O chorobie
Choroba w życiu człowieka nie jest niczym wyjątkowym. Jest integralną częścią jego kondycji, polegającej na przygodności i przemijalności, a więc pewnej fundamentalnej niedoskonałości, która w chorobie dochodzi do głosu, niekiedy w sposób bardzo dojmujący. Zdrowie nie polega wcale na nieobecności żadnych pierwiastków chorobowych w organizmie czy psychice człowieka, lecz na równowadze pomiędzy nimi a mechanizmami odpornościowymi. Jest więc czymś dynamicznym. Ta równowaga na skutek różnych czynników ulega zachwianiu i to im człowiek starszy, tym częściej. Rzymski pisarz Terencjusz posunął się nawet do stwierdzenia: Senectus ipsa est morbus! - "Sama starość jest chorobą!". Traktowanie ludzi chorych jako szczególnej kategorii jest rodzajem ucieczki od tej fundamentalnej prawdy o każdym z nas.
Nie godzimy się na naszą przemijalność, na ból istnienia przeciekającego nam przez palce, dlatego też relegujemy chorobę, która jest jej sygnałem i wysłanniczką, poza nawias tzw. normalności, a wraz z nią i chorych. Nie chcemy, by nam przypominali o tym naszym nierozwiązanym i nierozwiązywalnym problemie. Dzieje się tak nawet w szpitalach, które przecież mają być miejscem pomocy chorym. Sam jako kapelan szpitala byłem świadkiem, jak zdrowy personel szpitalny traktuje chorych jako inną kategorię, jakby inny gatunek ludzi. Owszem, świadczy się ich chorym ciałom czy chorej psychice fachową pomoc i to niekiedy na bardzo wysokim poziomie, ale nie ma mowy o wspólnocie losu, w którym przecież wszyscy - i leczeni, i leczący - uczestniczymy. Przed owym stawianiem poza nawias i brakiem solidarności w chorobie chorzy sami się bronią, większość robi to tylko wewnętrznie, ale są i tacy, którzy walczą o to w sposób otwarty. Nie brak i w naszym społeczeństwie ludzi chorych, którzy pokonując swoje ograniczenia wynikające z choroby, w pełni uczestniczą w życiu społecznym czy politycznym, zajmując także wysokie stanowiska.
Owo odsuwanie chorych i niepełnosprawnych poza nawias normalności to nie tylko krzywda, jaką się im wyrządza, to z chrześcijańskiego punktu widzenia także uniemożliwienie im misji, którą mają do spełnienia, czyli przypominania tzw. zdrowym o przemijalności i kruchości życia ludzkiego oraz o mocy Boga objawiającej się w ludzkiej słabości. Choroba nie jest nieszczęściem, nie jest jakimś fatum, które zwaliło się na człowieka, jest nieodłączną częścią życia i duchowym zadaniem, jakie Pan Bóg daje człowiekowi i właściwie przyjęta staje się źródłem niezwykłej płodności duchowej. Nie przypadkiem też sam Jezus utożsamia się z chorymi (Byłem chory, a odwiedziliście Mnie - Mt 25, 36). W historii Kościoła nie brak świętych, których życie przez długie lata czy nawet dziesięciolecia naznaczone było ciężkimi chorobami. Wystarczy wspomnieć św. Teresę od Dzieciątka Jezus, św. Siostrę Faustynę czy Papieża Jana Pawła II, który - jak ufamy - rychło zostanie wyniesiony do chwały ołtarzy.
Fundamentalną sprawą, którą, zajmując się kierownictwem duchowym chorych, trzeba podkreślić na samym początku, jest to, iż potrzebują oni tak samo kierownictwa duchowego, jak zdrowi i nie należy ich wydzielać jako szczególnej grupy potrzebującej specjalnych kierowników duchowych. Czasami, ze względu na stan osoby chorej, od kierownika duchowego wymaga się specyficznych umiejętności towarzyszenia, na przykład w ciężkim schorzeniu psychicznym. Jest jednak rzeczą najlepszą, jeśli kierownictwem duchowym osoby chorej zajmuje się ten sam kierownik duchowy, który ją prowadził, kiedy była zdrowa. Nie ulega wątpliwości, że sami chorzy tego chcą, bo też czują oni wewnętrznie, że choroba jest dalszym ciągiem ich historii i że tak jak wcześniej Pan ich prowadził, tak też prowadzi ich dalej. Ważnym wyrazem tej ciągłości Bożej opieki jest też kierownik duchowy. Dlatego jest rzeczą ważną, aby kierownicy duchowi osób, które zapadły na poważne choroby i przebywają w szpitalach czy innych zakładach opieki medycznej, nie dyspensowali się od kierownictwa duchowego, delegując rzecz całą kapelanowi danego ośrodka. Jest rzeczą oczywistą, że choroba osoby prowadzonej jest poważnym wyzwaniem także dla samego kierownika duchowego. Jeśli jest to choroba ciężka, nieuleczalna, a tym bardziej terminalna, musi on wraz z osobą prowadzoną uczyć się trwać w ludzkiej bezradności wobec krzyża. Nie tylko zachęcać do ufności w Bożą Miłość i opiekę, ale sam tej ufności się uczyć.
Każda sytuacja krzyża jest nowa, każda jest naznaczona absurdem, za każdym też razem trzeba wraz z prowadzoną osobą wchodzić w ciemność wiary, w ciemność, w której światłem są tylko krzyż Jezusa i Jego Zmartwychwstanie. Tu też rodzi się dla kierownika duchowego pokusa, aby swe zadania przekazać wykwalifikowanemu duszpasterzowi chorych. Takich jednak nie ma i być nie może. Każdy bowiem chory to osobna, niepowtarzalna historia życia, a jego choroba to za każdym razem inna Pascha Jezusa Chrystusa w jego życiu. Pewnie, że z biegiem czasu kapelan szpitalny popada w rutynę, coraz sprawniej wykonuje swoją pracę w sensie posługi sakramentalnej, ale to wcale nie znaczy, że staje się przez to lepszym kierownikiem duchowym. Może być nawet przeciwnie: sam wypracowuje sobie mechanizmy obronne, które zewnętrznie pozwalają mu lepiej służyć chorym, ale wewnętrznie go od nich oddalają. Nie jest bowiem łatwo zachować tę samą wrażliwość i prowadzić ludzi, jeśli każde następne łóżko szpitalne to - patrząc po ludzku - kolejna tragedia. Stąd też apel do kierowników duchowych, by nie opuszczać osób prowadzonych w sytuacji choroby, bo wtedy szczególnie potrzebują właśnie ich, a nie kogoś innego.
Oczywiście, że w polskiej praktyce duszpasterskiej w znakomitej większości chorych pierwszy kontakt z osobą, która może stać się kierownikiem duchowym, to kontakt z kapelanem szpitala albo innego ośrodka opieki medycznej. Pierwszą rzeczą jest to, czego swego czasu na spotkaniu kapelanów szpitalnych domagał się jeden z dyrektorów krakowskich szpitali: aby kapelan nie był "czarną błyskawicą", jak go nazywali jego pacjenci. Chodziło o to, aby miał on czas dla pacjentów. Jednym z poważnych problemów w duszpasterstwie szpitali i innych ośrodków opieki medycznej jest fakt, że kapelani mają często tak wiele dodatkowych obowiązków, iż stać ich tylko na posługę sakramentalną i to sprawowaną pod presją czasu. W takiej sytuacji trudno wyobrazić sobie jakiś rodzaj kierownictwa duchowego, bo ono zawsze wymaga czasu.
Kiedy mamy już wymagane pensum czasu, ważnym momentem jest pierwsze spotkanie z chorym. Chory, który trafia do szpitala, zwykle pozbawiony jest swego zwyczajnego otoczenia: rodziny, bliskich, przyjaciół, traktowany jest często jako kolejny przypadek chorobowy, odarty ze swej osobistej intymności, podłączony do kroplówek i instrumentów medycznych, które kontrolują stan jego organizmu. Nadto nie do końca wie, co z nim naprawdę się dzieje, bo lekarze zwykle informują o jego stanie zdrowia nie jego samego, ale bliskich, a ci nie zawsze przekazują mu pełną wiedzę. Dlatego jest rzeczą ważną, aby duszpasterz nawiązał z nim normalny, ludzki kontakt, dając mu odczuć szacunek i uznanie dla jego jedyności. Jest rzeczą bardzo istotną, by nie prezentował się jako funkcjonariusz instytucji religijnej, która ma mu coś do zaoferowania, ale jako człowiek, który przychodzi mu pomóc. W każdej formie ewangelizacji rzeczą fundamentalną jest miłość do tych, których chce się ewangelizować. W przeciwnym razie ewangelizacja zamienia się w indoktrynację. Ewangelizować to przynieść Jezusa Chrystusa swoim słowem i życiem, a Tego, który jest miłością, nie można przynosić bez miłości. Dlatego na początek trzeba z prostotą przywitać chorego, przedstawić mu się, zapytać o imię, a potem zaproponować swą pomoc. Oczywiście jej treścią jest posługa sakramentalna (spowiedź, Komunia święta i sakrament chorych) oraz - co bardzo ważne - możliwość rozmowy, jeśli i kiedy chory tego zapragnie. Ta ostatnia propozycja jest w istocie propozycją kierownictwa duchowego, którego tu nie określamy terminem własnym, gdyż zdecydowana większość chorych nie wiedziałaby, o co chodzi.
Gdy chodzi o posługę sakramentalną, kapelan podlega zwykle wielorakiej presji. Najpierw on sam chce możliwie jak najszybciej, najlepiej przy pierwszym spotkaniu, wyspowiadać i namaścić chorego, aby potem nie być wzywanym poza godzinami jego pracy w szpitalu, jeśli stan chorego się pogorszy. Swoistą presję wywiera też wierzący niższy personel medyczny, a więc pielęgniarki, którym leży na sercu także duchowe dobro pacjentów, bo i one chcą, aby wszystko było tak, jak należy. Niekiedy kapelan może znaleźć się pod presją rodziny chorego, która zabiega o to, aby chory przyjął sakrament chorych, by w przypadku jego śmierci i pogrzebu nie mieć problemów z proboszczem. Zdarza się bowiem nierzadko, że proboszczowie oczekują zaświadczenia, iż zmarły przyjął przed śmiercią sakrament chorych.
Ta presja wcale nie ułatwia duszpasterskiego kontaktu z chorym, przeciwnie, przeszkadza w prowadzeniu go do dojrzałego i wolnego otwarcia się na łaskę. To bardzo delikatny i trudny moment, żeby doprowadzić chorego do przyjęcia tych sakramentów, szanując jego godność i wolność. Dodatkowym problemem jest lęk wielu chorych przed sakramentem namaszczenia, gdyż są oni przekonani, że jest to wejście na ostatnią prostą, której metą jest śmierć. To zwykle bardzo dobry punkt wyjścia do rozmowy i o tym sakramencie, i o chrześcijańskim sensie życia ludzkiego oraz, jeśli chory tego chce, o śmierci i życiu wiecznym. Jest rzeczą bardzo dobrą, jeśli kapelan ma w szpitalu małą biblioteczkę, z której może chorym wypożyczać książki traktujące o ich rozterkach i problemach duchowych. Chorzy mają zwykle bardzo dużo czasu, którego nie mają czym wypełnić. Taka lektura bywa świetnym przygotowaniem do późniejszych, poważnych rozmów duchowych. Wielką pomocą w prowadzeniu chorego do przyjęcia sakramentu chorych mogą okazać się współpacjenci, którzy już ten sakrament przyjęli i dają świadectwo, że bardzo im duchowo pomógł. Trzeba umieć się też do ich świadectwa odwołać. Niekiedy taką pomocą okazują się także wierzące pielęgniarki. W ogóle jest rzeczą bardzo ważną, aby kapelan utrzymywał dobre relacje zwłaszcza z niższym personelem medycznym, bo to on najlepiej jest zorientowany, co dzieje się z pacjentami, w jakim są stanie fizycznym i psychicznym, i może dać nieocenione wskazówki, komu i w jakim momencie należy przyjść z pomocą.
Niekiedy, zwłaszcza gdy stan chorego jest bardzo poważny albo dramatycznie się pogarsza, a chory nie chce tego uznać, można użyć delikatnych środków nacisku. Rozmowę należy zacząć od tego, że życzy mu się jak najlepiej, ale i przypomnieć, że nikt z nas nie zna dnia ani godziny, że jego stan jest poważny i że nie należy odkładać pojednania z Bogiem na ostatnią chwilę, bo może się okazać, że będzie za późno. Potem należy zostawić choremu w zależności od sytuacji krótszy albo dłuższy czas na refleksję, zapowiadając, że przyjdzie się - na przykład - za godzinę, aby poznać jego ostateczną decyzję (niekiedy może to być tylko godzina, kiedy indziej i cały dzień). Zawsze jednak w tych sytuacjach trzeba pamiętać o tym, jak postępuje z nami Pan Bóg, tzn. nigdy nie stawia nas w sytuacji, w której nie możemy powiedzieć "nie" i to "nie" szanuje. Z drugiej strony, trzeba być bardzo ostrożnym, by tego "nie" nie prowokować zbytnim naciskiem albo traktowaniem "z góry".
W przypadku zdecydowanej większości chorych rola kapelana ogranicza się do posługi sakramentalnej i rozmów z nią związanych. Można i trzeba wplatać w nią elementy kierownictwa duchowego w postaci dłuższych rozmów, ale nie będzie to kierownictwo duchowe z prawdziwego zdarzenia. Po operacji albo po przezwyciężeniu kryzysu chorobowego pacjent opuszcza szpital i zwykle nie szuka kontaktu z kapelanem, nawet wtedy, gdy w szpitalu nawiązała się między nimi nić przyjaźni i powstały podstawy do prawdziwego kierownictwa duchowego.
Jeśli leczenie trwa dłużej i choroba nosi cechy przewlekłej bądź nieuleczalnej, możliwe jest wejście w prawdziwe kierownictwo duchowe. Kiedy chory uświadamia sobie ten stan rzeczy, rodzą się w nim zasadnicze pytania: Dlaczego to mnie dotknęło? Jaki jest sens mojego cierpienia? Czy w tej sytuacji jestem jeszcze komukolwiek potrzebny, czy też jestem tylko zawadą? W jego sercu rodzi się albo bunt w związku z nową sytuacją, albo biadanie nad samym sobą i apatia, która z czasem może prowadzić do depresji. Czasami stany te przechodzą jeden w drugi. Choć są bardzo różne w swych zewnętrznych przejawach, mają tę samą przyczynę: brak akceptacji rzeczywistości, w której chory się znalazł.
Kierownik duchowy, zwłaszcza jeśli jest niedoświadczony i sam nie umie radzić sobie z bezradnością, stojąc wobec ludzkiej tragedii osoby prowadzonej, może sam popadać w podobne stany. Raczej rzadko występował będzie u niego bunt w postaci czystej. Najczęściej będzie on przyjmował formę zawoalowaną w postaci tworzenia na własny użytek i na użytek chorego swoistej ideologii. Bardzo użyteczne w tym względzie będzie dla niego wykształcenie filozoficzno-teologiczne, które z reguły posiada. Może on nieświadomie wejść w rolę trzech przyjaciół Hioba, którzy starając się racjonalnie wytłumaczyć jego doświadczenie cierpienia, nie tylko mu nie pomagali, ale wręcz ranili. Intelektualny bunt wobec krzyża jest gorszy od buntu bezpośredniego, bo nosi znamiona mądrości, a w oczach Boga jest głupotą. Druga postawa, którą również widzimy u przyjaciół Hioba, to wczuwanie się w sytuację chorego, litowanie się i biadanie nad jego niedolą. Nie pomaga ona samemu choremu, może go nawet drażnić, i jest pułapką duchową dla samego kierownika duchowego, zwłaszcza jeśli jest człowiekiem wrażliwym, a przecież powinien takim być. Pan Bóg - jak mówi Pismo święte - jest wierny i nie pozwala nas kusić ponad nasze siły, lecz zsyłając pokusę, równocześnie wskazuje sposób jej pokonania, aby doświadczany człowiek mógł przetrwać (por. 1 Kor 10, 13 14).
Takiej pomocy udziela Pan Bóg choremu na różne sposoby, także w osobie kierownika duchowego, lecz nie udziela tej samej pomocy kierownikowi duchowemu, który sam stawia się mentalnie czy uczuciowo w sytuacji chorego. Nie jest to bowiem jego sytuacja i jego próba. Kierownik ma dość łaski, aby pomagać choremu, ale nie dość, aby samemu przeżywać sytuację, jakby to on był w sytuacji osoby prowadzonej. Wielu ludzi, także wielkich intelektualistów, popadło w poważne wątpliwości w wierze albo nawet odeszło od wiary przez takie bardzo ludzkie, ale duchowo fałszywe, a w dodatku bezradne współczucie, za którym w gruncie rzeczy kryje się niewiara, że Bóg kocha każdego człowieka i o każdego się troszczy oraz że dając mu doświadczenie próby, daje mu też stosowną pomoc.
Kierownik ma prowadzić chorego najpierw do postawy Hioba, którą ten wyraził w słowach: Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione (Hi 1, 21b). To droga dostrzegania i akceptacji działania Bożego we własnej historii i uznania Boga za Pana własnej historii. Ten etap niezwykle szybko osiągnął pewien młody górnik kilka miesięcy temu zasypany zwałami węgla w kopalni. Jak wyznał, najpierw błagał Boga o ratunek, potem wadził się z Nim, a na koniec doszedł do wyznania: "Ty jesteś Panem, Ty wiesz, co lepsze dla mnie - czy śmierć, czy życie na ziemi". Dopiero taka akceptacja Bożego działania i panowania w historii otwiera człowieka na spotkanie z Bogiem. Hiob, jak wiemy, mówi z Wszechmogącym i odzyskuje to, co utracił.
Jednakże Hiob to tylko połowa drogi wiary od Abrahama do Chrystusa. Jezus prowadzi nas o wiele dalej - do poznania mądrości krzyża, który jest ową ciasną bramą prowadzącą do zmartwychwstania i życia wiecznego (por. 'k 13, 23-24). Nikt tej mądrości nie posiada na stałe, otrzymujemy ją codziennie na nowo przez Tego, który jest jej źródłem i wewnętrzną treścią, czyli przez Jezusa. Na tym etapie dzieło kierownika duchowego polega na tym, aby choremu głosił na różne sposoby Jezusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego i w ten sposób rozświetlał jego ciemności. Wobec krzyża i śmierci wszyscy jesteśmy bezradni. Jest tylko jeden, który je pokonał, i w Nim mamy nasze zwycięstwo. To jest jedna droga do tego, co jest misją chorego chrześcijanina, a co św. Paweł nazwie "dopełnianiem w swoim ciele braków udręk Chrystusa dla Jego ciała, którym jest Kościół" (por. Kol 1, 24). Z tego dopełniania braków udręk Chrystusa w swoim ciele robi się często swoistą chrześcijańską ideologię cierpienia, tak jakby cierpienie samo w sobie miało jakąś wartość. Cierpienie samo w sobie, krzyż sam w sobie jest przekleństwem. To nie cierpienie i krzyż zbawiło świat. Wielu ludzi cierpiało straszliwie, setki tysięcy zostało ukrzyżowanych, ale żaden z nich świata nie zbawił, oprócz Jezusa. Na świecie i dziś jest taki ogrom cierpienia, że gdyby to ono samo w sobie miało moc zbawczą, pewnie świat byłby już wielokrotnie zbawiony. Tak jednak nie jest. Jest raczej odwrotnie - to właśnie cierpienie woła o Zbawiciela.
Bóg nie jest źródłem cierpienia i go nie potrzebuje. Nie jest tyranem sycącym się krwią poddanych. Przeciwnie - jest Miłością i płacze nad tragedią swych dzieci, jak to widzimy zwłaszcza u Pana Jezusa w Nowym Testamencie. To miłość Boga, która wyraziła się w krzyżu, zbawiła świat. Jezus, objawiając miłość Boga, wszedł w skrajne wyniszczenie i śmierć najhaniebniejszą ze wszystkich, ale Bóg Go wskrzesił. Odtąd krzyż, cierpienie i śmierć straciły dla wierzących w Niego charakter definitywnego wyroku i opuszczenia przez Boga. W samym środku beznadziejnego cierpienia i haniebnej śmierci rozbłysła nadzieja chwały. Dopiero w tym paschalnym kontekście można właściwie zrozumieć, w jaki sposób dopełnia się cierpienie Jezusa w naszym ciele. Przyjrzyjmy się dokładnie samemu tekstowi św. Pawła. Pisze on: Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony dopełniam niedostatki udręk Chrystusa w moim ciele dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół. Jego sługą stałem się według zleconego mi wobec was Bożego włodarstwa: mam wypełnić [posłannictwo głoszenia] słowa Bożego. Tajemnica ta, ukryta od wieków i pokoleń, teraz została objawiona Jego świętym, którym Bóg zechciał oznajmić, jakie jest bogactwo chwały tej tajemnicy pośród pogan. Jest nią Chrystus pośród was - nadzieja chwały (Kol 1, 24-27). św. Paweł mówi o tajemnicy ukrytej od wieków i pokoleń, która teraz została objawiona. Chodzi tu właśnie o mądrość krzyża, o życie mocniejsze od śmierci, o Miłość Boga i o tę radość, której chrześcijaninowi nikt nie odbierze, a która pochodzi ze zwycięstwa Chrystusa nie tylko kiedyś - dwa tysiące lat temu, ale i dziś w tych, którzy z Niego czerpią swe życie. Dlatego Paweł może powiedzieć raduję się w cierpieniach i nie być masochistą ani cierpiętnikiem. Rzeczą najważniejszą nie jest to, że Jezus dużo cierpiał, ale to, że Bóg wszedł w śmierć, że samo ŻYCIE weszło w śmierć, w najdalsze odmęty ludzkiej egzystencji i że tam właśnie przełamało śmierć, że tam zajaśniało Zmartwychwstanie.
Także nasze cierpienia i krzyże same z siebie nie zbawiają nikogo. Mają taką moc tylko wtedy, gdy w nas jest ta miłość, wierność i ufność, która była w Jezusie, kiedy przez cierpienie i krzyż chrześcijanina codziennie przechodzi Jezus Chrystus i daje mu życie, swoje życie. A takie życie jest widoczne dla innych i w ten sposób dopełniamy udręk Chrystusa, gdyż świat widzi w nas moc i miłość Boga, która jedynie zbawia, a której nie może teraz zobaczyć konkretnie w Jezusie uwielbionym, przebywającym w niebie. Tak więc w cierpieniach chrześcijanina objawia się moc i miłość Boga. Inni doświadczają tego i w ten sposób buduje się Kościół. Kościół bowiem rodzi się i rozwija przez świadectwo. Dlatego chorzy i cierpiący są dla niego takim skarbem.
Wkrótce po swym wyborze na Stolicę Piotrową Jan Paweł II odwiedził w szpitalu swego chorego przyjaciela kard. Andrzeja M. Deskura. Powiedział tam wtedy do chorych znamienne słowa: "Jesteście tak mocni, jak mocny jest Chrystus ukrzyżowany", wyrażając tę prawdę, że w ludzkiej niemocy objawia się moc Boga. Niezwykłe świadectwo dała temu też św. Faustyna, która rozwinęła swoistą mistykę cierpienia. Ograniczę się tu tylko do dwu cytatów z jej Dzienniczka, będących niezwykle wymownym świadectwem tejże mistyki. Siostra Faustyna pisze: "Jezu, Ty wiesz, że kocham cierpienie i pragnę kielich cierpień wysączyć aż do kropelki, a jednak naturę moją lekki dreszcz i lęk przeszedł, i zaraz ufność moja w nieskończone miłosierdzie Boże obudziła się z całą potęgą i wszystko przed nią ustąpić musiało, jak cień przed promieniem słońca. O Jezu, jak wielka jest dobroć Twoja; ta nieskończona dobroć Twoja, którą znam dobrze, pozwala mi samej śmierci śmiało spojrzeć w oczy. Wiem, że nic mi się nie stanie bez zezwolenia Jego. Pragnę wysławiać nieskończone miłosierdzie Twoje w życiu, w godzinie śmierci i w zmartwychwstaniu, w nieskończoność" . I drugi równie niezwykły fragment: "Aniołowie, gdy[by] zazdrościć mogli, toby nam dwóch rzeczy zazdrościli: pierwszej - to jest przyjmowania Komunii świętej, a drugiej - to jest cierpienia" .
Widać w nich moc, jaką s. Faustyna czerpie z Jezusa i jak ta moc pozwala jej kochać coś, co wstrząsa jej ludzką naturą. To jest niezwykłe objawienie się mocy Jezusa w jej słabości. Co więcej, św. Faustyna stawia cierpienie obok Komunii świętej jako najcenniejszą rzecz w życiu, nie ze względu na samo cierpienie, ale ze względu na Jezusa i możliwość Jego przekonującego dla świata objawiania się w jej cierpieniach. To jest ten szczyt, do którego kierownik dorasta wraz z osobą przez niego prowadzoną.
Stanisław Łucarz SJ (ur. 1959), wykładowca historii filozofii starożytnej i patrystycznej w Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej "Ignatianum" w Krakowie, kierownik duchowy. Ostatnio opublikował: Wpatrzeni w Jezusa; Blisko Maryi; Siedem grzechów głównych.
opr. aw/aw