Jak nie umierali chrześcijanie

Czy film J. Kawalerowicza "Quo Vadis" oddaje prawdę historyczną odnośnie męczeństwa chrześcijan w starożytnym Rzymie

Wybrałem się do kina na „Quo vadis”. Przyznam, że niezbyt interesowało mnie widowisko, wątek romansowy, piękna Ligia czy nowe wcielenie Bogusława Lindy. Chciałem zobaczyć jak współczesny artysta widzi początki chrześcijaństwa, porównać wizję reżyserską z własnym doświadczeniem Kościoła i wiary, tej samej przecież co 2000 lat temu. Pamiętałem szumne zapowiedzi, że ani Amerykanie, ani Włosi nie potrafią oddać ducha dzieła Sienkiewicza, że może to zrobić tylko Polak. Wyszedłem rozczarowany.

Starając się krótko określić filmowych chrześcijan, użyłbym słowa „poczciwe niedorajdy”. Postawa chrześcijan w tym filmie budzi politowanie. Przebaczają każdemu „z marszu”, bez jakiejkolwiek głębszej refleksji, bez śladu duchowego wysiłku. I doprawdy nie wiem, dlaczego Winicjusz, z początku porywczy i gwałtowny, napotkawszy na swojej drodze kilka „ciepłych kluch”, zmienił się i postanowił takąż „ciepłą kluchą” pozostać.

Mniejsza o to. Tym, co poirytowało mnie najbardziej, to filmowa śmierć chrześcijan. A w filmie tym umierali... beznadziejnie. I to w obydwu znaczeniach tego słowa. Najpierw, chwytani przez żołnierzy, biegali po uliczkach z krzykiem na ustach. W więzieniu siedzieli apatyczni i zrezygnowani. W dniu kaźni, przerażonych, obsługa cyrku wypychała na arenę. Klękali i śpiewając jakąś monotonną pieśń, czekali na śmierć. Kiedy wpadły lwy, część skazanych przyjmowała to biernie, niektórzy zaś próbowali uciekać wskakując na bandę. Dopóki żyli — budzili litość. Kiedy umarli — ich poszarpane ciała budziły obrzydzenie.

Czy tak było naprawdę? Nie, nie było. I argument na to jest oczywisty. Gdyby chrześcijanie umierali tak, jak kazał im to robić Kawalerowicz, nikt nie chciałby przyjąć ich wiary. Publiczna kaźń zawsze ma odstraszać innych przed popełnieniem zabronionego czynu. Zawsze lepiej jest żyć, niż w męce bez sensu umierać. Jeżeli przyjęcie nauki jakiegoś Chrystusa ma owocować okrutną śmiercią, to bezpieczniej jest się czymś takim nie zajmować. Tyle tylko że historia dowodzi czegoś wręcz przeciwnego. Tego mianowicie, że prześladowany Kościół ciągle wzrastał. Że żadne fale prześladowań (a było ich siedem, z czego Nerona wcale nie były najsroższe) nie mogły powstrzymać napływu wyznawców. Kiedy w IV wieku Konstantyn wydał edykt tolerancyjny, chrześcijanie stanowili już istotną część mieszkańców Rzymu. Przez blisko 300 lat żyli w ukryciu. Przez prawie trzy wieki jedynym miejscem w Rzymie, w którym chrześcijanin mógł poganom publicznie objawić swoją wiarę i miłość do Jezusa, było miejsce jego kaźni.

Więc jak umierali nasi bracia i siostry w wierze? Musieli umierać tak, że poganie, którzy to widzieli, szukali pozostałych przy życiu chrześcijan, prosili o naukę i chrzest, aby żyć i umierać tak, jak oni. Musiało być w śmierci chrześcijan coś niezwykłego i poruszającego, coś, co pociągało do przyjęcia ich nauki. Śmierć traci swój straszny wymiar jedynie wtedy, kiedy staje się początkiem nowego życia, kiedy za bramą męczeństwa jest zmartwychwstanie. I tak właśnie musieli umierać męczennicy: spokojnie, godnie i z ufnością, wszystkim dając świadectwo, że śmierć nic nie kończy, że idą do Pana.

Jest w Dziejach Apostolskich opis kaźni pierwszego męczennika, św. Szczepana. Kiedy go kamienowano, modlił się o przebaczenie dla prześladowców. Przed śmiercią mówił: „Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga”. Widział, dokąd idzie. Znane jest świadectwo św. Ignacego z Antiochii, który zginął na arenie, tak jak w „Quo vadis”, zagryziony przez lwy. Pisał: „O błogosławione bestie, które mnie czekają, kiedyż nadejdą, kiedy je wypuszczą, kiedy będą mogły nasycić się mym ciałem? Zaproszę je, by mnie pożarły, i będę błagał, by nie wahały się dotknąć mojego ciała, jak to niekiedy czyniły, a nawet gdyby zwlekały, zmuszę je do tego, sam im się narzucę. Przebaczcie, ja wiem, co jest dla mnie dobre (...) — niechaj wszystkie męki wymyślone przez diabła spadną na mnie, bylebym zasłużył sobie na zdobycie Chrystusa” (List do Rzymian).

Zapewne nie każdy chrześcijanin umierał tak jak św. Ignacy. Być może było takich niewielu. Ale gdyby żaden w ten sposób nie szedł na śmierć — a tak właśnie ukazano w filmie naszych braci — to Europa po dziś dzień byłaby pogańska, o ile w ogóle by istniała.

Reżyser nie zauważył w chrześcijaństwie jego fundamentalnego wymiaru: wiary w zmartwychwstanie. Wiary, że zaraz po śmierci czeka nas spotkanie z Panem. Św. Paweł napisał do Koryntian: „Jeżeli tylko w tym życiu w Chrystusie pokładamy nadzieję, jesteśmy bardziej od wszystkich ludzi godnymi politowania”. Takich właśnie chrześcijan — „godnych politowania” — zobaczyłem na ekranie. Fakt, że Kościół trwa po dziś dzień dowodzi, że nie była to prawda.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama