Ojciec Leon Knabit wspomina 1. podróż Papieża Jana Pawła II do Polski: tego dnia w Krakowie zdarzył się mały cud, o którym tylko on wiedział
„Darujcie też, że nie będę mówił tak donośnym głosem, jak ojciec Leon, który tu wszystkim dyryguje od drugiego mikrofonu.” Ojciec Leon Knabit OSB wspomina pierwszą pielgrzymkę Św. Jana Pawła do Polski
Oto wczesną wiosną 1979 roku ogłoszono, że Ojciec Święty przybędzie w czerwcu do Polski w związku z dziewięćsetną rocznicą śmierci św. Stanisława Biskupa. W całym kraju zaczęły się przygotowania. Krakowski komitet organizacyjny, biorąc pod uwagę moją tyle lat już trwającą posługę komentatora liturgicznego, uznał, że mam pełnić tę funkcję także podczas pobytu Papieża w Krakowie i w Nowym Targu. Uradowany, pomyślałem sobie: „Będę blisko, z pewnością uda mi się spotkać z Wujkiem Karolem choć przez chwilę".
Z wielkim wzruszeniem oglądaliśmy w telewizji to, co z tej pierwszej, historycznej pielgrzymki wolno było pokazać. A wolno było przede wszystkim Papieża, pod żadnym zaś pozorem - setek tysięcy wiernych, którzy brali udział w nabożeństwach w Warszawie, Gnieźnie i Częstochowie. Czuliśmy, że dzieje się w historii Polski coś niezwykłego i czekaliśmy na dzień 6 czerwca. Późnym popołudniem Papież miał przylecieć helikopterem na krakowskie Błonia. Władze zażądały, żeby powitanie było zupełnie prywatne. Nie pozwolono nawet włączyć nagłośnienia całych Błoń. Głośniki czynne były tylko w stosunkowo niewielkim sektorze, w którym miały lądować helikoptery. Tymczasem gromadziło się coraz więcej ludzi, mających nadzieję, że jeśli nawet nie zobaczą Papieża, to przynajmniej Go usłyszą. Niepokój budził tylko padający od czasu do czasu deszcz. Wreszcie po południu trochę się przejaśniło, słońce zaczęło przygrzewać, rozpoczęło się bezpośrednie przygotowanie do powitania Ojca Świętego w Jego mieście.
A mnie tymczasem jakaś infekcja gardła pozbawiła głosu. Mogłem mówić tylko szeptem, a i to niewiele. W takim stanie kierowanie uroczystością wydawało się zupełnie niemożliwe. Wbrew wszelkiej nadziei, skorzystawszy z życzliwości znajomej pani profesor, która mnie swym samochodem zawiozła z Tyńca aż pod same Błonia, szedłem ku miejscu komentatora, chrząkając i kaszląc, wierząc, że coś się musi stać. Mówiłem Bogu, że dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. I rzeczywiście, gdy stanąłem przy mikrofonie, odchrząknąłem po raz ostatni i niespodziewanie dla siebie samego rozpocząłem delikatnym, ale spokojnym i pewnym głosem: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!" I wcale się nie zdziwiłem, gdy po zakończeniu mojej posługi, a był to już wieczór, głos znów straciłem. Tymczasem jednak przez blisko dwie godziny prowadziłem z gęstniejącym wciąż tłumem Różaniec, przeplatany pieśniami oraz rozmaitymi ogłoszeniami i informacjami o przebiegu pobytu Ojca Świętego w Krakowie.
Wreszcie nadlatują helikoptery. Lądują na Błoniach. Tłum faluje, słychać oklaski. Z helikopterów wypadają umundurowani i cywilni członkowie ochrony osobistej Papieża. Wysiadają jacyś duchowni, i wreszcie z ostatniego - sam Ojciec Święty. Wzmagają się oklaski, słychać okrzyki, gdzieś z dala chór śpiewa Gaude Mater Polonia - „Ciesz się, Matko Polsko!" Z rozmaitych stron słychać intonowane na różny sposób „Sto lat". Tłum napiera, przekracza bariery, bo z daleka nie słychać niczego. Głośniki w innych częściach Błoń milczą. Rzeczywiście, prywatne powitanie, w którym bierze udział paręset tysięcy ludzi! Bo jakże można było nie przyjść i nie przywitać swojego Pasterza?
Próbuję to wszystko opanować i wołam do mikrofonu, żeby się nie tłoczyć, bo i tak wszyscy się nie dopchają. Będę się starał dokładnie opowiadać o tym, co się dzieje przy podium, ku któremu zmierza Papież. Na szczęście, zachowałem taśmę magnetofonową, na której nagrano tę uroczystość, więc mogę dokładnie odtworzyć to, co się wtedy działo. Opowiadałem więc ludziom, zwłaszcza tej rzeszy, która niczego nie mogła zobaczyć:
- Ojciec Święty jest ubrany w czerwony płaszcz i czerwony papieski kapelusz. Podchodzi teraz do chodnika, czerwonego, przyozdobionego kwiatami. Rozmawia jeszcze z otoczeniem. Powoli zbliża się do podium. Na twarzy uśmiech, ten sam co w telewizji, ale z bliska, ale dla nas! Kiedyśmy Go żegnali, gdy wyjeżdżał na konklawe, nie przypuszczaliśmy w najśmielszych marzeniach, że zostanie Głową Kościoła... Ojciec Święty z nami, w Krakowie, wśród swojego ludu!
Potem swoje przemówienie powitalne bardzo mocnym, donośnym głosem rozpoczął ksiądz arcybiskup Macharski:
- Najwyższemu Bogu chwała i dzięki za to, że do stęsknionego Krakowa przyprowadził nam naszego umiłowanego Ojca Świętego!...
W tym czasie nie było jeszcze tak ostrej kontroli i nie zachowywano tak wielkiej ostrożności, było to przecież przed zamachem. Tłum otoczył podium zwartym kręgiem, stał między helikopterami i - zamilkł, gdy Ojciec Święty, pochwaliwszy Boga, zaczął przemawiać. Najpierw tak od siebie i tego tekstu nie ma w oficjalnych wydawnictwach. Przepisuję go z taśmy:
- Umiłowani moi Bracia i Siostry, Krakowianie! Darujcie, że nie będę mówił tak donośnym głosem, jak Ksiądz Arcybiskup Metropolita, mój Następca, bo już głos sobie trochę w tej podróży-pielgrzymce po Polsce nadwerężyłem. Darujcie też, że nie będę mówił tak donośnym głosem, jak ojciec Leon, który tu wszystkim dyryguje od drugiego mikrofonu. On powiedział między innymi przed chwilą, że Papież uśmiecha się tak samo jak w telewizji. Ja bym chciał powiedzieć, przynajmniej mam taką nadzieję, że uśmiecha się tak samo, jak wówczas, kiedy jeszcze był w Krakowie!
I już nawiązany kontakt! To nie tylko Następca Piotra jest wśród nas, ale dobry, stary Znajomy, który umie zażartować i stworzyć swojską, rodzinną atmosferę. Wszyscy się śmieją, patrzą po sobie z życzliwością i nasłuchują, co dalej. A nasz Krakowianin dodaje:
- Nie wiem, czy mam Was za to przepraszać, czy też mam z Wami się cieszyć, że najwyraźniej przywiozłem Wam deszcz. Wprawdzie od pierwszego dnia pobytu najwyższe władze państwowe zapewniały mnie, że deszcz już jest potrzebny [znów wesołość wśród zgromadzonych], a ja - jak to człowiek tutejszy - pomyślałem sobie, że trzeba będzie o ten deszcz poprosić. Mam nadzieję, że jakoś poradzimy sobie w Krakowie z deszczem, jeśli poradziliśmy sobie w Warszawie i w Gnieźnie, i na Jasnej Górze - z upałem.
Dalszy ciąg był już z uprzednio przygotowanej kartki - mądry, ciepły, wzruszający. Po przemówieniu Ojciec Święty obszedł dookoła podium, by się przywitać z tymi, którzy stali najbliżej. I oto moje pierwsze spotkanie z Papieżem-Polakiem. Jego jasna, rozpromieniona twarz, serdeczny uścisk i ciepłe, można rzec - śmiejące się słowa: „Ale musiałem dogryźć od razu na początku ojcu Leonowi". Mogłem tylko powiedzieć: „Ojcze". Na nic więcej nie było czasu ani siły. A kiedy Papież wśród nie milknących owacji zgromadzonych na trasie tłumów odjechał do domu arcybiskupów krakowskich, który był kiedyś Jego domem, wracałem do klasztoru w ciepłej wilgoci czerwcowego wieczoru, w bujnej zieleni orzeźwionych deszczem liści, ze swoją cichą radością w sercu: widziałem i dotknąłem Piotra naszych czasów.
Po wielu innych spotkaniach na terenie archidiecezji krakowskiej i po niezapomnianych chwilach z młodzieżą pod gmachem Kurii i na Skałce nadszedł wreszcie 10 czerwca i jubileuszowa Msza na Błoniach, przy wspaniałej pogodzie, wobec ponad milionowej rzeszy pielgrzymów, z księżmi, biskupami i kardynałami z całego niemal świata. Gdy jako komentator witałem się znów przy ołtarzu z Papieżem, usłyszałem przyjacielskie: „Tylko nie obgaduj mnie tam za bardzo".
Podczas homilii, przerywanej parędziesiąt chyba razy oklaskami i pieśniami, Ojciec Święty powiedział między innymi:
- Pragnę Wam dzisiaj przekazać tego Ducha, ogarnia jąc sercem z największą pokorą to wielkie „bierzmowanie dziejów", które przeżywamy. Więc mówię za Chrystusem samym: „Weźmijcie Ducha Świętego!" I mówię za Apostołem: „Ducha nie gaście!" I mówię za Apostołem: „Ducha Świętego nie zasmucajcie!" Musicie być mocni, drodzy Bracia i Siostry...
Zastanawiamy się dzisiaj, dlaczego starczyło tego Ducha na przeżycie z godnością ciemnego okresu stanu wojennego, na bezkrwawą likwidację zewnętrznych struktur minionego systemu, a nie starcza Go na rozwiązywanie w miłości aktualnych problemów indywidualnych i społecznych. A może dlatego, żeśmy się nie bardzo przejęli serdeczną prośbą papieskiego serca, skierowaną w tej homilii do rodaków? Przypomnijmy sobie tę prośbę. Na spełnienie jej każdy czas jest dobry. Także i ten, w którym żyjemy.
„I dlatego, zanim stąd odejdę, proszę Was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię «Polska», raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością - taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym,
- abyście nigdy nie zwątpili, nie znużyli się i nie zniechęcili,
- abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy.
Proszę Was:
- abyście mieli ufność nawet wbrew każdej swojej słabości, abyście szukali zawsze duchowej mocy u Tego, u którego tyle pokoleń ojców naszych i matek ją znajdowało,
- abyście od Niego nigdy nie odstąpili,
- abyście nigdy nie utracili tej wolności ducha, do której On «wyzwala» człowieka,
- abyście nigdy nie wzgardzili tą Miłością, która jest największa, która się wyraziła przez krzyż, a bez której życie ludzkie nie ma ani korzenia, ani sensu.
Proszę Was o to przez pamięć i przez potężne wstawiennictwo Bogarodzicy z Jasnej Góry i z wszystkich Jej sanktuariów na ziemi polskiej, przez pamięć św. Wojciecha, który zginął dla Chrystusa nad Bałtykiem, przez pamięć św. Stanisława, który legł pod mieczem królewskim na Skałce.
Proszę Was o to. Amen".
Leon Knabit OSB, Spotkania z Wujkiem Karolem Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
opr. mg/mg