Fragmenty książki "9 dylematów etycznych"
ks. Tadeusz Ślipko 9 dylematów etycznych ISBN:
978-83-61533-94-8
|
|
Dotychczasowy wywód zapewne nie wzbudził w czytelniku intelektualnego sprzeciwu. Doprowadził nas jednak do punktu, który dla etyków stał się zarzewiem długotrwałych sporów, tym bardziej osobom niezainteresowanym profesjonalnie zagadnieniami filozoficzno-etycznymi może się wydawać trudny do natychmiastowego zaakceptowania. Niemniej jednak sprawa jest wielkiej wagi praktycznej i godna wszelkiego zachodu. Postaram się przedstawić przynajmniej jej najbardziej istotne elementy.
Wrócić nam wypada do pojęcia mowy formalnej. Stwierdziliśmy, że mowa ta mocą zewnętrznych okoliczności jest zdeterminowana do wyrażania własnej myśli osoby mówiącej, czyli zgodnie z jakimś zbiorem posiadanych przez nią wiadomości. W tym określeniu nie został jednak uwzględniony fakt, że w owym zbiorze wiadomości mogą się znajdować takie treści, które są objęte obowiązkiem zachowania ich w sekrecie. A zatem nie wolno ich przekazywać innym osobom. Oczywiście są sekrety błahe, raczej grzecznościowe, ale są także sekrety poważne, ściśle obowiązujące, których wyjawienie oznacza wielką winę moralną. Wie o tym dobrze lekarz, adwokat, sędzia, ksiądz, a także inne osoby. Fakt ten nie stwarzałby jeszcze wielkiego problemu, gdyby nie drugi fakt, groźny i komplikujący sprawę. Idzie tu o sytuacje, w których osoby trzecie podejmują działania zmierzające do wydobycia sekretu i stosują w tym celu dostępne im środki nacisku. Innymi słowy — zdarzają się w życiu ludzkim sytuacje zagrożenia sekretu. I tu powstaje bardzo poważny dylemat. Jak postąpić? Dać w takiej sytuacji odpowiedź zgodną z własnym przekonaniem, a więc powiedzieć prawdę, realizując nakaz prawdomówności, ale za to doprowadzić do zdrady sekretu. Z kolei dać odpowiedź niezgodną z własnym przekonaniem, to tyle co zabezpieczyć sekret, ale tym samym naruszyć prawdomówność. Czy więc skazani jesteśmy w takich sytuacjach na posługiwanie się kłamstwem, czy też zachodzi możliwość skutecznej obrony sekretu bez urażenia cnoty prawdomówności. Powagę sytuacji powiększa fakt, że nawet milczenie niewiele tu pomoże, skoro w bardzo wielu przypadkach oznaczałoby ono potwierdzenie tego, o co w tej sytuacji chodzi, bądź przyznanie się do posiadania poszukiwanej wiadomości i narażenie się na dalsze, bardziej jeszcze niebezpieczne naciski.
Staje więc przed nami trudny problem, a nie mamy w tym względzie żadnych wskazań w Piśmie Świętym, ani w dogmatycznej tradycji Kościoła, razem więc z Nauczycielskim Urzędem Kościoła i teologami skazani jesteśmy na rozwiązania, które nam podsuwa rozumowa refleksja filozoficzna. Przedstawia ona kilka prób wyjścia z tego impasu. W zwięzłej formie naszkicuję to rozwiązanie, które w moim przekonaniu ma za sobą najsilniejsze racje.
Pierwszym, mało tego, niezbędnym na tej drodze krokiem jest dokonanie rozróżnienia dwu rodzajów zagrożenia sekretu. Jedno z nich ma miejsce wtedy, kiedy pytani jesteśmy o sprawy podległe sekretowi przez ludzi, którzy kierują się niewczesną ciekawością, a częściej natręctwem, ale równocześnie nie mogą wywrzeć na nas większej presji celem uzyskania żądanej informacji. Tak się dzieje, gdy ktoś np. pyta o stan mojej kasy, a wiadomo, że nie ma zwyczaju zwracania zaciąganej pożyczki, albo znowu o intymne sprawy rodzinne, których się na zewnątrz nie powinno wynosić. Oznacza to więc jakieś postawienie nas w niezręcznej sytuacji, bo coś powiedzieć trzeba, aczkolwiek wiadomo, że zainteresowane osoby poza pytaniem nie użyją dłużej, niż mogą, środków dotkliwszego nacisku. Określmy więc taką sytuację jako niewczesne natręctwo.
Inaczej mają się rzeczy, kiedy zagrożenie czyjegoś sekretu łączy się z brutalną niekiedy presją w postaci perfidnej indagacji zmierzającej do wpędzenia pytanej osoby w ślepy zaułek, a w końcu do wyjawienia sekretu. Bywa, że do tego dojść może nacisk fizyczny w ostateczności nawet w postaci tortur, jak to nieraz miało miejsce w praktyce niemieckiej Gestapo czy sowieckiego NKWD, czy UB. Choć w normalnych warunkach życia tego typu zagrożenia zdarzają się raczej rzadko, to jednak nabyte w historii naszego i nie tylko naszego społeczeństwa doświadczenia każą je wziąć pod rozwagę jako realne zgoła przypadki już nie pytania, ale wydzierania sekretu za pomocą metod, które określić należy jako niesprawiedliwą agresję słowną.
Mamy zatem dwie różne sytuacje zagrożenia sekretu, a zatem muszą też być dwie różne formy dopuszczalnej moralnie obrony przed tymi zagrożeniami. I tak w przypadku niewczesnego natręctwa indagowane osoby mogą albo zbyć sprawę za pomocą zwykłego milczenia, albo zastosować pewne szablonowe odpowiedzi. Np. dyplomata, sędzia, adwokat czy ksiądz może się zasłonić krótkim „nie wiem”, w innych sytuacjach dopuszczalne są odpowiedzi „nie mam pieniędzy” lub „pana X nie ma w domu”, podobnie w praktyce lekarskiej stosuje się stereotypowe uniki, gdy zachodzi obawa, że powiedzenie pacjentowi od razu całej prawdy zaszkodzi procesowi terapii. I znowu stajemy przed pytaniem, na jakiej podstawie przytoczone tu przykładowo sposoby postępowania uznaje się za etycznie usprawiedliwione formy obrony sekretu w sytuacji niewczesnego natręctwa? W opiniach potocznych często spotkać się można z usprawiedliwieniem „musiałem skłamać”! Etycy inaczej patrzą na tę sprawę. Zwracają uwagę na to, że przytoczone przed chwilą formuły tak się utarły w określonych kręgach społecznych, że w dwuznacznych sytuacjach, kiedy stawia się pytania odnośnie do spraw, które nie muszą czy nie mogą być ujawniane, nie znaczą one nic więcej, jak tylko grzeczne uchylenie się od odpowiedzi. Po prostu dosłowne brzmienie użytych zwrotów staje się narzędziem do wyrażenia innego sensu, mianowicie „nie chcę na ten temat mówić”; „to do rzeczy nie należy”. A więc są to odpowiedzi w gruncie rzeczy wieloznaczne, a ponieważ ten wieloznaczny sens został ustalony drogą zwyczajowo przyjętych sposobów mówienia, dlatego określa się je jako dwuznaczniki konwencjonalne.
To jednak, co starczy do obrony sekretu w przypadku niewłaściwego natręctwa, okazałoby się dziecinną zabawką w sytuacji niesprawiedliwej agresji słownej. Nieskuteczność takiej metody jest ewidentna, gdyż agresor nie poprzestanie na prostym pytaniu i nie zadowoli się uchyleniem się od odpowiedzi ze strony pytanej osoby. Jedyną skuteczną formą obrony sekretu w tych tragicznych nieraz okolicznościach może być tylko mowa formalna, ale całkowicie fałszywa i to o tak skonstruowanym fałszu, aby mógł on całkowicie zabezpieczyć sekret przed atakami agresora. Ale jak ten sposób obrony sekretu uwolnić od zarzutu, że jest to zwykłe kłamstwo. Pominę filozoficzny wywód mający uchylić ten zarzut, a ograniczę się tylko do najprostszej racji. Za punkt wyjścia służy tu zasada, że obrona sekretu przed niesprawiedliwą agresją pod względem moralnym nie różni się od przypadku obrony życia przed równie niesprawiedliwym zamachem. Toteż podobnie jak w przypadku koniecznej samoobrony przed krańcowym zagrożeniem życia wolno nawet pozbawić napastnika życia i nikt tego nie nazywa morderstwem w sensie aktu moralnie złego, tak samo w sytuacji koniecznej obrony sekretu przed niesprawiedliwą agresją słowną dopuszczalne jest użycie wypowiedzi świadomie wszechstronnie fałszywych oraz wypowiedzi te nie stanowią kłamstwa we właściwym tego słowa znaczeniu, ponieważ agresja stanowi akt, który znajduje się poza granicami cnoty i imperatywu prawdomówności. Użyty wtedy świadomy fałsz mowy formalnej staje się narzędziem walki o zachowanie moralnie obowiązującego sekretu i to go moralnie usprawiedliwia. Można przypomnieć powiedzenie Mickiewicza: gwałt niech się gwałtem odciska.
opr. aw/aw