. Ich znaczenia nie warto lekceważyć.

Nie chodziło przy tym tylko o czysto zewnętrzny polor, nienaganne maniery, lecz o coś bez porównania więcej: o autentyczną, przypisaną duchowieństwu, wypracowaną przez pokolenia swoistą kulturę. Taką, by jej jakość znajdowała swój naturalny wyraz w myślach, słowach, uczynkach i w całym postępowaniu. Chodziło po prostu o szerzej pojętą kapłańską formę ascezy, czyli o podejmowany wciąż na nowo trud osiągania doskonałości moralnej, przez walkę z wadami i ćwiczenie się w cnotach, które zawsze są w cenie. Bez tego trudno mówić o rozwoju i dojrzewaniu duszpasterskiej osobowości. Do tego w istocie sprowadzała się praca nad pogłębianiem w sobie życia wewnętrznego, które zbliżając do Boga, ułatwiało autentyczne relacje z bliźnimi. Nie da się tego osiągnąć inaczej, jak przez opanowywanie złych skłonności, ograniczanie swoich mniej ważnych potrzeb życiowych, wyrzekanie się przyjemności, rezygnację z przesadnych wygód, które tak naprawdę są zbędne i niczemu nie służą. Rozsądne umartwienie zawsze ma swoją sprawdzoną, niezaprzeczalną wartość. Wiele tych wyrzeczeń wymuszały ówczesne, ciężkie warunki zewnętrzne. Ale właśnie one uczyły pewnego uniezależnienia się od rzeczy, dawały wewnętrzną swobodę. Dziś dziękuję za nie Bogu i nie chciałbym ich zamienić na taki komfort zewnętrzny, jaki panuje w seminariach duchownych na zachodzie.

Ksiądz Sopoćko wiedział lepiej niż ktokolwiek, jaki jest sens zwyczajnej ascezy w życiu kapłańskim. Leżała ona u podstaw całej jego pracy formacyjnej. Znał jej wartość, tak od teoretycznej, jak i praktycznej strony, dającą się przełożyć na wiele codziennych pożytków, między innymi dla zdrowia i kondycji fizycznej. Wiedział również, jak wierni cenią taki sposób bycia księdza, który świadczy o jego wyrobieniu wewnętrznym, autentycznym oddaniu się Bogu, które przekłada się na oddanie się ludziom. Nie mieliśmy wątpliwości, że kierował się zasadami mądrej ascezy w swoim własnym życiu. Przejawiało się to w różny, choć nie rzucający się w oczy sposób: w ubiorze, ruchach i mowie, w posiłkach i mieszkaniu, w modlitwie i pracy. Tego samego uczył i oczekiwał od swoich wychowanków. Nie unikał życzliwej krytyki tego, co odbiegało od przyjętych norm lub z nimi kolidowało. Natomiast ich przestrzeganie zawsze spotykało się z aprobatą profesora. Tym zresztą charakteryzowało się także jego kierownictwo duchowe.

Apostolstwo Miłosierdzia

Mogłoby się wydawać, że ksiądz Sopoćko, często spotykając się w Seminarium z alumnami, równie często mówił im o propagowanym przez siebie nabożeństwie do Miłosierdzia Bożego, że przy każdej okazji wtajemniczał i wprowadzał w swoją ideę apostolską. Tak jednak nie było. Paradoksalnie, bardzo mało wiedzieliśmy o tym od niego samego. Tylko niektórzy koledzy, przeważnie białostoczanie, słyszeli o siostrze Faustynie Kowalskiej i o tym, że nasz profesor był w Wilnie jej kierownikiem duchowym. Ale i te informacje pochodziły z drugiej ręki, były ogólne i niesprecyzowane, ponadto niewiele interesowały młodzież seminaryjną. Sam ksiądz Sopoćko zachowywał w tej materii daleko idącą powściągliwość. Taki stan rzeczy wynikał ze stanowiska lokalnej władzy kościelnej, które ksiądz Sopoćko respektował, jak przystało kapłanowi jego formatu. Jeżeli jednak ktoś żyje wielką i drogą dla siebie ideą, nie może to pozostać w ukryciu: musi jakoś promieniować. Podobnie jak promieniowała twarz Mojżesza po jego rozmowach z Bogiem na Synaju.

Pamiętam, że pewnego razu ksiądz Sopoćko opowiadał nam o Wilnie, którego nie znaliśmy, i o zwiedzanych kiedyś przez siebie sławnych miejscach, o których myśmy tylko słyszeli. Jako pomoc wizualna służył mu epidiaskop, obsługiwany przez któregoś z kleryków. Profesor objaśniał wyświetlane ilustracje, przeważnie stare, czarno-białe widokówki. Na jednej z nich zobaczyliśmy postać zakonnicy w habicie. Ksiądz Sopoćko nadmienił krótko, że jest to siostra Faustyna Kowalska, której objawiał się Pan Jezus i zlecił misję głoszenia światu orędzia Bożego Miłosierdzia. Na drugiej widniała postać Pana Jezusa z charakterystycznymi promieniami, które wychodziły spod uchylonej na piersiach szaty. Tym ilustracjom profesor nie poświęcił jednak więcej czasu niż innym.

W swoich wykładach i przemówieniach ksiądz Sopoćko wspominał o Miłosierdziu Bożym, lecz nie było w tym nic niezwykłego. Prawda o Bożym Miłosierdziu przenika zresztą całe dzieje i orędzie biblijne, pobudza do tego, by zaufać miłosiernej miłości Bożej, zwłaszcza gdy przygniata świadomość grzechu. Jeżeli nasz profesor dotykał tej prawdy i tajemnicy, to zawsze w harmonii z całością procesu formacyjnego i na jego pożytek. Swego czasu prosił nas o wyznaczenie jednego z kolegów, który by podczas jego wykładu w pewnym momencie wstał i powiedział głośno:

Ostende nobis, Domine, misericordiam tuam.

Na co wszyscy mieliśmy odpowiedzieć:

— Et salutare tuum da nobis.

I na tym się kończyło. Słowami psalmu odwoływaliśmy się jedynie do Bożego Miłosierdzia w codziennym dojrzewaniu do kapłańskiej służby w Kościele. I to musiało na razie wystarczyć. Zaproponowana praktyka nie przyjęła się jednak na stałe. Poza tym profesor nie zalecał nam żadnych specjalnych nabożeństw ani modlitw, nie sugerował też lektury poświęconej swojej apostolskiej idei. Nie wiedzieliśmy o stanowisku, jakie wobec niej zajmuje archidiecezjalna władza kościelna, i prawdę mówiąc, mało kto z nas się nad tym zastanawiał. Po prostu tak było. Seminarium stanowiło swoistą niszę, do której docierały jedynie nikłe echa nabożeństwa, które spontanicznie rozwijało się na zewnątrz, także w Białymstoku. Niekiedy trafiały nam do rąk książeczki i artykuły poświęcone Miłosierdziu Bożemu, których autorem był ksiądz Sopoćko. Poprzestawaliśmy na stwierdzeniu, że pisze i publikuje więcej niż inni nasi profesorowie.

Mieszkając na Wygodzie, zachodziliśmy czasem do zawsze otwartego kościoła Najświętszego Serca Jezusowego nawiedzić Najświętszy Sakrament lub przez zwykłą ciekawość. W prowizorycznym wnętrzu dźwigniętej z ruin, ubogiej i pełnej tandety świątyni niewiele było do oglądania. Nad głównym ołtarzem znajdował się duży, oryginalny obraz Serca Pana Jezusa. Z boku kościoła wisiał podobnej wielkości obraz Miłosiernego Zbawiciela, sygnowany literami MW i datą 1949. Był to najstarszy publicznie w Białymstoku czczony obraz Miłosierdzia Bożego. Nie wiedzieliśmy, że przed tym obrazem gromadziła się garstka pierwszych i najwierniejszych czcicieli tegoż Miłosierdzia, której trzon stanowiła Sodalicja Mariańska Nauczycielek, formowana przez księdza Sopoćkę. Nieliczne srebrne serduszka-wota, przymocowane do płótna obrazu, świadczyły o wymodlonych przed nim łaskach.

Alumnów bardziej ciekawił inny obraz Miłosiernego Zbawiciela, dużo mniejszy, wiszący bliżej bocznego wejścia do świątyni. W dolnej części ramy miał przymocowaną skrzynkę, podzieloną na dwie przegródki. Obok jednej były wypisane uczynki miłosierne „co do ciała”, obok drugiej „co do duszy”. W każdej przegródce znajdowało się po siedem uwiązanych na sznureczkach, numerowanych medalików. Wyciągnięty losowo medalik zalecał spełnić przy najbliższej okazji określony uczynek miłosierny. Trudno było oprzeć się chęci sięgnięcia po taki medalik, by przypomnieć sobie o różnych potrzebach bliźnich. Traktowaliśmy to trochę jak zabawę, nie zagłębiając się w istotny sens urządzenia, które na swój sposób uwrażliwiało na Miłosierdzie, zarówno doświadczane, jak i świadczone innym. Ten niepozorny obraz przyciągał ludzi. Osoby starsze przyprowadzały do niego dzieci, objaśniały sens osobliwych medalików, wtajemniczały w Ewangelię Miłosierdzia. Dzieci uczęszczające na katechezę przychodziły tam same, zwykle w grupkach, by sięgnąć po medaliki i odczytać podpowiadane przez nie dobre uczynki.

Byłem chyba na drugim kursie, gdy któregoś dnia ksiądz Sopoćko przyniósł do Seminarium dwie pieśni z nutami. Zostawił je kantorowi, którym wtedy był Feliks Dolinowski, kursem starszy ode mnie o dwa lata. Trafiłem kiedyś na moment, gdy kantor grał je na fortepianie, który stał w I auli. Tekst i nuty były powielone chyba jakąś techniką fotograficzną, o niebieskawo-fioletowym odcieniu. Jedna maryjna, zaczynająca się od słów Z blasków i woni, druga, Bądź miłosierny dla duszy mej, poświęcona tajemnicy Bożego Miłosierdzia. Przysiadłem się i zanuciliśmy je razem. Słowa i melodie obu pieśni, zwłaszcza maryjnej, zwyczajnie mnie zachwyciły swoją treścią i brzmieniem. Druga też była piękna, lecz mniej dla mnie komunikatywna. Poprosiłem księdza Feliksa, by mi pozwolił przepisać obie, gdyż chciałem je mieć. Przepisałem je sobie razem z nutami.

Zwracając pierwowzór pieśni, zaśpiewaliśmy je jeszcze raz, już z mego odpisu. Naszym śpiewem zainteresował się ówczesny inspektor Seminarium, ksiądz prałat Antoni Cichoński. Zapoznał się z tekstem pieśni Bądź miłosierny i zakazał jej śpiewania. Nie uzasadniał swojej decyzji, ale wówczas przekonywanie alumnów nie było praktykowane. Pieśń została wycofana, zanim trafiła do kleryckiego repertuaru. Miałem ją wprawdzie przepisaną, lecz jasno wyrażona wola władzy musiała być zachowana. Pieśń należało odłożyć ad acta. Na długo? Czy może na zawsze? Po wielu latach okazało się, że na długo, lecz nie na zawsze.

Co do Z blasków i woni ksiądz inspektor nie zajął stanowiska, po prostu nic na jej temat nie powiedział. Na wszelki wypadek dopiero po upływie roku powieliłem jej tekst na starej maszynie do pisania. Nuty pomagali mi przepisywać koledzy kursowi, w odpowiedniej liczbie egzemplarzy, aby mógł je otrzymać każdy alumn. Kiedy kantor, wtedy już Eugeniusz Świsłocki, zaśpiewał pieśń na ogólnej próbie śpiewu, alumni zaraz podchwycili melodię, która wspólnie ze słowami ogromnie przypadła im do serca, wręcz zachwyciła. Później śpiewaliśmy ją bardzo często, zwłaszcza w maju i w święta Matki Boskiej.

Ksiądz Sopoćko zdawał się nie interesować losem tych pieśni.

 

Wspomniałem, że z okazji święceń diakonatu i kapłaństwa otrzymałem od swego spowiednika dwie fotokopie obrazu Najmiłosierniejszego Zbawiciela, jaki wyszedł spod pędzla Ludomira Ślendzińskiego. Ksiądz Sopoćko był zwolennikiem tej właśnie wersji obrazu, którego zasadnicze przesłanie opierało się nie na widzeniach siostry Faustyny, lecz na Ewangelii. Przedstawiało bowiem moment ukazania się Chrystusa uczniom w Wieczerniku, po Zmartwychwstaniu. Nikt więc nie mógł mieć do niego zastrzeżeń. Sądzę, iż jest to bardzo piękna, najlepsza i najbardziej dojrzała wersja obrazu Miłosierdzia Bożego spośród wielu innych. Polecam ją, gdy któryś z księży zwraca się do mnie, chcąc zawiesić tego rodzaju obraz w swoim kościele. Myślę, że ksiądz Sopoćko byłby tego samego zdania.

Trudno mówić, że ksiądz Sopoćko w jakiś wyraźny sposób wpływał na alumnów, chcąc przekazać im przesłanie swojej apostolskiej idei i pozyskać w nich współpracowników. Przede wszystkim starał się wychować ich na dobrych i gorliwych kapłanów, wierząc, że już przez to samo będą czcicielami i sługami Bożego Miłosierdzia. W darze i tajemnicy służebnego kapłaństwa widział bowiem kontynuację kapłańskiej misji Miłosiernego Zbawiciela. Jakże tedy nieskończenie wielkie miłosierdzie — pisał — okazuje Bóg w kapłaństwie samemu kapłanowi i wiernym! Zbawiciel z miłosierdzia swego ustanowił ten sakrament. Miłosierdzie Boże kształci kapłanów wewnętrznie i kieruje nimi w spełnianiu świętych czynności, nadaje ich słowom cudowną moc nad sercami ludzkimi, oświeca ich i pobudza do świętości. Z jakiejkolwiek strony zapatrywać się będziemy na kapłaństwo, zewsząd widzieć będziemy działanie nieskończonego miłosierdzia Bożego. Chrystus wykonywał swój urząd kapłana z niewymownym miłosierdziem względem wszystkich. On też chciał, by widzialni Jego następcy w tym urzędzie ze szczególniejszym miłosierdziem spełniali swe czynności. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, że w przypadku kapłana nie uczona wiedza, nie błyskotliwe zdolności, nie czysto ludzkie walory, lecz jedynie doświadczane i świadczone miłosierdzie zbawia jego samego, bliźnich i świat. Wystarczy być duszpasterzem „według Serca Bożego”, ażeby przybliżać ludziom prawdę i moc Bożego Miłosierdzia i przez to najlepiej mu służyć.

Dlatego sam wkład, jaki wnosił w możliwie wszechstronną i pełną, zwłaszcza duszpasterską formację kapłanów, traktował jako priorytet w swym apostolskim trudzie. Tej właśnie pracy, którą znam z bliska, poświęcił tak wiele ofiarnego wysiłku i serca. Nie musiał zatem dużo mówić o Miłosierdziu — służył mu nade wszystko mocą swego osobistego zaangażowania i świadectwa. Nasuwają mi się tutaj słowa lubelskiego poety, Edwarda Stachury:

Powiedzieć COŚ,

Nie mówiąc NIC,

Potrafi KTOŚ.

opr. mg/mg

DIV>
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama