Cud jednej doby

O tym, że 40 lat temu, w Ciścu powstają podwaliny kościoła, wiedziało ledwie dziesięć osób; mieszkańcy, ks. Władysław i kard. Wojtyła

Powstawał podczas jednej listopadowej doby. Kiedy na świeże ściany cieśle kładli krokwie, mury zaczęły się rozchodzić. Kościół jednak nie runął. Wbrew oczekiwaniom komunistycznej władzy. Dla jego pomysłodawcy ks. Władysława Nowobilskiego „to był cud opatrzności Bożej”. Cud, który w Ciścu trwa już 40 lat.

Kiedy przyjeżdżał do Milówki, miał 29 lat. Był rok 1971, a on miał uczyć katechezy dzieci z należącej do parafii wsi Cisiec. — Wioska miała wtedy ponad 3 tys. ludzi — zaczyna ks. Władysław Nowobilski, wtedy wikary w Milówce, dziś proboszcz kościoła pw. św. Maksymiliana Kolbego, który za jego przyczyną w niezwykłych okolicznościach powstał w ciągu 24 godzin w Ciścu. O swoją świątynię mieszkańcy żywieckiej wsi dopominali się od wielu pokoleń. Plany jej budowy przygotowywano już przed wojną. Władze skutecznie jednak torpedowały jej powstanie. — Chodziło o to, by najstarsi mieszkańcy mogli uczestniczyć w Eucharystii — tłumaczy proboszcz, dodając, że najbardziej skrajne domostwa Ciśca od Milówki dzieli aż 7 km. Ale nie to było najważniejszym motywem budowy świątyni. — Oni czuli się upokorzeni, że tak duża wieś nie ma własnego kościoła, który byłby dla nich świadectwem pobożności i wiary — wyjaśnia ksiądz prałat. Dopiero jego przybycie ruszyło sprawę z miejsca.

90 tysięcy od kardynała

Zaczynał katechizować zaraz po wakacjach. — To był czas przygotowań do beatyfikacji o. Maksymiliana Kolbego. Gdy w jego ramach pokazywałem rodzicom dzieci przezrocza o życiu męczennika, ci nabrali do mnie śmiałości — wspomina. Wtedy wprost zapytali młodego wikarego: co zrobić, by była chociaż kaplica, z której mogliby modlić się szczególnie starsi, którym trudno dotrzeć do Milówki. On w odpowiedzi streścił im historię swojego brata: „Gdy przenoszono mnie do Milówki, mój starszy wiekiem i kapłaństwem brat Jan przechodził do Chochołowa, do którego należała też wioska Ciche. Tam jego poprzednik przerobił budynek gospodarczy na punkt katechetyczny i po cichu przed władzą, ale za zgodą bp. Groblickiego, odprawiał Msze. Brat dostał kolegium, a że nie zapłacił, przyszli odebrać mu... radio”. Ks. Władysław polecił mieszkańcom Ciśca, by zrobili tak samo, a on w razie problemów karę zasądzoną przez władzę weźmie na siebie. Wybór padł na niedziałającą już od wojny piekarnię rodzeństwa Śleziaków. Zawiązał się konspiracyjny komitet, który w lutym 1972 r. wybrał się z prośbą o aprobatę do Krakowa. Do kard. Karola Wojtyły. Ten nie dość, że pomysł zaaprobował i pobłogosławił, to wsparł go finansowo, zastrzegając, że po odbiór pieniędzy ma przyjechać któryś z księży z Milówki. Tamtejszy proboszcz był kaplicy przeciwny, więc mieszkańcy Ciśca raz jeszcze zwrócili się do młodego wikarego. — Od kardynała przywiozłem 90 tys. zł, a pamiętam, że wtedy 100 zł z ofiar to była taka bardzo dobra Msza — wyjaśnia ks. Nowobilski.

Śleziakowie budują dom

Piekarnia Marii i Władysława Śleziaków nie była dużym budynkiem. Do tego układ pomieszczeń sprawiał, że w żaden sposób nie można było zrobić w nim kaplicy. Wtajemniczeni mieszkańcy poprosili o radę zaufanego inż. Ryszarda Wiewiórę, który powiedział krótko: „Znajdźcie dwóch ludzi, którzy zwrócą się do władz o prawo do budowy dwurodzinnego budynku”. Znów trzeba było szukać. Tym razem i ziemi, i ludzi. — Działka się znalazła, a inżynier załatwił pozwolenia i pod koniec kwietnia, po Świętach Wielkanocnych rozpoczęły się prace — wspomina ks. Nowobilski. Oficjalnie budowano dom dla państwa Śleziaków o standardowych wymiarach 19,5 m na 11,5 m na ich ziemi. O tym, że powstają podwaliny kościoła, wiedziało ledwie dziesięć osób; mieszkańcy, ks. Władysław i kard. Wojtyła. Gdy pieniądze od tego ostatniego się wyczerpały, ludzie zaczęli organizować zbiórki. — Ktoś doniósł władzom i na etapie fundamentów stało się jasne, że buduje się kaplica — opowiada ksiądz proboszcz. Zaczęły się przesłuchania. Lekko upośledzoną umysłowo Marię bezpieka oszczędziła. Władysław — ojciec siedmiorga dzieci, tyle szczęścia już nie miał. — Przesłuchiwali go 11 ra­zy, ale nie dał się złamać. Potem jeszcze w październiku, gdy podjęliśmy nieudaną próbę budowy, nakłaniali go do rozbiórki tego, co powstało i do sprzedaży ziemi. Też bezskutecznie — ksiądz prałat nie kryje podziwu dla lojalności i pobożności Śleziaka.

Impuls w Zakopanem

Decydujące dla finalizacji budowy kościoła w Ciścu okazały się rekolekcje kapłańskie w Zakopanem. Ks. Nowobilski spotkał na nich ks. Mariana Przewrockiego, który w diecezji przemyskiej we wsi Milcza w ciągu doby z zaskoczenia wybudował niewielki kościółek. — Powiedział, że przyjedzie wraz z ludźmi do nas i też wybuduje w dobę kościół — wspomina rozmowę w stolicy Tatr. Termin wyznaczyli wspólnie na ostatnią sobotę października. — Wszystko było gotowe. Mieliśmy zacząć po zachodzie słońca, budować całą noc i dzień, w niedzielę kończąc Mszą św., ale ponownie ktoś doniósł o naszych planach władzy. Zastraszyli ludzi. Nie było szans, byśmy weszli na budowę, bo była obawa, że nas spałują i rozpędzą — wspomina pierwszą, nieudaną próbę. — Milicja ciesząc się, że wszystko upadło, zorganizowała zabawę w sąsiedniej Rajczy, a my po cichu przygotowywaliśmy się do budo­wy — tłumaczy, wspominając, jak w ekspresowym tempie sprowadził z Białki Tatrzańskiej swojego brata Stanisława — domorosłego cieślę. Ten wraz z ekipą w pierwszy piątek i sobotę listopada dla niepoznaki przy budynku bez dachu przygotowywali więźbę dachową. Tym razem budowa miała rozpocząć się w niedzielę poranną Mszą, o której mieszkańcy zostali powiadomieni dopiero na godzinę przed — o 5 rano. — Zaroślami na posesję Śleziaków przed szóstą ciągnęło blisko 300 osób. Była Msza, a na niej pod natchnieniem Boga wezwałem wszystkich do podjęcia budowy — wspomina z ekscytacją poranek 5 listopada 1972 r. ks. Władysław.

Przy ogniskach z opon

Władza całkowicie dała się zaskoczyć. Ośmiu panów po cywilnemu, z kamerami i aparatami fotograficznymi w rękach, wysiadło z dwóch samochodów przed posesją Śleziaków dopiero ok. godz. 10.00. A tam budowa trwała w najlepsze. — Ludzie już wtedy w ogóle się nie bali. Kobiety czyściły właśnie starą piekarnię z tynku, by odsłonić cegły, potrzebne na nowo powstającą kaplicę. Robiły to akurat na drodze prowadzącej na budowę. Do przechodzących obok esbeków kobiety mówiły tak: „panocki nie wchodźcie tu, bo tu się tak kurzy, a wyście ładnie ubrane, taki garnitur i koszulę białą”, a że oni nalegali, że chcą wejść, kobiety zaczęły podawać im cegły, by i oni włączyli się w prace — śmieje się ksiądz prałat. Chwilę później uśmiech ustępuje miejsca powadze: „Po jakimś czasie na te świeże, 5,5-metrowe mury cieśle zaczęli kłaść krokwie. Jak przeszli za połowę, to te mury zaczęły się rozchodzić. Zaczęli więc wiązać drutami jedną murłatę z drugą i stawiać podpory. To, że to wtedy nie runęło, to był cud opatrzności Bożej”. W cud nie wierzyła władza ludowa przygotowująca już łóżka i karetki dla przyszłych rannych. Mury i cała więźba położona została do 6 rano w poniedziałek. W ciągu 24 godzin szkielet kościoła był gotowy. W ciągu dwóch następnych dni odeskowany został dach. — W nocy z wtorku na środę pod tym zakrytym dachem odprawiłem dziękczynną Mszę — wspomina ks. Nowobilski. Było za co dziękować, bo żadnemu z tysiąca pracujących przez całą dobę ludzi nie spadł nawet włos z głowy, mimo że władza robiła wszystko, by prace utrudnić. W nocy z niedzieli na poniedziałek w wiosce... wyłączyła prąd. — Całą noc pracowaliśmy przy włączonych reflektorach samochodów i rozpalonych ogniskach z opon — przyznaje ksiądz proboszcz.

Pierwsze Roraty

Cisiec wreszcie doczekał się domu Bożego. Powstała kaplica dla władz  wciąż jednak była nielegalna. Ks. Nowobilski wspomina, jak przez pierwsze dwa miesiące dzień i noc przed jego mieszkaniem stał samochód, a siedzący w nim ludzie obserwowali, kto do niego wchodzi. Wspomina też pokojowe rozmowy w białej wołdze z przewodniczącym Powiatowej Rady Narodowej w Żywcu, Ferdynandem Łukaszkiem, nakłaniające do odstąpienia od dopiero co powstałej kaplicy. Władza jednak głównie zastraszała. — Przesłuchiwał mnie prokurator, a następnego tygodnia na jednym z zebrań pewna kobieta z SB groziła, że przyjadą buldożery i będzie tak jak w Zakopanem, gdzie z ziemią zrównali nielegalnie postawione budynki — przytacza jej groźby ks. Władysław. Łukaszek po latach mówił też o tym, że już w czwartek pierwszego tygodnia miały przylecieć helikoptery z hakami, by porwać dach, a strażacy w tym czasie mieli polewać mury, by te runęły. — Do akcji nie doszło, bo strażacy powiedzieli kategoryczne „nie” — wspomina rozmowę z kacykiem partyjnym ks. Nowobilski. Mimo szykan, wyrzucania z pracy i zasądzania grzywien (Śleziakowie i jeden z głównych organizatorów budowy Władysław Karpeta dostali 90 tys. zł kary, zmienionej potem na 10 tys. zł na głowę) ludzie przez pierwsze dwa lata dzień i noc czuwali w kaplicy przeznaczonej do rozbiórki. Władze próbowały też wymusić na kard. Wojtyle jej zamknięcie, a ten nie dość, że tego nie zrobił, to w 1977 r. konsekrował w niej ołtarz, który wcześniej kazał zbudować. Ks. Władysław, który najpierw nie mógł odprawiać tam Mszy, później robił to codziennie. — Kard. Wojtyła jeszcze w 1972 r. przysłał swojego kapelana ks. Stanisława Dziwisza i polecił, bym odprawiał Msze codziennie. I tak 3 grudnia były pierwsze Roraty — wspomina z zadowoleniem.

Kaplicę władza uznała za legalną dwa lata po konsekracji ołtarza. Kościoła nie konsekrował już kard. Karol Wojtyła, a kard. Franciszek Macharski. W grudniu 1982 r. bowiem wspomagający budowę od początku krakowski kardynał był już papieżem. Potem latami świątynię rozbudowywano. Dziś, po 40 latach, zbudowana w dobę kaplica wciąż służy wiernym. Choć, jak gorzko przyznaje ks. Władysław Nowobilski, pewnie nie znalazłby już ludzi, którzy z takim poświęceniem w dobę zbudowali dom Boży: „Dla tamtych ludzi Bóg był najważniejszy, a jego sprawy najświętsze, młode pokolenia takiej wiary już nie mają”.        


opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama