Rozmowa z profesorem Stefanem Swieżawskim, historykiem filozofii, twórcą szkoły tomistycznej na KUL-u,
rozmowa z profesorem Stefanem Swieżawskim, historykiem filozofii, twórcą szkoły tomistycznej na KUL-u, uczestnikiem "Odrodzenia" - katolickiego ruchu akademickiego poświęconego odnowie Kościoła przed Soborem Watykańskim II; jedynym pochodzącym z krajów komunistycznych świeckim audytorem soborowym, autorem m.in. książki "Święty Tomasz na nowo odczytany" i wielotomowego dzieła "Dzieje filozofii europejskiej XV w."
Panie Profesorze, w jaki sposób doszło do tego zwrotu w postawie Kościoła, jaki można było zaobserwować na ostatnim soborze, zwrotu w kierunku ekumenizmu, szacunku i otwartości na inne wyznania chrześcijańskie?
Moim zdaniem ta myśl łączy się ściśle z ideą Soboru Watykańskiego II w ogóle. Sobór ten, który zasadniczo był kontynuacją Vaticanum I, zwołano już w zupełnie innym klimacie. W moim przekonaniu Vaticanum II jest absolutnie przełomowy w dziejach Kościoła. To nie jest jeden z wielu soborów, tylko koniec pewnej epoki. To jest naprawdę koniec epoki konstantyńskiej!
Od czasu Konstantyna Wielkiego Kościół nosił na sobie garb państwowości, wobec tego - jak każde państwo obronne - musiał przede wszystkim myśleć o konsolidacji siebie, o usuwaniu wszelkich błędów, o tym, żeby być silnym, zwartym i gotowym do odparcia wszelkich ataków. Mam wrażenie, że ta postawa została utwierdzona na Soborze Trydenckim.
Dlatego zamiast postawy fortecy broniącej się i wystrzegającej wszelkiego typu błędów, powinniśmy postępować zupełnie inaczej: w otwartości i szukaniu powiązań, gdzie to tylko możliwe! Ekumenizm, o którym mówimy, nie jest więc tylko chrześcijański, jest uniwersalny.
Ale dlaczego ten przełom nastąpił tak późno? Kościół stracił, można powiedzieć, kilkanaście czy kilka przynajmniej wieków.
Jest to skutek tych strasznych, tragicznych losów ludzkości. Dzieje Kościoła przynoszą wspaniałe owoce, ale i bardzo tragiczne fakty i procesy. Wielką zasługą Vaticanum II było to, że nareszcie dojrzała atmosfera, żeby te dwa garby z siebie zrzucić - tzn. garb państwowości i z nią związany garb ideologizacji.
Kiedy Jan XXIII powiedział na soborze słynne "żadnego potępienia" to przecież nie szło tu tylko o gest polityczny, że "oto nie zamykamy sobie drogi do pojednania". O co chodzi tak naprawdę w postulacie ekumenizmu?
Chodzi o to, żeby powoli zbliżać się do coraz większego wzajemnego zrozumienia, co na pewno przyniesie owoce ubogacenia się. Jestem głęboko przekonany, że trzy największe Kościoły chrześcijańskie, te trzy "płuca", mają sobie bardzo dużo do dania. Kościół katolicki ma przede wszystkim sukcesję apostolską i nauczanie papieskie, jakby jednym ciągiem przebiegające przez całe jego dzieje. Jest to ta niesłychana siła i potęga. Ale my jesteśmy ubodzy, gdy chodzi o liturgię - wschodnia jest o wiele żywsza, bardziej wspólnotowa, aniżeli nasza, łacińska. I dlatego my musimy dodać do łacińskiego życia liturgicznego elementy wschodnie. Ogromnie ucieszyłem się wypowiedzią Ojca Świętego w czasie modlitwy Anioł Pański (3 listopada br. - red.), kiedy to papież zwrócił uwagę na piękno liturgii wschodniej.
Ojciec Święty już od dłuższego czasu stale powraca do kwestii chrześcijaństwa wschodniego.
Właśnie, to wynika z docenienia , że są tam ogromne skarby w liturgii i teologii. Z kolei w protestantyzmie wielkie znaczenie ma Pismo Św. i rola świeckich w Kościele.
Istnieją jednak obopólne trudności. Innym wyznaniom trudno jest uznać sukcesję apostolską, podporządkować się papieżowi, zaś w katolicyzmie istnieje nieufność wobec prawosławia, które - jak się wydaje - w wielu kwestiach pobłądziło. Bo to był przecież Kościół, który się uwikłał we współpracę z komunistycznym reżimem, stał się po prostu Kościołem politycznym...
Gdyby popatrzeć głębiej, to ja myślę, że błędy są wszędzie. Są i u nas, i tam, i u protestantów. Ważenie ich nie na wiele się przyda. Wzajemne kontakty powinny natomiast prowadzić do powiedzenia sobie: "Wróćcie do waszych źródeł i my wracajmy do źródeł". Powrót do źródeł na pewno ułatwi wzajemne zrozumienie każdego z tych wyznań.
Czyli, że nieuzasadnione są obawy prawosławnych, że Kościół prowadzi jakiś rodzaj, powiedzmy, rekatolizacji czy agresywnego nawracania.
Kościół soborowy w ogóle nie chce nawracania! To jest zupełnie inna ewangelizacja. Kościół soborowy nie ma być pełen sukcesów, nawet duchowych! Chodzi o dawanie świadectwa.
Taki jest też, można powiedzieć, pogląd Ojca Świętego?
Myślę, że tak. Doskonale pamiętam ten moment, kiedy Ojciec Święty gorąco zachęcił mnie do bliższego zajęcia się sprawą Husa. Zapytał mnie wtedy, gdzie ja jestem w moich studiach nad XV wiekiem. Odpowiedziałem mu, że czytam o procesie Husa na Soborze w Konstancji. Choć nie jestem teologiem, zdaję sobie bardzo dobrze sprawę, że koncepcja Kościoła, którą proponował Hus, jest właściwie tą samą, którą przyjął później Vaticanum II. Na to Ojciec Święty ogromnie się ożywił i powiedział: "To są właśnie wasze zadania, by tego rodzaju rzeczy nam podsuwać"! I wtedy natychmiast zaproponowano mi napisanie artykułu. Powstał do "Tygodnika Powszechnego", który następnie rozpętał dość dużą dyskusję. Myślę, że Ojciec Święty doskonale rozumie te sprawy.
Kiedy byłem ostatnio na międzynarodowym zjeździe filozoficznym na KUL-u, dwa miesiące temu, nagle podchodzi do mnie taki skromny pan i mówi, że jest przewodniczącym komisji episkopatu czeskiego do sprawy Husa. W trakcie rozmowy powiedział mi coś, co było dla mnie bardzo miłe: "Pan jest duchowo ciągle z nami!" Tak więc pracujemy. Ale jesteśmy też trochę zaniepokojeni, bo Ojciec Święty postawił nam ultimatum, że przed rokiem dwutysięcznym mamy dojść do ostatecznych konkluzji! Sprawa Husa bowiem to nie jest tylko coś ubocznego, to jest pierwszy autentyczny rozłam w zachodnim Kościele - sto lat poprzedzający Lutra.
Pewną przeszkodą, jaka się pojawia jest fakt, że potępienie Husa nastąpiło właśnie na soborze.
Łączy się z tym ściśle rewizja soborów i ich postanowień co do Kościoła. Były bowiem pewne decyzje soborowe, które nie były wolne, ze względu na naciski polityczne. Tym, który kierował Soborem w Konstancji był Zygmunt Luksemburczyk, a bynajmniej nie papież.
Chciałbym wrócić jeszcze na chwilę do ostatniego soboru. Jak wiadomo, Pan Profesor był jego świeckim audytorem. Czy ma Pan z tego okresu jakieś bardziej osobiste doświadczenia ekumeniczne?
Na samym soborze nie miałem wielu spotkań tego typu. Ale później było ich więcej. To trwa do dziś. Na tej kanapie, na której siedzi Pan teraz, siedział rabin Signer, który jest profesorem na uniwersytecie Notre Dame i prowadzi teologię judaistyczną na wydziale ekumenicznym. Pytałem się go, co wykłada w tym roku, a on odpowiedział: "komentarz św. Tomasza do psalmów". Był tutaj również ksiądz husycki Havlicek ze swoją żoną-księdzem (u husytów kobiety mogą być także księżmi). On jest ogromnie bliski katolicyzmu, zna zresztą doskonale polski, utrzymuje kontakt ze "Znakiem", "Tygodnikiem Powszechnym", jest entuzjastycznie nastawiony do całej naszej "sprawy Husa".
To są te niezwykle cenne spotkania. Tu również gościł ksiądz, Żyd czeski, który jest saletynem. Jechał właśnie do Petersburga na spotkanie grupy młodych, którzy kontynuują dzieło księdza Aleksandra Mienia; chyba najważniejsze dziś dzieło. Saletyn powiedział mi, że bardzo mocno uświadomił sobie, podobnie jak jego bracia w zakonie, znaczenie objawień Matki Boskiej w La Salette, związane z cudownym medalikiem z Rue du Bac (były to pierwsze objawienia w cyklu objawień maryjnych). Odbyły się one dokładnie sto lat przed decyzją Hitlera o wyniszczeniu Żydów. Dokładnie sto lat! I ten płacz Matki Boskiej.
Tak samo, jak w Fatimie. Pamiętam ten okrzyk Ojca Świętego, kiedy się z Nim spotkaliśmy pierwszy raz po zamachu na Niego i kiedy powiedziałem: "Ojcze Święty, to było przecież w tym samym dniu, co to objawienie." On odpowiedział: "Tak - ten dzień, ta godzina - i potem krzyknął - i minuty, i minuty!" Więc to są niesłychane rzeczy!
A jak by Pan Profesor widział działania ekumeniczne na poziomie świeckich w Kościele?
Cały ekumenizm polega na tym, żeby wszyscy ludzie wierzący zrozumieli, że po Soborze nie ma miejsca na inny Kościół, jak tylko wspólnotowy. Że muszą być prawdziwe wspólnoty, a nie tylko instytucje, że Kościół musi być służebny, bo władza jest służbą, a nie feudalnym rządzeniem i że musi on być otwarty. Co to znaczy? To znaczy, że ja muszę być naprawdę "bratem uniwersalnym" (le frěre universel), jakim był na przykład Karol de Foucauld, który tak właśnie był nazywany, bo był naprawdę bratem dla każdego człowieka! Tego najbardziej upadłego, zmarginalizowanego, heretyckiego. Kwestia otwartości jest niesłychanie ważna, to jest sprawa metanoi, głębokiej przemiany mentalności.
Czyli najpierw jest wypływająca z głębokiego kontaktu z Panem Bogiem otwartość w ogóle...
Otwartość i zrozumienie wypływa z pokory. Jan XXIII dał nam cudowne "przykazanie", by co do każdego spotkanego człowieka, choćby to był największy złoczyńca, mieć przekonanie, że pod jakimś względem mnie on przewyższa. To jest autentyczna pokora. Poza wszelkie różnice wykracza prawda.
Ale jeżeli wszyscy posiadają prawdę, to czy Kościół katolicki nie przestaje być wyjątkowym depozytariuszem prawd wiary? Czy nie grozi to rozmyciem katolickiej tożsamości, zaprzeczeniem przekonania o wybraniu Kościoła powszechnego?
Ja bym się tego nie bał. Najlepszym dowodem tego była ta bardzo dziwna sytuacja, że tacy ludzie jak Maritain, którego szereg biskupów chciało przed Soborem potępić (znam kogoś, kto widział te listy, które biskupi pisali, żeby wykląć Maritaina za Humanizm integralny), jak Congar, Chenu, De Lubac - mieli przecież zamknięte usta i nie wolno im było publikować ani wykładać. A to byli ludzie, którzy stali się budowniczymi Soboru! Czego więc ja się boję? Zarozumiałości i pewnej takiej nieprzyjemnej postawy moralnej. Bo poglądy np. Künga pod wieloma względami są słuszne.
Ale czy nie jest to taki rodzaj zagrożenia, jakim jest progresizm zachodni, to znaczy odstępowanie od posłuszeństwa Urzędowi Nauczycielskiemu Kościoła, rozluźnienie wymogów moralnych czy teologicznych?
Dla mnie integryzm i progresizm są nieuniknionymi następstwami takiego przełomu, jakim było Vaticanum II. Ale oczywiście i jedno, i drugie jest złe. Obawiałbym się jednak raczej, żeby wspólnoty, które teraz powstają, nie poszły w kierunku antyintelektualizmu. To jest niebezpieczeństwo! Dlatego sprawa teologii i filozofii jest tak bardzo ważna. Rozmawiałem kiedyś z przyjacielem austriackim, który zna wiele przeróżnych grup modlitewnych: był bardzo blisko "Lwa Judy", Wspólnoty Błogosławieństw. Mówił on, że najbardziej odpowiadają mu Mnisi Jerozolimscy, dlatego że przywiązują dużą wagę do formacji intelektualnej, że prawda jest dla nich zasadniczą rzeczą. Myślę, że niebezpieczeństwo polegałoby na tym, żeby nie rozmydliło się w ogóle pojęcie prawdy. To jest zasadnicza rzecz. To dotyka w jakiś sposób również sprawy nieomylności. Ale chrześcijanin musi wiedzieć dlaczego i w co wierzy. To jest sfera intelektualna. To jest przestrzeń dla prawdy. Bo jak mówił Pan Jezus: Prawda was wyzwoli!
rozmawiał Jan Tarnowski
opr. ab/ab