Fragmenty książki "Święty Kościół grzesznych ludzi"
ks. Jan Kracik Święty Kościół |
|
Kościół jaki jest, każdy widzi. Przeważnie w przekonaniu, że widzi dokładniej niż inni. Bo od wewnątrz, bo z zewnątrz, bo teologicznie, bo empirycznie... Cudzy punkt widzenia często utożsamiany jest z subiektywizmem, a w najlepszym razie z cząstkowością, własny zaś z obiektywizmem i pełnią.
Jeśli postrzeganie współczesnego Kościoła, mimo że wręcz dotykalny, jest tak bardzo zróżnicowane, cóż dopiero, gdy idzie o ocenę jego przeszłości. Jest ona nie tylko, jak teraźniejszość, wielowątkowa i niejednoznaczna, ale nadto, tkwiąc w realiach innych epok, trudniej poznawalna. By zgłębić, zrozumieć, wyjaśnić złożoność wydarzeń czy procesów dziejowych, historycy usiłują ustalać fakty, wiązać je w ciągi przyczyn i skutków, zestawiać uwarunkowania i konsekwencje wyborów czy zaniechań.
Popularyzacja tych badań to nie jedyne źródło potocznej wiedzy o przeszłości Kościoła. Jest nim także propaganda, czyli malowanie owych dziejów tak, by udowodnić z góry powziętą tezę: że było z reguły wspaniale albo przede wszystkim źle, zgoła różowo lub wręcz czarno. Mamy tedy oprowadzanie tylko po dziejach grzechu lub wyłącznie po historii świętości, po rejestrach zła lub kolekcjach zasług Kościoła. Jedni drugim wytykają tendencyjność, świecąc w oczy blaskiem heroizmu lub płomieniami stosów, dokonaniami edukacyjno-charytatywnymi lub wyłudzaniem dóbr doczesnych na poczet wiecznych, obroną Indian przed konkwistadorami lub współdziałaniem misjonarzy z kolonializmem.
Oba rodzaje propagandy podsycają się wzajem, pomijając lub bagatelizując to wszystko, co jest im mniej wygodne, chociaż słuszne po drugiej stronie. W ten sposób dwie wizje przeszłości, różne jak ogień
i woda, okazują się dziwnie do siebie podobne. Cierpi na tym prawda i deprawuje się stworzony do niej człowiek. Historia bowiem w rękach takich obrońców lub oskarżycieli Kościoła staje się historią stosowaną, której akcja zostaje przeniesiona na scenę obrotową. Gdy jej ustawienie wobec widza staje się ważniejsze niż fascynujący trud szukania
i gotowość uznania prawdy bez względu na jej słodki lub gorzki smak, mamy do czynienia z propagandą właśnie. Ta wywołuje naturalnie kontrpropagandę i żywi się jej skrajnościami, których wręcz potrzebuje, by dyskredytować cały nurt przeciwny, triumfalistyczny lub demaskatorski. Zarówno prokuratorzy, jak adwokaci kościelnej przeszłości występują w rynsztunku rycerzy prawdy, choć służba tej pani interesuje ich znacznie mniej, niż jej wykorzystanie do z góry założonych tez, to jest maksymalizacji oskarżenia lub obrony. Żeby na szali „wprawdzie” było jak najmniej, zaś na szali „ale” jak najwięcej. Proces poznawczy zostaje zamieniony w sądowy, często doraźny i pokazowy. Wytrwałe dociekanie prawdy ustępuje udowadnianiu racji. Oskarżyciele i obrońcy na wyprzódki wyręczają łatwo urlopowanego sędziego, zarzucając sobie nawzajem tuszowanie prawdy i manipulowanie nią. To ostatnie określenie stosowane bywa ze szczególnym upodobaniem i wręcz jako synonim aktywności strony przeciwnej, a to w dość w końcu naiwnym przekonaniu, że kto pierwszy przyklei tę etykietę drugiemu, wykaże przez to, że sam jest od niej wolny. Pojęciem manipulacji też bowiem, co widać i słychać, da się manipulować, i to jak!
Wstępowanie w propagandowe szranki, a tym bardziej wdawanie się w epitetowe bijatyki, szkodzi bardziej apologetom chrześcijańskiej przeszłości niż jej zawziętym krytykom. Gdy polemiczny ferwor podyktuje tony dość odległe od ewangelicznych zaleceń wobec uderzających w prawy policzek, a obrońca Kościoła wystąpi w agresywnym stylu, usprawiedliwia w ten sposób niesprawiedliwą postawę adwersarza. Od niego bowiem trudno wymagać, by patrzył w słowa Kazania na Górze jak w lustro, od nas zaś — trzeba, jeśli mamy pozostać wiarygodni. Kto sięga po propagandowe środki i metody, oddalając się od prawdy przez gloryfikowanie jednych i demonizowanie drugich, jest w takiej samej sytuacji jak wszyscy ci, co w ciągu wieków usiłowali przybliżać Królestwo Boże drogami odległymi od jego własnych zasad. I właśnie efektem tych przedsięwzięć są owe problemy z historią Kościoła. Im bardziej sposoby jej przybliżania odbiegają od dobrej popularyzacji rzetelnej historiografii, a zamieniają się w hałaśliwą propagandę czy podobną do niej kontrpropagandę, tym bardziej jej wykonawcy podcinają to, co zamierzają zbudować.
Raz jeszcze sprawdzają się doświadczalnie liczne wersety Ewangelii i ujawnia moc wyzwalająca samej prawdy. Ta zaś, gdy dotyczy wielu działań mnóstwa ludzi różnych epok, musi być złożona i potrzebuje bardziej zgłębiania jej niż bojowania o nią, więcej ślęczenia niż szermierki. Tak się bowiem jakoś składa, że staczający pojedynki o przeszłość zwykle nie są i być nie pragną znawcami historii. Wiedza bowiem uczy pokory, uświadamiając powikłania ludzkiej rzeczywistości, granice jej poznania i bezzasadność uogólnień.
Grono odbiorców poważnej, naukowej czy popularnej książki z historii Kościoła jest mniejsze niż liczba tych, którzy wyciągają ręce po barwione wersje owej historii. A są to rzeczywiście kolory częściej przyciemniane niż rozjaśnione. Gdy powodów szuka się głównie w spiskowej teorii rzeczywistości, myśl o knowaniach pojedynczych czy zrzeszonych, jawnych czy skrytych wrogów Kościoła skłania niejednego do urządzenia tymże słownej szarży. Co i tak nie psuje społecznego apetytu na dostępne w księgarniach produkty, którym dało się w ten sposób odpór. Czasem nawet skutek jest przeciwny, czyli reklamowy.
Czyż więc nie lepiej zająć się z pasją kształtowaniem gustów, uczeniem rozróżnień między tandetą a wartością, zachęcaniem do mądrego wybierania, czyli w sumie: promocją dojrzewania do wolności, zamiast biadać nad tendencyjnością piszących lub naśladować ich warsztat, przestawiwszy tylko wprzódy białe z czarnym? Rzecz w tym, że ciągle trudniej atrakcyjnie ukazać dobro niż zło. Bo czytającemu łatwiej patrzeć z góry na najgorszych, niż wysilać się, by dorównać lepszym. Toteż więcej ludzi sięgnie po książkę o wyczynach Borgiów niż po opis cnót św. Cecylii. Gdyby było inaczej, popularne magazyny w kioskach zapełniałyby nie skandale, lecz budujące historie, okładki zaś zdobiłyby postacie ubrane, zapięte i ze śladami aureoli. I to bez specjalnych zachęt ze strony najbliższej kurii biskupiej.
Przykładanie się do wyrabiania smaku, rozsądku i krytycyzmu jest zatem sprawą istotną. Z publikacjami bowiem brukowymi polemizować nie sposób. Z poważną twórczością i jej popularyzacją — trzeba, jeśli uchybia prawdzie. Odpłacanie tą samą monetą, czyli malowanie na biało tego, co było ciemne, a zostało przedstawione jako czarne, oznacza zastępowanie ćwierćprawd półprawdami, czyli zejście w okolice poziomu adwersarza. Niedźwiedzia to zaiste przysługa oddawana bronionej sprawie.
Ten i ów mąż uczony też potrafi, na boku własnej specjalności zapalić się z takich czy innych powodów do podobnie czyścicielskiej aktywności. Poglądy jednego z takich mitologizujących demitologizatorów, a mianowicie florenckiego mediewisty Franco Cardiniego, autora książki o wymownym tytule: Procesy przeciwko Kościołowi. Mistyfikacja i apologia, przedstawiła kiedyś „Niedziela” (nr 6 i 7/1997). Kto przeczytał zajmujący dwie kolumny wywiad z owym profesorem, zatytułowany: Obalić czarne legendy, dowiedział się, jak wielce zniesławione przez antyklerykałów zostały takie wydarzenia czy instytucje, jak wyprawy krzyżowe, polowanie na czarownice, inkwizycja, rola Kościoła w podboju Ameryki czy proces Galileusza.
Prowadzący rozmowę redaktor przywołuje stwierdzenie arcybiskupa Bolonii, kardynała Biffiego o tym, że „pewne kłamstwa i oszczerstwa dotyczące Kościoła mają za cel stworzenie u katolików kompleksu winy i zmuszenie ich do wstydzenia się własnej historii, a w ostatecznym rezultacie do utraty wiary”.
Trudno się odnieść do tak niekonkretnej wypowiedzi, nie wiedząc, co ją wywołało. Czyli: co to za kłamstwa i oszczerstwa dotarły do kardynalskich uszu, kto ujawnił mu ich tajne, a tak perfidne cele (trudno przecież przypuszczać, że dostojnik ten sam je wydedukował, pomny zapewne, iż w takim przypadku jakże łatwo o posądzenie czy generalizowanie), gdzie dygnitarz ów lokuje dyskusyjną przecież granicę między kompleksem winy a winą, osobistą i kościelną, którą przecież nawet on przy ołtarzu wyznaje („moja wina”, „odpuść nam nasze winy”). Nie mogąc się tedy rozmówić z arcybiskupem, przejdźmy do profesora.
Ten powiada, że krucjaty, wbrew legendzie, to nie święta wojna, która miałaby zmusić muzułmanów do przejścia na chrześcijaństwo (słusznie, nie taki był ich cel). Zresztą, Kościół głosił, że siłą nikogo nawrócić nie można (głosić głosił, ale teza o faktycznej dobrowolności chrztu wszystkich Sasów, Prusów, Żydów, Indian w VIII, XIII, XIV czy XVI w. byłaby nie do obronienia nawet przez tuzin profesorów). Franco Cardini idzie za ciosem: I żadna wojna totalna lub fanatyczna! Bo krucjaty trwały siedem wieków (wlicza tu wszelkie wojny z mahometanami od XI do XVIII w.), a toczyły się tylko na niektórych obszarach, przez niewiele lat. „Był to aspekt wojskowy współżycia ze światem muzułmańskim”, a przeważała przecież wymiana kulturalna i handel.
Cudne to zaiste rozwiązanie! Z jego pomocą jakże łatwo będzie obalić nasze fałszywe wyobrażenie o charakterze choćby II wojny światowej: taki sobie epizod współżycia wojskowego na tle całych wieków sielankowych przeważnie, bo kulturalno-handlowych, relacji z Niemcami czy Rosjanami. I któż zaprzeczy, że w latach 1939—45 nie strzelano wszędzie naraz, a do tego z tak wielkimi przerwami, że te nawet przeważały...
Prawdziwe problemy z krucjatami jawią się gdzie indziej, w trudniejszych do zbycia i zepchnięcia tematu na boczny tor miejscach: w uruchomieniu przez papiestwo i podtrzymywaniu wytrwale przez Kościół w latach 1095—1396 machiny wojennej, której okrutne działanie nieraz odbiegało nawet od ówczesnych reguł, wykazując, że nie da się jej utrzymać pod kontrolą. Mowa o masakrach dokonywanych przez chłopskich uczestników I wyprawy na tysiącach Żydów (mimo przeciwdziałania biskupów) w nadreńskich miastach, o rzezi mieszkańców Jerozolimy po jej zdobyciu w 1099 r. (w dalszych latach dokonywano tego i na jeńcach), o złupieniu i sprofanowaniu Konstantynopola przez IV krucjatę w 1204 r. O wszystkich, także indywidualnych, aktach przemocy i morzu krzywd, jakie wywołały te wojny. Zapewne, uwarunkowania epoki, których tu nie ma potrzeby wyliczać, pozwalają częściowo pojąć, czemu to było możliwe. Zrozumieć nie znaczy przecież: usprawiedliwić. Uznanie win i błędów to warunek, by nie musieli nas do tego przynaglać inni. Co po Tertio millennio adveniente Jana Pawła II powinno być już oczywiste.
Wracajmy do Cardiniego. „Tego samego chwytu używa się” w przypadku czarownic. Za uprawianie magicznych praktyk kościelne prawo przewidywało tylko post, modlitwę, „a co najwyżej odizolowanie” (wiadomo, więzienie mniej doskwiera, gdy ładnie je nazwać). Państwo przywłaszczyło sobie jednak tę domenę, wprowadzając własne represje, łącznie z karą śmierci dla czarownic i heretyków. Inkwizycja miała jedynie orzekać o ich nieprawowierności, ale została zinstrumentalizowana przez władze świeckie, traktujące tych winnych jako przestępców, karząc ich po swojemu, surowo. Nic można więc zarzucać Kościołowi hipokryzji, twierdząc, że tłumił inaczej wierzących rękami cywilnej zwierzchności.
Zatem: perfidne państwo uzurpuje sobie jurysdykcję nad sprawami religijnymi, winni zamiast kościelnej pokuty w postaci paciorka posyłani są przez sądy królewskie czy miejskie na stosy, a niecni propagandyści obwiniają za to Kościół!
Rzeczywiście (tu parę procent prawdy) w tropieniu i karaniu czarownic prym wiodły władze świeckie, monopolizując nawet niekiedy ten proceder, ale współpracowały one od początku z sądami biskupimi, w których rozpoczynały się takie procesy. Stosowanie tortur dla wydobycia zeznań z podejrzanych, poświadczone po raz pierwszy przez prawo miejskie Werony w 1228 r., zostało w 1254 r. przejęte przez Innocentego IV do procedury inkwizytorów papieskich, ścigających herezje i uprawianie czarów. Podciąganie na kole czy miażdżenie stopy trudno zaliczyć do środków duchowych. Nadto: poglądy świeckich sędziów na istotę czarów, wyrażającą się w kulcie diabła, ukształtowali jednak nie władcy, lecz teologowie, Uznawali oni możliwość nawiązania nawet cielesnych kontaktów z szatanem, który — jak ręczył Tomasz z Akwinu — mógł przybierać w takiej sytuacji odpowiednio postać męską lub żeńską. Wiarę w istnienie czarownic umocniła też bulla papieża Innocentego VIII z 1484 r., wzmagając ich tropienie zlecone inkwizytorom. Nawet gdy przeciwko czarownicom działały głównie władze cywilne, Kościół nadal interesował się tą walką, zachecał do niej i ganił opieszałych. W sumie, więcej tu rzeczywistej a ponurej czerni niż antyklerykalnej legendy do obalania. Kto jednak koniecznie pragnie to czynić, musi rozdmuchać jakąś pomniejszą legendę z obrzeża w wielki balon, by mogła przesłonić fakty.
Fakty zaś Galileuszowe to: wydany przez Święte Oficjum w 1615 r. zakaz głoszenia teorii heliocentryzmu, drugi proces i skazanie na areszt domowy w 1633 r., zakaz uroczystego pogrzebu, deklaracja Jana Pawła II z 1979 r., że Galileusz cierpiał ze strony organizacji kościelnej, ubolewanie papieża z tego powodu, wyrażone w 1982 r. Co na to Franco Cardini? — To Bertold Brecht wymyślił legendę o torturowaniu Galileusza, a przecież przesłuchiwanie go było tylko „wymianą opinii na temat stosunku wiary i nauki” (znów poprawianie szorstkiej rzeczywistości za pomocą słownego lakieru). A potępili go też profesorowie z Tybingi, czyli ówczesna nauka. Kropka. I tak „pada” kolejna czarna legenda.
Metodę wyszukiwania jaskrawo uproszczonej postaci zarzutu, aby potem stworzyć wrażenie obalenia go w całości, zastosowano też wobec obarczania Kościoła winą za rzeź Indian w Ameryce Łacińskiej: Korona i Kościół broniły ich — czytamy — winni byli karani, a wyniszczanie tubylców to sprawa ostatnich dwu wieków, już po oderwaniu się od Hiszpanii. Indian poddali ludobójstwu głównie Anglicy i Amerykanie, nie gromadząc dokumentacji swych czynów, jak Hiszpanie; stąd o nich głównie się mówi.
To prawda, że ci inni bywali gorsi (tym się pocieszają wszyscy grzesznicy) i że misjonarze uczynili sporo, by złagodzić ciemiężenie Indian. Ich wysławiany obrońca, Bartłomiej de las Casas, opisał jednak wystarczająco wyraźnie cały ciąg hiszpańskich zbrodni i wszelkiego okrucieństwa na Kubie, w Paragwaju, Nikaragui, Meksyku, Gwatemali. Zestawiając to, co dla nich uczyniono, z tym, co z nimi zrobiono, nie należy przecież uznawać listka figowego za szatę godową. I trzeba widzieć rozliczne powiązania misji i kolonizacji — od transportu za morze, wsparcia potęgą najeźdźców prestiżu głosicieli nowej wiary, bez czego nie byłoby masowych chrztów, aż po środki na utrzymanie, budowanie kościołów i ich wystrój, Jedno wydarzenie z Krótkiej relacji o wyniszczeniu Indian streści cały problem: Kuba, schwytany wódz, ma być spalony za to, że uciekał przed chrześcijańskimi najeźdźcami, „gdyż zbyt dobrze ich znał”. Franciszkanin, usiłując go nawrócić, ukazuje alternatywę radości niebieskich i mąk piekielnych, zależnie od przyjęcia czy odrzucenia wiary. Skazaniec, upewniwszy się, że dobrzy chrześcijanie idą do nieba, powiada, że on woli do piekła, by nie oglądać tych okrutników.
Przytaknąwszy lapidarnie, że miały miejsce katolickie „represje dokonywane na protestantach” podczas wojny trzydziestoletniej, Cardini zapewnia od razu, że „nie ustępowały okrucieństwu protestantów” (cudze grzechy potrzebują cięższych określeń), co ilustruje pilnie przykładem Cromwella. Zgadza się to najzupełniej z jego tezą, że „należy się systematycznie i skrupulatnie domagać godnego traktowania Kościoła, ryzykując nawet oskarżenie o stronniczość”. Co też, jak widać, i sam czyni. Odpowiedzialności katolików i Kościoła „za pewne winy” nie przeczy. Papieżowi, zachęcającemu do dokonania rachunku sumienia z historii Kościoła, rację przyznaje. Wspiera przy tym Jana Pawła II dopowiedzeniem, którego papież, przepraszający nieraz za dawne winy Kościoła, jakoś nie używa: „Jednakże prośby wspólnoty chrześcijańskiej o przebaczenie mogą stać się nieuczciwym samookaleczeniem, jeżeli nie znamy dobrze faktów z historii. W przeciwnym przypadku istnieje ryzyko, że będziemy prosić o przebaczenie za winy niepopełnione w rzeczywistości, lecz wymyślone przez innych”.
Zaiste, i fakty znać trzeba (byle nie w wersji preparowanej, o jakiej wyżej), i ryzyko przepraszania na wyrost istnieje. Ale mówiąc jedynie o nim, wzmacnia się w ten sposób i tak już silniejsze ryzyko przeciwne, czyli niebezpieczeństwo samozakłamania, polegające na rozdmuchiwaniu historycznych zasług Kościoła i bagatelizowaniu jego win. Ta triumfalistyczna samoświadomość eklezjalna, budowana przez wieki, ledwo nieco drgnęła w kierunku równowagi dzięki soborowi i papieżowi, a już padają ostrzeżenia, by czasem nie rozpędziła się niebezpiecznie: „Można więc zrozumieć wielu katolików, którzy przyjęli z entuzjazmem inicjatywę papieża. Nie można jednak zgodzić się z próbą obarczenia Kościoła wszystkimi możliwymi winami historycznymi bez przeanalizowania, do czego ograniczały się te winy i jakie były winy innych”.
Nie ma w tekście Cardiniego — omawianym tu nie gwoli szczególnej predylekcji, lecz jako przykład typowej postawy środowisk integrystycznych — uczciwej, bo co najmniej tak samo potrzebnej zachęty przeciwnej: że nie można jednak godzić się z próbą obarczenia innych wszystkimi możliwymi winami historycznymi bez przeanalizowania, do czego ograniczały się te winy, a jakie były winy Kościoła. Rzecz zresztą nie w braku takich symetrycznych sformułowań, tylko w nieliczeniu się z ich obustronną mocą wiążącą i w reagowaniu propagandą na propagandę. Bo niby czemu starannej analizie, połączonej z troską o wyważoną ocenę, należałoby poddawać tylko jedną, którąkolwiek zresztą, stronę? Jeśli przepraszanie na wyrost jest aż „nieuczciwym samookaleczeniem”, to czym będzie groźne samozatrucie sumień, powstałe w wyniku pomniejszania grzechów i zaniechania szczerego ich uznania? Od kiedy to jednostkom i instytucjom bardziej grozi nadmiar niż niedobór poczucia odpowiedzialności za własną przeszłość?
Jan Paweł II, kanonizując w Koszycach męczenników tej wojny, w której wedle Cardiniego katolicy represjonowali protestantów, ci zaś popełniali okrucieństwa i zapisywali „haniebne strony swej historii”, nie uzależnił pejoratywnych określeń od wyznania, lecz zwrócił uwagę na „bezsens przemocy rozpętanej” nie tylko przez jedną stronę. „Bo przecież oprócz trzech męczenników koszyckich wiele innych osób, w tym także z innych wyznań chrześcijańskich, musiało znieść tortury i surowe kary. Niektórzy z nich zostali nawet zabici. Czyż możemy na przykład nie uznać duchowej wielkości 24 ewangelików uśmierconych w Preszowie? Im i wszystkim, którzy znosili cierpienia i śmierć, aby dochować wierności swoim przekonaniom i sumieniu, Kościół oddaje chwałę i wyraża swój podziw”.
Dziś więc nawet kanonizacja katolickich ofiar protestanckiej przemocy jest przez papieża potraktowana jako szansa ekumeniczna i sposobność do wyrażenia skruchy Kościoła z powodu stosowanej kiedyś i przezeń przemocy. Podziw zaś i oddanie chwały jej męczennikom nie przynosi ujmy kultowi własnych świętych. Kanonizując w tymże 1995 r. Jana Sarkandra w Ołomuńcu, Jan Paweł II mówił: „Dziś ja, papież Kościoła rzymskiego, w imieniu wszystkich katolików proszę o przebaczenie wszystkich krzywd wyrządzonych niekatolikom w ciągu burzliwej historii tych ludów; i jednocześnie zapewniam o przebaczeniu ze strony Kościoła katolickiego wszelkiego zła, które wycierpieli jego synowie”.
Zatem: odpuśćcie, jako i my odpuszczamy, skoro wspólnie wyrzec mamy do Boga: odpuść nam. Tylko bowiem On może dokonać w pełni sprawiedliwego bilansu naszych wzajemnych win, a wszystkie razem zanurzyć w swoim miłosierdziu. Bo zaglądając po staremu wpierw w cudze sumienie, rozdrapując własne blizny i obnosząc je przed światem, bojąc się, by nie przeprosić za wiele i nie być przeproszonym za mało, mniej ubolewając nad złem niż nad mówieniem o nim, lękając się bardziej bolesnej prawdy niż przesadnego wychwalania, pozostaniemy na etapie propagowania archaicznej apologetyki, która jest w stanie jedynie przekonywać przekonanych, tudzież utwierdzać w zrażeniu do Kościoła już do niego zrażonych. Chyba że jedni i drudzy, zamiast komentarzy mitygujących papieskie wypowiedzi, przeczytają je ponownie i wsłuchają się w ich echo w powszechnym, choć rzadziej w lokalnym, Kościele.
opr. aw/aw