Fragmenty książki "Niewidzialne światło", abp. Józefem Życińskim rozmawiają Dorota Zańko i Jarosław Gowin
Józef Życiński, Dorota Zańko, Jarosław Gowin Niewidzialne światło |
|
Czy w okresie pracy w kolejnych parafiach przeżył Ksiądz Arcybiskup jakieś wydarzenia, które odcisnęły piętno na jego postawie życiowej... które pomagałyby zrozumieć sens kapłaństwa?
Przypominam sobie jedno z takich wydarzeń. Po przejściu do Gidli pojechałem do Warszawy spędzić tam wakacje i zastąpić księdza Jana Twardowskiego w kościele Sióstr Wizytek. Zaprzyjaźniłem się wtedy z wizytkami i ta więź trwa do dziś — wspierają modlitwą wszystkie moje ważniejsze przedsięwzięcia. Oprócz tego u nich poznałem wtedy księdza Jana Zieję, księdza Bronisława Bozowskiego i księdza Jana Twardowskiego, którego obecnie podczas konferencji Episkopatu staram się możliwie najczęściej odwiedzać.
Co sprawiło, że właśnie ci księża stali się dla Księdza Arcybiskupa wzorem?
Wspólną cechą ich duchowości była prostota ewangeliczna, bardzo głębokie i osobiste traktowanie treści Kazania na Górze, a przy tym specyficzne dla każdego z nich przekładanie tego na język empirii. Przekład księdza Ziei to solidarność z ubogimi i działalność w KOR-ze oraz opiekuńczość w stosunku do środowisk przestępczych (więźniowie z Radomia wspominają go do dziś), jak również otwartość na mniejszości (w tym żydowską). W przypadku księdza Bronka Bozowskiego to jego „synkowie” — mnóstwo ludzi o pokręconych życiorysach, którzy przychodzili do niego, a on ze wszystkimi rozmawiał, uśmiechał się dobrodusznie, tłumaczył... Uczył mnie: „Ty nie wchodź od razu na piedestał, jak do ciebie przychodzą. Mów o dwa stopnie niżej”. Bardzo ceniłem sobie te pouczenia. Na księdza Twardowskiego, który nigdy nie potrafił nikogo skarcić, patrzyłem jak na wcielenie dobroci, prostoty i tego uśmiechu, który widać w jego wierszach. Znajomość z nimi w dużym stopniu wpłynęła na mój sposób przeżywania kapłaństwa.
Moja druga parafia — Gidle radykalnie różniła się od Wielunia. Do najdalszego punktu katechetycznego musiałem dojeżdżać 12 kilometrów. Jeździłem tam na motorowerku, który miał romantyczną nazwę „Pegaz”, ale podróże na nim nie były wcale romantyczne, bo silnik często odmawiał posłuszeństwa. Trzeba było więc w lesie, nieraz w deszczu, próbować zmusić go do pracy. Tamci ludzie byli jednak tak serdeczni i tak garnęli się do Kościoła, że do dziś z wielkim sentymentem i serdecznością wspominam młodzież, z którą pracowałem w Gidlach, choć od tamtego czasu upłynęły 24 lata.
Czy te trudne problemy, z jakimi spotyka się ksiądz w parafii — spowiedź, katecheza, udzielanie sakramentów chorym czy umierającym — nie wywoływały niekiedy poczucia bezsilności? Czy ma Ksiądz Arcybiskup poczucie, że spotkały go kiedyś niepowodzenia w tej pracy?
O, tak! Być kapłanem to także być świadkiem ludzkich dramatów, rozczarowań, współczesnych tragedii Judaszów. Każda z nich wywołuje ból, niekiedy bardzo silny. Zawodzą nas ludzie, którym ufaliśmy... Myślę jednak, że w takim głęboko przeżywanym bólu Chrystus staje się jeszcze bliższy, a my uświadamiamy sobie, że kapłaństwa nie można przeżywać w duchu pragmatyzmu — jako Niedzieli Palmowej, z całą jej efektowną oprawą. Przeżywając głęboko chrześcijaństwo, trzeba przejść przez samotność Ogrójca i konanie Golgoty, gdzie nasze marzenia umierają w zetknięciu z rzeczywistością, a my możemy dochowywać wierności Chrystusowi w tajemnicy konania wielkich oczekiwań.
Czy Ksiądz Arcybiskup nigdy nie cofał się przed stawianiem sobie trudnych, niewygodnych pytań?
Nie. Pamiętam, że stosunkowo wcześnie przeczytałem autobiografię Poppera Nieustanne poszukiwania i przyswoiłem sobie jego metodologię: do wszystkiego należy podchodzić krytycznie i możliwie jak najbardziej racjonalnie oraz starać się poddawać falsyfikacji przyjmowane wcześniej założenia. Robiłem to z racji metodologicznych. Doświadczałem natomiast falsyfikacji pewnych przekonań dotyczących ludzi i dojrzewania pewnych wizji kapłańskich, ale nie przeżywałem w moim kapłaństwie kryzysu czegoś, co przedtem jawiło mi się jako wartość fundamentalna.
W co Ksiądz Arcybiskup już nie wierzy?
Zadała mi Pani bardzo trudne pytanie. Kapłaństwo, a zwłaszcza biskupstwo, to kolosalna dawka prawdy o człowieku. Także tej prawdy bardzo gorzkiej o najgłębszych zakamarkach ludzkiej psychiki oraz o zdarzeniach, o których wie niewiele osób albo prawie nikt. To przejście od marzeń do prawdy prowadzi przez jakiś zaułek kryzysu wiary w człowieka. Kiedy zawodziły kolejne osoby, na które się liczyło, powtarzałem sobie za Herbertem słowa, które poeta kierował do Marka Aurelego:
Zdradzi nas wszechświat astronomia rachunek gwiazd i mądrość traw i twoja wielkość zbyt ogromna i mój bezradny Marku płacz.
Kryzys wiary w człowieka odnajdywał jednak odcień nowej nadziei dzięki wierze w Boga. Astronomia i mądrość traw mogły zdradzić, ale Chrystus pozostawał niezmiennie bliski. Przypominał, że nie wolno nam zdrady Judasza ani zaparcia Piotra przenosić na wiernego Jana czy na Marię klęczącą w zapatrzeniu u stóp Mistrza.
Jak wpływało to na ogólną wizję człowieka?
Na początku mojej drogi kapłańskiej wierzyłem w racjonalność i harmonię formacji. Byłem przekonany, że możemy tak doskonalić naszą formację duchową, iż po osiągnięciu pewnego poziomu niemożliwe staje się już obniżenie poprzeczki. Potem wielokrotnie przyszło mi doświadczać ludzkich tragedii, które można by porównać do nieciągłej ewolucji w systemach termodynamicznych. Po tych doświadczeniach miejsce wcześniejszego optymizmu zajął realizm naznaczony filozoficzną zadumą nad tajemnicą człowieka. Dziś już nie wierzę, aby lokalny postęp w życiu duchowym mógł nas skutecznie uchronić przed późniejszym absurdem przyjmującym choćby klasyczną postać zdrady Judasza. Mógłbym znaleźć wiele przykładów na to, jak miejsce mojej wcześniejszej, idealistycznej wizji rzeczywistości zajął realizm — który w swej istocie nie jest pesymistyczny, tylko pełniej uwzględnia całą złożoność prawdy o człowieku.
Ale przecież Pismo Święte wielokrotnie przestrzega przed możliwością upadku. Musiał Ksiądz Arcybiskup znać te fragmenty już jako seminarzysta...
Świadomość zdrady Judasza mieliśmy niewątpliwie wszyscy. Podobnie jak wszyscy znaliśmy błędy nadmiernie optymistycznej wiary w możliwości człowieka, którą głosił w swej teologii Pelagiusz. Równocześnie jednak optymistycznie wierzyliśmy w możliwość przeistoczenia się w „arystokratów ducha”, którzy potrafią osiągnąć wysoki poziom życia wewnętrznego i nie zejść już nigdy niżej. Trudno jest patrzeć na bliskich, których spotykamy, jako na potencjalnych Judaszów.
Rok po święceniach kapłańskich odszedł jeden z kolegów. Przeżyłem to bardzo boleśnie. Próbowaliśmy odwieść go od tej decyzji, ale wystąpił i nie utrzymuje z nami kontaktów. Potem byłem świadkiem — w różnym charakterze, jako kolega albo jako biskup — jak odchodzili ludzie, którym ufałem. To wszystko uświadomiło mi złożoność i dramatyzm ludzkiego życia.
Boża łaska przechowywana jest w kruchych naczyniach. Po tamtych doświadczeniach mogę się dziś tym pełniej zachwycać, że mimo tej kruchości łaska tak cudownie działa; czasem jednak muszę z bólem patrzeć, jak te kruche naczynia pękają...
Czy decyzję tych, którzy odeszli z kapłaństwa, należy rozważać w kategoriach zdrady?
Sądzę, że należy tu być ostrożnym i nie używać zbyt łatwo słowa „zdrada” w kontekście pełnym emocji. Nie sposób jednak zaprzeczyć, że w niektórych przypadkach była to zdrada, połączona z poczuciem całego dramatyzmu sytuacji. Ten dramat przyjmuje zresztą różną postać w różnych momentach życia. Niedawno, w okresie mojej posługi biskupiej, zgłosił się do mnie były ksiądz, który wiele lat temu porzucił kapłaństwo, założył rodzinę, a potem był brutalnie sterowany przez Służbę Bezpieczeństwa. Nakazywano mu przyjeżdżać wraz z cywilną żoną i dziećmi do parafii, w której dawniej pracował, i kiedy wierni szli na Mszę świętą, spacerować wokół tego samego kościoła, w którym wcześniej wygłaszał do nich kazania. Robił to posłusznie, następnie podjął pracę jako kierownik Urzędu do Spraw Wyznań. Miał poczucie swojej zdrady i swojej bezsilności. Przyjechał do mnie, prosząc o uregulowanie jego sytuacji życiowej, tak by pod koniec życia mógł jeszcze przyjąć Chrystusa w Komunii świętej. Swoje życie oceniał jako tragedię, a lata, kiedy w Urzędzie do Spraw Wyznań walczył z religią, wspominał z palącym wstydem.
Czy Kościół powinien przyjmować takich niewiernych synów?
Wydaje mi się, że odpowiedzią jest postawa Ojca Świętego, który każdy przypadek nakazuje rozpatrywać indywidualnie, z bardzo wnikliwym uwzględnieniem złożoności sytuacji i motywów. Jest to chyba wyraz humanizmu, ostrożności i doświadczenia Kościoła.
W życiu tych księży, którzy dochowują wierności swemu powołaniu, również zdarzają się trudne chwile, związane po prostu z pracą duszpasterską. Co Księdzu Arcybiskupowi pozwalało je przezwyciężać? Jaką rolę odgrywała na przykład modlitwa?
Najbardziej potrzebujemy poczucia sensu — także sensu naszej ofiary i naszych niepowodzeń. Z różnych form modlitwy mnie osobiście najbliższa była zawsze medytacja nad Ewangelią. Refleksja nad sytuacją Chrystusa — samotnego w Ogrójcu, pozornie przegranego na Golgocie, odrzuconego przez swoich najbliższych, którzy w swoistym „referendum” wybrali Barabasza — dawała mi poczucie jakiejś przedziwnej solidarności z Nim, kiedy widziałem swoje życiowe niepowodzenia: metody duszpasterskie, które nie zdają egzaminu, kazanie, które wywołuje zupełnie inny od zamierzonego efekt... I wtedy to odniesienie do Chrystusa przez modlitwę i medytację sprawiało, że nie czułem się sam. No, bo ostatecznie, jeśli Chrystus, Bóg-Człowiek, przeszedł przez to wszystko, dlaczego ja miałbym być tak pewny siebie, by oczekiwać, że każde moje działanie da wspaniały efekt?...
Czy coś poza modlitwą było dla Księdza Arcybiskupa taką pomocą?
Tak, niewątpliwie. Od więzi z kolegami, która była dla mnie czymś ważnym, po spotkania z ludźmi o pięknych duszach. Na mojej pierwszej placówce — o czym już wspominałem — organizowaliśmy w niedzielne wieczory spotkania tych, którzy uczestniczyli wcześniej w duszpasterstwie akademickim. To byli ludzie o bardzo głębokim spojrzeniu religijnym, zaznajomieni z nowymi publikacjami, wymieniający swoje doświadczenia z pracy. Ich zapał podtrzymywał mnie na duchu i napełniał radością, że tak poważnie traktują Ewangelię. To równoważyło obojętność innych. Oprócz tego pomagały mi w życiu moje zainteresowania, moja pasja filozoficzna. Kiedy nie miałem dodatkowych zajęć i mogłem wieczorem usiąść nad książką, możliwość wędrowania w przestrzeniach intelektualnych była dla mnie czymś bardzo krzepiącym.
W życiu każdego niemal człowieka zdarzają się takie chwile czy okresy, kiedy wiara zaczyna się chwiać. Czy Ksiądz Arcybiskup przeżywał kiedykolwiek takie wątpliwości?
Nie. Nie przeżywałem nigdy kryzysu wiary. Oczywiście, ten Chrystus, którym zafascynowałem się jako sześciolatek, w różnych okresach życia był mi bardziej lub mniej bliski. Pamiętam, jak po śmierci Ojca, kiedy miałem trzynaście lat, mój świat zawirował. Ale to nie były pretensje do Pana Boga, tylko doświadczenie jakiejś absurdalności świata, który nadal istniał, gazety na pierwszych stronach dalej podawały jakieś błahe informacje, podczas gdy z mojego życia odszedł ktoś tak bliski. Był to w pewnym sensie moment krytyczny. Pa-miętam też, jak w szkole średniej profesor, któremu ufałem i miałem wrażenie, że jest wobec mnie szczery, dopomógł w przydzieleniu mi „opiekuna” z UB. Ten zawód w stosunku do nauczyciela, którego uważałem za autorytet, przeżyłem bardzo boleśnie, ale oczywiście za defekty tego człowieka nie winiłem Pana Boga. Przypominam sobie jeszcze inną sytuację, która mnie bardzo poruszyła, a mianowicie usunięcie z seminarium kolegi, który chodził do tego samego liceum w Piotrkowie. Jego wstąpienie do seminarium zelektryzowało społeczność Piotrkowa. Usunięto go niedługo przed święceniami diakonatu. Byłem zszokowany tym, że nie wytrwał w powołaniu, ale wtedy również rozróżniałem dramaty pokomplikowanych ludzkich ścieżek oraz porządek działania łaski i Boga.
Bywały więc w moim życiu momenty, kiedy Bóg był bliższy, i takie, kiedy był dalszy. Czasem bywałem przepracowany, bo pochłaniał mnie wir obowiązków prefekta, prace duszpasterskie oraz przygotowywanie doktoratu, i wtedy ten Bóg obecny był może w nieco inny sposób niż w dniach rekolekcji.
Ale nie przeżywałem żadnego buntu, protestu czy zasadniczych znaków zapytania.
A jak wyglądały kontakty ze świeckimi w czasie pracy Księdza Arcybiskupa na kolejnych parafiach?
To zależało od grupy społecznej. Poszukując nowych form pracy duszpasterskiej wśród świeckich, wprowadziłem katechezę dla dorosłych. W Wieluniu zainteresowanie tą katechezą było nikłe. Pracownicy instytucji miejskich obawiali się przykrości ze strony „tajnego ramienia” PZPR. Przychodzili jedynie ci najpobożniejsi, którzy zawsze uczestniczyli we wszystkich formach życia Kościoła. Przychodzili, żeby nie robić przykrości nowemu księdzu... Kiedy natomiast wprowadziłem katechezę w Gidlach, mały drewniany kościółek wypełniony był po brzegi. Zjawiało się około dwustu osób, które zadawały mi wiele pytań. Cieszył mnie ich zapał i zaangażowanie.
Bywało więc różnie. Spotkania z byłymi akademikami czy rodzinami, które przeszły przez duszpasterstwo akademickie, to także było poszukiwanie nowych form duszpasterstwa świeckich. W kręgach tych ludzi odczuwałem promieniowanie dobroci i życzliwości i na spotkaniach z tymi piętnastoma czy dwudziestoma osobami czułem się jak w swojej rodzinie. Wiele z tych kontaktów podtrzymuję do dziś.
Skoro mówimy o katechezie dorosłych, czy w świetle słów Jana Pawła II o konieczności „gruntownej nowej ewangelizacji Polski” nie uważa Ksiądz Arcybiskup, że bardzo potrzebną formą katechezy byłaby dzisiaj właśnie katecheza dorosłych?
Zdecydowanie tak. Wprowadzam tę katechezę do diecezjalnych radiostacji, żeby dotrzeć do szerokiego grona radiosłuchaczy. Tak w Tarnowie, jak i w Lublinie organizowane są specjalne rekolekcje dla samotnych, chorych, rozwiedzionych, żeby dotrzeć do tych ludzi z przekazem Dobrej Nowiny i tego sensu, który jest im dostępny w skomplikowanych warunkach ich życia. Wydaje mi się więc, że wykorzystanie takich środków przekazu jak radio — czy publikacje — może być ważną formą ewangelizacji tych, których trudno przekonać do udziału w katechezie z różnych, psychologicznych nieraz, powodów.
opr. ab/ab