z o. Jackiem Prusakiem SJ, teologiem i psychoterapeutą rozmawia Jowita Guja
Czym właściwie jest miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną?
Od strony psychologicznej można przez nią rozumieć proces, w którym dwoje ludzi wzajemnie się odkrywa, buduje ze sobą więź zrozumienia, bliskości i oddania. Na miłość składa się z jednej strony poczucie wzajemnego zaufania, bezpieczeństwa, zadomowienia, z drugiej — namiętność i cieszenie się sobą w wymiarze cielesnym. W miłości między kobietą i mężczyzną obecne są dwa elementy: agape i eros.
Agape to miłość bliźniego, miłość do drugiego człowieka ze względu na niego samego, niezależnie od tego, czy odpowiada on na nasze potrzeby i czy odwzajemnia nasze uczucia; można nią darzyć nawet nieprzyjaciół. Agape nie jest wprost związana z naszą płciowością i seksualnością, ale jest umiejętnością wyjścia poza własny egoizm i otwarcia się na coś więcej, na innego — zarówno człowieka, jak i Boga — w postawie szacunku dla jego wyjątkowości, tajemnicy i godności.
Eros natomiast to siła pożądania, tęsknoty i namiętności, skierowana na spotkanie i „scalenie się” z drugą osobą. Dominuje on w stanie „bycia zakochanym”, może, ale nie musi, zawierać w sobie aspekt przyjemności seksualnej i miłości zmysłowej.
Agape i eros powinny pozostawać w harmonii, czasami jednak muszą ze sobą „negocjować”.
Czy miłość może być niebezpieczna?
Bóg jest miłością, a więc miłość nie jest źródłem lęku. Sama w sobie nigdy nie jest niebezpieczna, niezależnie od tego, czy mówimy o miłości Boga, miłości macierzyńskiej, erotycznej czy jakiejkolwiek innej. Istnieje jednak wiele zagrożeń dla samej miłości. W tym sensie niebezpieczne mogą być złe jej wzorce, złe doświadczenia z przeszłości, lęk przed przyjęciem lub okazaniem miłości, a także błędne oczekiwania wobec niej.
U niektórych lęk i nieufność budzi sam eros. Czy eros jest miłością?
Jest jej częścią, o ile rozumie się go jako wyraz więzi łączącej z drugim człowiekiem, sposób spotkania z nim. Jest wtedy źródłem poznania, uniesienia, radości.
Jednak pożądanie kojarzy się z grzechem...
Rzeczywiście, św. Paweł mawiał, że stanem idealnym jest czystość, ale „jeśli masz płonąć, to lepiej już się ożeń” (por. 1Kor 7, 9 ). W tych słowach kryje się bardzo negatywna wizja ludzkiej seksualności i małżeństwa, ale jest ona uwarunkowana kontekstem czasów, w jakich żył Paweł, i odzwierciedla jego wizję bliskiego końca czasów. Według św. Pawła siła zmysłowości w człowieku jest tak wielka, że małżeństwo jest w pewnym sensie mniejszym złem, jest instytucją ustanowioną po to, żeby człowieka, szczególnie mężczyznę, chronić przed jego niepohamowaną rozwiązłością seksualną. Skoro już pożąda — mówi Paweł — to przynajmniej niech pożąda tylko jednej kobiety. Św. Paweł sugeruje, że popędy seksualne są żywiołem, który może łatwo nad człowiekiem zapanować.
Takie poglądy wydają się miejscami ostrzejsze niż tezy Zygmunta Freuda. Wydaje się jednak, że mamy tutaj do czynienia z jednostronnym pojęciem nie tylko seksualności człowieka, ale i relacji małżeńskiej, szczególnie w kontekście przeżywania jej przez mężczyznę. Przecież inaczej mężczyzna pożąda kobiety, którą kocha, a inaczej jakiejkolwiek innej, która mu się podoba. Nie można obu przypadków wartościować w ten sam sposób.
W chrześcijaństwie obecna jest długa tradycja podkreślania wymiaru agape a dyskredytowania erosa i wyrzucania go poza obręb dyskursu teologicznego. Stąd na przykład w oficjalnej teologii brakuje języka na oddanie erotycznego spotkania między mężczyzną i kobietą. Utożsamia się erosa tylko z pożądaniem, a pożądanie nie oddaje pełnej rzeczywistości miłości erotycznej kobiety i mężczyzny. Pożądanie bowiem to nie to samo, co namiętna miłość męża i żony.
Czy to znaczy, że teologia uważała erosa za coś złego?
Od początku chrześcijaństwa nieufnie podchodzono do erotycznej sfery człowieka, ponieważ kojarzy się ona z tym, co emocjonalne i trudne do kontroli, a więc łatwo prowadzące do grzechu. Przestrzegano, że zmysłowość może człowieka łatwo wyprowadzić na manowce. Ideałem była więc osoba wolna od namiętności. Ojcowie Pustyni mawiali, że taka osoba znajduje się w stanie apathei. Jednakże mieli oni głębokie podejście do namiętności, bo chcieli ją nie tyle zanegować, co skierować w stronę poszukiwania Boga. Trzeba powiedzieć, że w pewnym sensie lęk przed erosem obecny jest w teologii do dziś.
Więc może erotyczny wymiar miłości nie jest wcale ważny?
Jest bardzo ważny. Bez wymiaru erotycznego nie jest możliwe doświadczenie jedynej w swoim rodzaju bliskości i unii z drugim człowiekiem. Trzeba zaznaczyć, że miłość erotyczna nie sprowadza się do dostarczania małżonkom fizycznej przyjemności, ale jest wyrazem ich uczuć, sposobem, w jaki szukają i odnajdują siebie nawzajem. To nie jest tylko seks, ale też tęsknota, pragnienie, czułość, intymność. Sprowadzenie miłości między małżonkami tylko do agape i pominięcie w niej erosa jest równie błędne, co utożsamienie miłości z samą przyjemnością zmysłową. Widać to w praktyce klinicznej: jeśli między małżonkami miłość erotyczna całkowicie wygasa, pojawiają się poważne problemy emocjonalne z okazywaniem sobie bliskości, szacunku i wzajemną komunikacją.
Czy zatem miłość erotyczna może być niebezpieczna?
Tylko w jednym przypadku — gdy zapomni się o prawdziwym znaczeniu erosa i zawęzi się je tylko do poszukiwania przyjemności zmysłowej. Wtedy eros przestaje być miłością, a staje się tęsknotą nie za drugim człowiekiem, ale tylko za jego ciałem.
O miłości mówi się wszędzie i na wiele sposobów. Telewizja i gazety zasypują nas jej wzorcami. Skąd tak naprawdę mamy wiedzieć, jak kochać?
Z reguły wydaje nam się, że pierwotnym wzorcem miłości jest związek damsko-męski. Tymczasem z badań psychologicznych wynika, że to, jak ludzie kochają, zależy głównie od tego, co przeżyli w dzieciństwie. Wzorem miłości jest przede wszystkim relacja matki i dziecka. Jest to nasze pierwsze doświadczenie miłości w życiu, i to jakie! Miłość matki to dla dziecka doświadczenie całkowitej akceptacji, wyjątkowości i bezpieczeństwa, odczytywania i zaspokajania potrzeb. Dziecko czuje, że jest dla matki jedyne i najważniejsze, a zarazem matka jest jedyna i najważniejsza dla niego.
Nieświadomie chcielibyśmy odtworzyć tę relację w naszym późniejszym życiu, znaleźć osobę, dla której bylibyśmy całym światem. Kryje się tutaj jednak niebezpieczeństwo: nie można powrócić do takiej dokładnie relacji, jaką się miało z matką. Jej odzwierciedlenie musi dokonać się na innym poziomie, w sposób dojrzały, partnerski. Nie może być tak, że szukam matki w swojej żonie, bo przecież ona nie jest moją matką. Miłość między kobietą a mężczyzną to umiejętność stworzenia takiej więzi, w której dwie osoby dają sobie wzajemnie szczęście i spełnienie, w oparciu o okazywanie sobie uczuć i przeżywanie siebie także w aspekcie seksualnym.
Czy ojciec nie odgrywa żadnej roli w naszym późniejszym przeżywaniu miłości?
Relacja z ojcem ma ogromny wpływ na kształtowanie naszej tożsamości. Brak ojca może powodować, że dziewczyna będzie miała problemy z określeniem się jako kobieta, a chłopak nigdy do końca nie będzie czuł się mężczyzną. Miłość ojca powinna uzupełniać miłość matki, a także pełnić rolę separacyjną, to znaczy nie pozwolić dziecku całkowicie zlewać się z matką i nauczyć je samodzielności.
Idealna jest rodzina, w której rodzice nie tylko kochają dziecko, każde we właściwy sobie sposób, ale także kochają siebie nawzajem, i przez to stanowią dla dziecka wzorzec miłości. Wszystkie przeżycia miłości, te, których człowiek doświadcza i te, których jest świadkiem, są ważne, bo składają się na tak zwaną wewnętrzną mapę miłości. Zasada jest taka, że im wcześniej coś w życiu człowieka miało miejsce i im dłużej trwało, tym mocniej się na tej mapie zaznaczy i silniej będzie oddziaływać w jego późniejszym życiu.
Czym jest ta wewnętrzna mapa miłości?
Jest indywidualnym zespołem punktów orientacyjnych, jakby filtrem lub pryzmatem, przez który patrzymy na nasze życie uczuciowe. To właśnie tą mapą kierujemy się, gdy wybieramy osobę, z którą chcemy spędzić życie i gdy budujemy nasz związek. Problem leży w tym, że często nie uświadamiamy sobie ani kształtu naszej wewnętrznej mapy miłości, ani jej oddziaływania. A niestety składają się na nią nie tylko pozytywne doświadczenia, ale także bolesne, na przykład poczucie, że nie byliśmy wystarczająco kochani albo że byliśmy kochani nie za to, że jesteśmy, tylko jacy jesteśmy, za nasze czyny i zasługi.
Negatywne oddziaływanie wewnętrznej mapy może stać się później źródłem problemów w miłości. Wyobraźmy sobie dziewczynkę, która ma świetną relację z ojcem, czuje pełną akceptację z jego strony: tata jest dumny ze swojej córki, chwali jej inteligencję, osobowość, urodę. Dziewczynka jednak dojrzewa, powoli staje się kobietą, i jej ojciec zaczyna się dystansować, obawia się ją przytulić, bo nie chce, żeby to zostało odczytane jako sygnał seksualny. Piętnastoletniej córce nie okazuje już czułości tak jak wtedy, gdy miała pięć czy dziesięć lat. A szkoda, bo ojciec powinien umieć przytulić córkę zawsze, niezależnie od jej wieku. Dziewczynka niestety nie rozumie, dlaczego stosunek ojca do niej tak się ochłodził. Jego dystans nieświadomie interpretuje jako odsunięcie od siebie wtedy, kiedy dojrzała płciowo, tak jakby ojciec nie zaakceptował jej seksualności. W efekcie w dorosłym życiu będzie się bała erotycznych kontaktów, bo będzie czuła, że mężczyzna, z którym się związała, przestanie ją kochać wtedy, gdy stanie się jego partnerką seksualną.
Inny przykład: ojciec chwali córkę, ale nie za to, że jest ładna i inteligentna, tylko za to, ile nauczyła się w szkole i jakie przyniosła oceny. Dziewczynka może przez to nabrać przekonania, że kocha się zawsze kogoś za coś; nie za to, że istnieje, tylko za to, co udało mu się osiągnąć. To też może być niebezpieczne dla dorosłej relacji, bo miłość można zacząć mylić ze zdolnością do zadowalania innych.
I trudniejsza sytuacja: kobieta miała ojca alkoholika, w dzieciństwie ani nie widziała miłości pomiędzy rodzicami, ani nie doświadczyła jej od nich. Taka osoba w dorosłym życiu zazwyczaj wchodzi w związki podobne do tych, z którymi miała do czynienia w własnym domu, jest nieszczęśliwa, ale nie umie tego zmienić, bo dla niej miłość oznacza wyłącznie zdolność do poświęceń.
Czy nie jest jednak tak, że ludzie bardzo starają się w swoim życiu uniknąć tego, co było złe w ich rodzinach?
Czasami tak jest, ale to są często tylko deklaracje na poziomie świadomym. Z nieświadomym aspektem jest jednak trudniejsza sprawa; zazwyczaj świadoma deklaracja nie wystarcza. Chociaż nie chcę być taki jak mój ojciec, okazuje się, że gdy sam staję się mężem i ojcem, zaczynam zachowywać się tak samo jak on. Nie jest łatwo pokonać własną przeszłość, nawet jeżeli człowiek uświadomi sobie, że to ona jest problemem. Dlaczego tak jest?
Po pierwsze, dlatego że wzorce, które wynieśliśmy z domu, tkwią w nas głęboko. Chcemy coś zmienić, ale do czego się mamy odnieść? Skąd wziąć nowy wzór? Łatwiej nam żyć z tym, co znamy, nawet jeśli to nas „uwiera”, niż postawić na wolność w przyszłości, którą musimy najpierw przygotować.
Po drugie — kiedy już wejdziemy w wewnętrzną mapę miłości, to nie wystarczy coś tam „wyłączyć”, tylko z czymś trzeba się rozstać, co prowadzi do przeżycia żalu, psychologicznej żałoby. Skoro dorosła kobieta ma problemy w kontaktach z mężczyznami, bo ojciec nie okazywał jej w dzieciństwie wystarczająco dużo uczucia, to nie wystarczy jej powiedzieć: „Proszę się już rozstać z tym ojcem”... Przecież to jest ten sam ojciec, którego ona w dzieciństwie podziwiała i szanowała. Musiałaby więc rozstać się nie tylko z tym ojcem za mało kochającym, ale też z tym wyidealizowanym i podziwianym przez siebie, za którym tęskni i którego obraz chroni przed wszelką dewaluacją.
Czyli odrzucenie przeszłości to jakby zdrada własnego domu...
Właśnie, często ludzie przeżywający kryzysy mają poczucie, że muszą zdradzić swoją rodzinę. Trzeba pamiętać o tym, że kiedy neguję swojego ojca, to w pewien sposób neguję siebie jako jego syna czy córkę. Wspomnienia nie są przecież tylko czymś, co gdzieś tam zmagazynowaliśmy, one są częścią nas samych. Dlatego ludzie boją się konfrontacji z własną przeszłością, budzi to w nich dużo lęku, poczucia winy i wstydu.
Wygląda na to, że wszyscy powinniśmy przejść psychoterapię, zanim zdecydujemy się na bliski związek z drugim człowiekiem...
Tylko w skrajnych przypadkach, ale rozliczyć się z własną przeszłością powinniśmy wszyscy. Bo w miłości chodzi też o to, żeby umieć udźwignąć zarówno własne doświadczenia, jak i doświadczenia drugiej osoby i wspólnie z nią narysować własną mapę miłości — taką, która będzie miała dwoje autorów.
Jak wygląda proces dorastania do miłości?
Z punktu widzenia psychologii można wyróżnić kilka jego etapów. Najważniejsze z nich to zakochanie się (miłość romantyczna), bycie razem (relacja, w której eros i agape zaczynają już harmonijnie współgrać) oraz etap ostatni — otwarcie dwojga kochających się ludzi na trzeciego: na dziecko, na Boga, na świat. Z każdym z tych etapów wiążą się odmienne umiejętności i na każdym z nich czyhają inne niebezpieczeństwa. Jeżeli jednak nie przejdzie się pomyślnie wcześniejszych stadiów, z późniejszymi również będą problemy.
Porozmawiajmy najpierw o zakochaniu.
Na tym etapie ważne są trzy elementy: zaangażowanie erotyczne, poczucie jedności, „stopienia się” z drugą osobą oraz idealizacja. Z każdym z tych elementów możemy mieć problemy, które utrudnią dalsze budowanie miłości.
Pierwszy problem to nieumiejętność przeżywania bliskości i ciepła, wyrażania ich i przyjmowania. Powodem tego mogą być bolesne doświadczenia z własną seksualnością, mające swoje źródło niekoniecznie w jakichś dramatycznych przeżyciach, ale na przykład w tym, że ktoś ważny, na przykład rodzic czy opiekun, naśmiewał się z naszego ciała. Tak naprawdę nie trzeba być wcale poważnie zranionym, żeby bać się przyjemności zmysłowej. Czasami wystarczy nawet wysłuchać błędnej katechezy, żeby zacząć postrzegać swoją seksualność w sposób demoniczny.
Drugi problem stanowi trudność z prawidłowym przeżywaniem jedności z drugą osobą. Tutaj ważne jest, żeby umieć być blisko siebie, ale jednocześnie nie tracić własnej tożsamości, autonomii i kontroli nad swoim życiem. Istotne jest też poczucie bezpieczeństwa i zaufania, bez lęku o to, że druga osoba mnie kontroluje i może mną manipulować. Niebezpieczne jest też takie przeżywanie jedności, które jest jednocześnie całkowitym odcięciem się od świata, traktowanie go tak jakby zagrażał jedności wpatrzonych w siebie zakochanych, którzy przecież wszystko sobie nawzajem dają, więc po co im jeszcze świat...
Trzeci problem to brak zdolności do idealizacji drugiej osoby.
Więc jest coś pozytywnego w idealizacji drugiej osoby?
Tak, idealizacja jest niezbędna do wejścia w związek. Polega ona na tym, że w drugim człowieku odkrywamy ideał, który już w sobie nosimy. Ciekawe, że na ten ideał składają się po pierwsze nasze najlepsze cechy, po drugie — cechy, których co prawda nie mamy, ale bardzo chcielibyśmy mieć. Właśnie dlatego, gdy się zakochujemy, jesteśmy przekonani, że oto właśnie spotkaliśmy naszą bliźniaczą duszę, naszą drugą połowę, że spotkaliśmy się właśnie dlatego, że jesteśmy do siebie podobni. Do pewnego stopnia druga osoba jest lustrem, w którym sami się podziwiamy.
Wyobraźmy sobie, co się dzieje, gdy ktoś nie potrafi idealizować, bo na przykład bardzo boi się, że wejdzie w równie toksyczny związek, jaki obserwował między swoimi rodzicami. Tak bardzo się boi, że nie ufa nawet własnym wyobrażeniom. Ktoś taki może nigdy nie zdecydować się na wejście w bliską relację, bo ciągle nie jest pewien, czy to ta właściwa osoba. Można więc powiedzieć, że zakochać się w kimś, to jakby zaufać mu na kredyt.
W którymś momencie przychodzi jednak świadomość, że osoba, w której się zakochało, nie jest ideałem. Co wtedy?
Przychodzi rozczarowanie i problem, czy przeżyje się je umiejętnie, czy nie. Niebezpieczeństwem idealizacji jest to, że wiążące się z nią rozczarowanie może prowadzić do smutku, żalu i agresji, czyli albo do chęci ukarania samego siebie, że byłem taki głupi i się pomyliłem, albo ukarania tego kogoś za to, że się zmienił i już nie jest ideałem, którego poznałem. Pozytywnym natomiast rozwiązaniem jest akceptacja rozczarowania — przyjęcie drugiej osoby już nie takiej, jaką sobie wyobrażałem, ale takiej, jaka ona jest naprawdę. I to już jest początek nowego etapu, etapu bycia parą.
Jaka jest różnica między byciem parą zakochanych a byciem w związku?
Zakochanie się, czyli miłość romantyczna, nie musi wcale prowadzić do związku. Można ją przeżyć bez zobowiązań, bez wspólnych postanowień, może to być ekscytująca przygoda bez żadnego finału. Związek zaczyna się natomiast od decyzji, wtedy gdy dwoje ludzi decyduje się, że chce pogłębić swoją więź, budować razem związek, rodzinę.
Aby osiągnąć ten cel, muszą sobie poradzić z dwoma rzeczami: rozliczyć się z własną przeszłością i pozytywnie przejść przez stadium integracji. Tutaj nie wystarczy już bycie oczarowanym drugą osobą, ale trzeba też umieć przeżyć rozczarowanie z jej powodu. Integracja polega na akceptacji faktu, że druga osoba różni się od moich wyobrażeń na jej temat, że jest ambiwalentna, ma zarówno dobre, jak i złe cechy.
Ale skoro ktoś nas rozczarował, to po co się z nim integrować? Ambiwalencja to jedna sprawa, a rozpoznanie, że jest to zupełnie inna osoba, niż się sądziło — to zupełnie inna kwestia...
Tak, ale chodzi tutaj o to, czy potrafię żyć z takim rozpoznaniem. Oznacza to stanięcie przed alternatywą. Albo mówię: „Nie jesteś tą osobą, którą poznałem dziesięć lat temu, ale cię kocham”, albo: „Nigdy cię nie kochałem, bo nie jesteś tą osobą, którą poznałem”. Integracja to zgoda na to, że to jest osoba, którą kocham, ale nie taka sama osoba, jaką widziałem dziesięć lat temu. To postawa akceptacji, że miłość jest także prawdą o naszych wspólnych iluzjach i rozczarowaniach (które od początku były wpisane w związek) i że kiedyś trzeba taki etap przejść, bo im więcej będziemy się znali, tym więcej iluzji będzie się rozwiewało.
Miłość miałaby być taką „arbitralną” decyzją?
Niekoniecznie. Możemy powiedzieć: to dopiero teraz jest miłość, bo spadły nam łuski z oczu i poznaliśmy swoje prawdziwe twarze. Wreszcie stoimy wobec siebie jako osoba wobec osoby, a nie jak lustro wobec lustra, w którym dotąd tylko się odbijaliśmy, a nie widzieliśmy siebie nawzajem. To właśnie w imię miłości potrafimy przyjąć te rozczarowania, miłość pomaga nam przez nie przejść. A jeżeli jej nigdy między nami nie było, to związek się rozpadnie, bo w lustrach kochamy tylko samych siebie.
Czy może być wyższa miłość niż prawdziwe poznanie siebie i osiągnięcie takiej integracji?
Tak, miłość może nas zaprowadzić jeszcze dalej. Ścisłe zamknięcie się w jedności dwóch osób także jest niebezpieczeństwem dla miłości — prowadzi do wzajemnego zniewolenia. Prawdziwym gwarantem miłości, tym co wyzwala, jest otwarcie na inne osoby, na dzieci i na Boga. Jako jedność sami jesteśmy odbiciem tajemnicy Boga i nasza jedność powinna prowadzić do przeżycia jeszcze większej bliskości z Bogiem, a zarazem jeszcze większej otwartości na świat wokół nas. Przeszkodą dla osiągnięcia tego stadium może być brak poczucia spełnienia w związku. Jeżeli ludzie nie czują się spełnieni we wzajemnej miłości, to się nie otworzą, bo będą to traktowali jako zagrożenie tej bliskości, za którą tęsknią i do której zmierzają. Drugim zagrożeniem jest nieprzyjęcie prawdy, że miłość z definicji jest otwarta na coś więcej niż tylko to, co sobie nawzajem dają dwie strony.
Powiedzmy, że z powodzeniem przechodzimy przez wszystkie etapy miłości, udaje nam się przezwyciężyć zagrożenia, i co dalej? Czy miłość osiąga stan constans? Nic się już nie dzieje?
Dzieje się. To nie jest tak, że w 2001 roku się zakochaliśmy, w 2005 przeszliśmy przez integrację, w 2010 jesteśmy doskonałą parą. Dojrzewanie do miłości nigdy się nie kończy. Przez opisane etapy nie przechodzi się raz, ale wiele razy, cyklicznie. Powtarzają się one tak długo, jak długo trwa związek.
Czyli małżonkowie zakochują się w sobie więcej niż jeden raz?
Tak powinno być. Istnieje stereotyp, że zakochanie dotyczy tylko miłości romantycznej, a w małżeństwie już zupełnie nie ma na to miejsca, że małżeństwo to już zupełnie coś innego, jakaś wyższa duchowa przyjaźń. Jest to stereotyp nie tylko błędny, ale i niebezpieczny, bo do osiągnięcia prawdziwej intymności konieczna jest nie tylko agape, ale i eros.
Miłość jest czymś dynamicznym i ewoluującym. My sami ewoluujemy i, patrząc na drugą osobę, zakochujemy się w niej wiele razy. Coraz bardziej w niej takiej, jaka ona jest, a coraz mniej w samych sobie i swoich wyobrażeniach; zakochujemy się w tym, co widzimy w sobie nawzajem i wokół nas. Dzieje się tak dlatego, że miłość nie jest celem do osiągnięcia, ale stylem życia.
opr. aw/aw