Gdy grzeszników Bogiem straszono

Fragmenty książki "Święty Kościół grzesznych ludzi"

Gdy grzeszników Bogiem straszono

ks. Jan Kracik

Święty Kościół grzesznych ludzi

ISBN: 978-83-61533-51-1 wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2011

Wybrane fragmenty
Wstęp
„BOLESNE DOŚWIADCZENIA PRZESZŁOŚCI”
Czarnych legend uparte wybielanie
MOSTY ZAMIAST MURÓW
Gdy grzeszników Bogiem straszono
Pokuta z bliznami historii
Tamci spowiednicy tamtych grzeszników
Kościół i sumienie. Z dziejów edukacji wzajemnej
Kościoła mężczyzn i kobiet droga przez wieki
Świeckich i duchownych o chrześcijan pytając

Gdy grzeszników Bogiem straszono

Bardziej sprawiedliwy czy miłosierny? — zastanawiali się całe wieki chrześcijanie, myśląc o Bogu. Jaki jest? Wymagający, surowy, gniewny czy raczej nieustannie przebaczający, wyrozumiały, pomny na pierworodną skazę człowieczej natury? Od tej odpowiedzi zależało wiele, bo ziemia i niebo, więź z Kościołem i nadzieja zbawienia. Życie w ciągłym poczuciu winy lub wyzwolenia. Dominująca świadomość dłużnika lub dziedzica obietnic. Wieloletnie pokuty przed rozgrzeszeniem lub uzyskanie go od ręki po zdeklarowaniu żalu. A jeszcze przeświadczenie o sporych lub minimalnych szansach wiecznej wygranej, o wyludnio­nym niebie lub piekle. Religia zatem trwogi lub pokoju. Ta sama przecież, a tak różna na przestrzeni wieków.

Dwie strony biblijnego obrazu Boga

Czy jednak sam bilans licznych wypowiedzi Nowego Testamentu nie wskazuje wyraźnie na prymat Boskiej dobroci nad zagniewaniem, przebaczenia nad karaniem? Wszak miłosierdzie, które zostało tam „poniekąd przeciwstawione sprawiedliwości Bożej, okazuje się zaś nie tylko w tylu wypadkach potężniejsze od niej, ale także głębsze”, gdyż przez miłosierdzie ujawnia się miłość, której sprawiedliwość służy (encyklika Dives in misericordia).

To podstawowe przesłanie Dobrej Nowiny o kochającym Bogu i leczącej grzesznika łasce Chrystusa stanowi zaiste sedno chrześcijaństwa. Stąd bierze się jego siła przyciągania, jego nadzieja mimo wszystko, trzeźwy optymizm i pokój głębi. I to mimo świadomości niesprostania wezwaniu, mimo winy. Bo nawet „jeśli nasze serce oskarża nas, to Bóg jest większy od naszego serca i zna wszystko” (l J 3,20). Objawiony przez Jezusa Bóg miał ojcowskie rysy, a w odnoszeniu się doń dominowała u pierwszych chrześcijan ufność, potwierdzona na tylu kartach Nowego Testamentu. Ducha przybrania, przeciwstawionego duchowi niewoli (por. Rz 8,15), kształtowały przecież i inne, też liczne teksty, w których mowa jest nie tylko o ziarnie do niebieskich spichlerzy, ale i o plewach wrzucanych w ogień nieugaszony, a Dobry Pasterz staje się Sędzią. Nie tylko w Starym, ale i w Nowym Testamencie obraz Boga jest wielobarwny, a poszczególne jego kolory, tony i odcienie uzupełniają się. Zapominanie zarówno o tej komplementarności, jak i o antropomorfizmach (słowo Boga na ludzki sposób zostało wypowiedziane, inaczej byłoby niekomunikowalne), prowadziło do wielu brzemiennych w skutki skrajności.

Przyswajanie podstawowego przesłania o Boskim miosierdziu i sprawiedliwości dokonuje się nieustannie w dziejach Kościoła oraz w historii indywidualnego sumienia chrześcijańskiego. Synteza ta jest niezwykle trudna, co widać zarówno przy porównaniu obrazu Boga u poszczególnych ludzi, jak i w przemianach kościelnego nauczania. Prawda wiary o Boskiej harmonii przebaczania i sprawiedliwości dotyka bowiem tajemnicy niezgłębionej, a jednocześnie wymaga przełożenia na ludzką praktykę. Na jednostkowe działanie i na takie kościelne traktowanie grzesznika, żeby słowa o bezmiarze miłosierdzia nie rozzuchwaliły go (bagatelizowanie winy), a głoszenie odpowiedzialności za każdy czyn nie zmieniło Dobrej Nowiny w źródło niedobrej udręki, skrupułów, nerwic. Dziś dba się o unikanie tego drugiego niebezpieczeństwa, mało się zastanawiając nad pierwszym. Przez długie wieki było dokładnie odwrotnie.

„Straszliwego Majestatu Panie”

Katolickie kaznodziejstwo aż do końca XVIII, a nierzadko i w XIX w., zgodnie zresztą z poglądami elit kościelnych, szerzyło w przeważającej mierze religię, w której surowość Boga górowała nad zmiłowaniem, a poczucie grzeszności nad świadomością przebaczenia. Biblijny stan równowagi między sprawiedliwością i miłością Boga został naruszony i na długo podporządkowany potrzebom kiepsko pojętego umoralniania. Eskalacja grozy porusza bowiem tylko do pewnego czasu, po czym powoduje głuchotę lub wywołuje lęk, który miał mobilizować, a paraliżuje. Doświadczenie wykazywało, że nawrócenie wywołane strachem rzadko bywa autentyczne i trwałe. A jednak na ambonach sięgano z upodobaniem po ów obosieczny oręż, skutkujący doraźnie, a szkodzący długo.

O równowagę między fascinosum a tremendum nigdy łatwo nie było. Ewangelia miała wyzwalać, kojąc uciśnionych i udręczonych życiem, a potrząsając zadowolonymi z siebie, nie zaś odwrotnie. Zinstytucjonalizowany podział na nauczających i nauczanych, a raczej jego historyczny kształt i uboczne efekty nie zawsze temu sprzyjały. Masy wiernych pragnęły ciągle — przy minimalnych kosztach — maksymalizacji własnych szans u Boga. Duchowni, broniąc z urzędu Jego wymagań, skłonni byli natomiast do instrumentalizacji pojmowania samego Boga. Żeby tylko skutecznie poruszyć słuchacza. Skoro wierny nie kwapi się miłować Boga, to niech się Go boi, byle się poprawił i zapragnął wybawienia, przechodząc od trwogi do nadziei. Dlatego na obrotowej scenie historii kościelnego nauczania jawiła się na przedzie to wizja nieba, z piekłem na zapleczu (szczególnie w pierwszych wiekach i dziś), to znów scenę zapełniały infernalia, a raj prawie znikał za kulisami.

Bóg bowiem jest „bardziej miłosierny, niż sądzisz i niż mógłbyś pomyśleć. Ale dowiedz się jednocześnie, że właśnie ten tak dobry i miłosierny Bóg zrzucił z wysokości niebios do piekła trzecią część aniołów (...) za jeden jedyny grzech myśli, popełniony w krótkiej chwili (...). Że to właśnie ten tak dobry Bóg wygonił z ziemskiego raju Adama za to, iż ten wbrew Jego zakazowi zjadł owoc: skazał go na nieskończoność utrapień...” Zbawieni głoszą miłosierdzie Boga, a potępieni Jego sprawiedliwość: „Jak niewyczerpane pochwały i dziękczynienia ze strony wybranych będą sławić Boskie miłosierdzie, tak samo płacze, lamenty, westchnienia, wycia, krzyki, ryki tamtych będą sławić Jego sprawiedliwość” — wołał w kazaniu św. Bernardyn ze Sieny w XV w., jako jeden z mnóstwa tych, którzy wpajając wiernym, że miłosierdzie Boga nie może wziąć góry nad Jego sprawiedliwością, nie wahali się nadawać Bogu rysów bezwzględnego władcy, który z równą satysfakcją nagradza, co karze. Asystują Mu święci, którzy „z radością zgodzą się na wyrok potępiający odrzuconych, jak i na wyrok zbawiający wybranych” (św. Franciszek Salezy). W XVIII w. św. Leonard z Porto Maurizio pouczał grzeszników: „Chcąc mieć Boga pobłażliwego i miłosiernego, czynicie Go albo niesprawiedliwym, albo bezsilnym, aby nie zechciał lub nie mógł ukarać was za zniewagi”. To znamienne dla całej epoki zestawienie i przeciwstawienie!

Podporządkowując wiernych kościelnej dyscyplinie, duchowni przypominali chętniej nie o łaskawości, lecz o sprawiedliwości Boskiej, karzącej opieszałych za życia chorobą czy klęską żywiołową (dziś trudno sobie wyobrazić taką, częstą ongiś, interpretację kaznodziejską np. powodzi czy trzęsienia ziemi), a po śmierci piekłem lub czyśćcem. Woleli głosić raczej religię sądu niż amnestii, chociaż skorzystanie z niej przez jak największą liczbę wiernych było tego celem. Współcześni im, stosując brutalne prawo karne wobec złoczyńców, wierzyli w moc odstraszającą takiej sankcji. Duchowni, ryzykując zniechęcenie i poczucie bezsilności u wielu słuchaczy wobec powtarzających się grzechów, przypominali ciągle — w tej samej obawie, by nadzieja nie obróciła się w zbyt łatwie spodziewanie — o małej liczbie wybranych.

Garstka zbawionych

Mateuszowy tekst (22,14) o wielu wezwanych, lecz niewielu wybranych — tłumaczony dziś przez egzegetów jako zastosowanie swojskiego porzekadła do sytuacji Królestwa (wezwanie nie gwarantuje zdobycia go; zresztą w przypowieści odesłany został tylko jeden, niemający szaty weselnej) — zrobił karierę wręcz zawrotną w historii nauczania o szansach zbawienia. Aż do Augustyna Ojcowie Kościoła wspierali swym autorytetem przekonanie, że zbawienia dostąpią szerokie rzesze, przynajmniej chrześcijan. Biskup Hippony zaszczepił chrześcijaństwu podtrzymywane aż do XIX w. przekonanie o małej liczbie uratowanych (większość to augustyńska massa damnata — masa potępionych). Podzielały ten pogląd największe autorytety i rzecznicy Kościoła, jak Grzegorz Wielki, Tomasz z Akwinu, Innocenty III, Wincenty à Paulo, Alfons Liguori, Robert Bellarmin. Jeden z nich, św. Antonin z Florencji, w XV w. tak sobie poradził z niezliczonym tłumem zbawionych w Apokalipsie (7,9-12), przybywających ze „wszystkich pokoleń, ludów i języków”: ziarnka piasku w worku też są prawie niezliczone, a jakże mała to część całego piasku morskiego!

Zaiste wiele wiedzieli ongiś teologowie. Św. Bonawentura uczył, że jest „więcej odrzuconych, aby było widoczne, że zbawienie bierze się ze szczególnej łaski, podczas gdy potępienie wynika ze zwykłej sprawiedliwości”. Niektórzy znali nawet tragiczne proporcje. Św. Ludwik Maria Grignion de Montfort, powołując się na prywatne objawienia wielu świętych, twierdził, że zbawi się zaledwie jeden na 10 tysięcy ludzi!

Panujący w Kościele od V w. pogląd o potępieniu przeważającej części ludzkości obalić było trudno. Pojawiły się przecież, zwłaszcza wśród jezuitów, opinie broniące możliwości zbawienia żyjących uczciwie pogan, tudzież przypomnienia, że Bóg nie jest „bezlitosnym i barbarzyńskim tyranem”. Dzieło jezuity z Palermo, Graviny, broniące w 1762 r. po raz pierwszy tezy, iż większość ludzi zostanie zbawiona, znalazło się na indeksie. Powoli jednak ponura doktryna o małej liczbie zbawionych, która choć nie stanowiła dogmatu, była powszechnie przyjmowana (trwożyła przecież bez porównania bardziej świętych niż grzeszników, których dotyczyła), została zepchnięta na margines. Tak wąska koncepcja zbawienia oznaczała bowiem w praktyce — i aż dziw, że tak słabo to dostrzegano — klęskę Odkupienia. Tymczasem chrześcijańska wiara w realną możliwość wiecznej zatraty nie uprawnia do stosowania statystyk w tym względzie. We wstępie do Wykładu wiary katolickiej, wydanego w 1967 r. przez watykański Sekretariat ds. Niechrześcijan, czytamy na temat piekła: „Żaden człowiek nie może osądzać, czy kogoś spotkało takie nieszczęście. Tylko Bóg wie, kim są ci ludzie i czy tacy są”.

„Idźcie precz, marności światowe”

Jednostronne skupienie się na windykatywnie pojętej sprawiedliwości Boskiej oraz wyolbrzymianie poczucia winy w stosunku do wymiaru wybaczania nie wynikały jedynie z nadmiaru moralizowania. O ile przesada ta miała oczywiście związek ze wzmacnianiem pozycji kleru, o tyle przesadą również byłoby przeświadczenie, że jest to jedyne wyjaśnienie. Redukcjonizm sprowadzający wielce złożone procesy do jednej czy drugiej przyczyny, jak każde uproszczenie, zawęża pole rozumienia. Mnogością powodów i konsekwencji nadmiernego przesycenia strachem chrześcijaństwa minionej, acz długowiecznej formacji zajął się przed ponad trzydziestu laty w klasycznej już dziś pracy, tłumaczonej na język polski, francuski historyk kultury religijnej Jean Delumeau5.

Za jeden z większych dramatów historii chrześcijaństwa uważa autor pomieszanie dwu znaczeń terminu „świat”, który w Biblii oznacza albo panowanie szatana, albo człowieczą rzeczywistość, odkupioną i potrzebującą twórczych przekształceń. Pod wpływem dualistycznych systemów starszych od chrześcijaństwa zaczęło się wśród mnichów, a potem w całym Kościele, utożsamianie obu zakresów pojęcia i nauka o potrzebie gardzenia tym światem. O uciekaniu od niego i wyzwalaniu duszy z więzów cielesności. Stąd wstręt do ciała, ostrość ascezy, nieufność wobec doczesności, podejrzliwość wobec ludzkich aspiracji, niechęć do pełniejszego angażowania się w życie naznaczone marnością przemijania, winą, śmiercią. Także deprecjonowanie szczęścia ziemskiego na rzecz nazbyt opozycyjnie postrzeganego szczęścia niebieskiego. Jakby jedno i drugie nie mogło jaśnieć we wzajemnym poszanowaniu, jak to wypowiedziano w dokumentach Vaticanum II po przywróceniu biblijnych rozgraniczeń między światem, który Bóg stworzył i Chrystus wyzwolił, a światem pojętym jako niewola grzechu.

Granica między nimi przebiega nie między Kościołem a państwem, czy duchownymi a świeckimi (w tych nazwach tkwi jeszcze tamta historia), lecz przez każde — także ochrzczone i wyświęcone — ludzkie serce. Chrześcijanie, wytaczając przez tyle wieków proces „światu”, często o tym zapominali. Nie zauważali też długo, że i siła zbiorowego pragnienia odpłaty wobec winowajców, nieuchwytnych dla ludzkiego wymiaru sprawiedliwości, także może skłaniać do nadawaniu Bogu głównie rysów mściciela czy policjanta. Z ewangelicznej „bojaźni Boga”, skłaniającej do respektowania Jego woli, a stanowiącej nie przeciwstawienie, lecz element miłości, czynili często synonim porażającego strachu. Dziś taka postawa — przynajmniej w oficjalnej nauce Kościoła — należy już do przeszłości. Przytaczając cytowane na początku zdanie z encykliki o Bogu bogatym w miłosierdzie, Delumeau stwierdza: „Te słowa Jana Pawła II są znakiem prawdziwego zerwania z długą i przytłaczającą tradycją »augustyńską«„.

dalej >>

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama