Fragmenty książki "Na tropach człowieka" o wyobraźni miłosierdzia
Leszek Łysień Na tropach człowieka |
|
Nie jest łatwa logika drogi. W drodze jesteśmy zdani na trwanie w pytaniu, pojawiają się raz po raz wątpliwości, niepewnością zdaje się być podszyty każdy krok. Tylko w ten sposób uczy się człowiek — pielgrzym pokory. Nie ma gotowych odpowiedzi, ustalonych raz na zawsze prawd niekwestionowanych, dogmatycznych. W drodze nachodzą nas nieustannie pytania, powątpiewania, które kwestionują raz za razem osiąganą pewność. W drodze musimy być nieustannie otwarci na to, co nieoczekiwane, nowe, na konfrontację z tym, co obce, inne, w stanie nieustannej czujności serca, umysłu, woli, wszystkich naszych władz duchowych.
Dlatego nietrudno o pokusę przerwania wędrowania, stabilizacji, zagarnięcia połaci ziemi, aby zbudować na niej twierdzę, mur obronny, coś swojskiego, za czym można się schronić, odgrodzić od innych, obcych. Pisze S. Grygiel: „Człowiek jest wolny <tu>, dzięki temu, że odpowiada na głos, co jest <tam>. Odpowiadając nań wędruje. Na każdym posiadanym skrawku ziemi ma on ochotę osiąść na stałe i przerwać swoje wędrowanie. Poddaje się wygodnym mechanizmom egipskiego skrawka ziemi, zapominając o głosie wzywającym go do wolności”.
Zatem bycie — w — drodze to nieustanne porzucanie swojskiego świata, wygodnego, bezpiecznego, porzucanie przyzwyczajeń, tego, co wiem, a co jednocześnie jest dla człowieka zabójcze, bo niszczy przyrodzoną mu wrażliwość, otwartość na inne, nieznane, ciekawość tego, co nowe. Logika drogi wyrywa nas z marazmu, pół — snu, pół — jawy naszej codziennej krzątaniny. Nasuwają się w tym miejscu słowa Pascala: „Jezus będzie konał aż do skończenia świata: nie wolno nam spać przez ten czas”. Nie jesteśmy tutaj (na tym świecie) po to, aby w świętym spokoju oddawać się drzemce duchowej. Życie bowiem jawi się jako żywioł różnorodny, zmienny, na wskroś niebezpieczny. My zaś ciągle próbujemy budować trwałe miejsca postojów (ulegając pokusie owego spokoju świętego), które w sytuacjach lękowych zamieniają się w twierdzę, bastion — ostatecznych poglądów, bezwzględnych zasad, utrwalonych przyzwyczajeń, recept, które raz na zawsze dawałyby nam do ręki niezawodny i wygodny sposób postępowania w sytuacjach nowych. Ciągle na nowo próbujemy zlepić kawałki świata, uporządkować je, uczynić „nasz świat” przytulnym, przewidywalnym, bezpieczniejszym. Tymczasem życie okazuje się nieciągłe, rozdarte, pęknięte, zróżnicowane.
Stąd chrześcijanin (chyba przede wszystkim) nie może go traktować inaczej, niż jako drogi, której cel leży poza horyzontem — żadnej chwili czy stanu osiągniętego na tej drodze nie można pojmować jako celu ostatecznego. Chrześcijańska eschatologia relatywizuje ten świat — tutaj nic nie jest ostateczne — władza, cierpienie, choroba, stan posiadania. A. de Saint Exupery z niezwykłą przenikliwością i bezwzględną trzeźwością notował: „Człowiek to ktoś, kto nosi w sobie coś większego niż on sam. Ty zaś chciałbyś ocalić, jako coś najważniejszego, twoje zwiotczałe ciało, chwiejące się zęby, ciężki brzuch (...)”.
Poprzez ten czas jednak oraz ten świat (zanurzeni weń przecież) rośniemy ku radykalnej przyszłości — która eksploduje innością, jakiej ucho nie słyszało, ani oko nie widziało. Dlatego nie wolno człowiekowi wiązać swoich oczekiwań, tęsknot z kolejnymi ekstazami czasowymi. A wabi go syrenim śpiewem poddana różnym procedurom idealizującym przeszłość (tam umieszczamy Arkadię, Atlantydę, mit złotego wieku). Tęsknota za nią sprawia, że uciekamy w nią w rojeniach, marzeniach przed tym, co tu i teraz, przed wyzwaniami codzienności, znakami, jakie nam daje. Postawa eskapistyczna stanowi kapitulację wobec wymogów czasu teraźniejszego, ale również trudów przedzierania się ku Niewiadomemu.
Mamieni jesteśmy czarem przyszłości, w której ideologie totalitarne umieszczają społeczeństwa idealne, bezklasowe, raj komunistyczny, tysiącletnią rzeszę. Znowu stajemy się nieczuli na głos teraźniejszości, zbyt mało uwagi jej poświęcając — porzucamy wędrówkę mozolną i uważną z otwartymi szeroko oczami — na rzecz oczu szeroko rozszerzonych, ale nieprzytomnie wpatrujących się w widma przeszłości, bądź demony przyszłości. To one pochłaniają naszą uwagę, paraliżując czas oraz znieczulając na jego mowę.
Pielgrzymujemy zatem drogami czasu. Te drogi również mają swoją logikę, swoiste napięcie wpisane w szlaki czasu, który zdaje się szeptać: to już to, ale to jeszcze nie to. Trzeba wsłuchać się w mowę drogi, na której zastajemy siebie jako wędrowców, tych, którzy z trudem przemieszczają się w to, co poza, co dalej, co potężniejsze niż „tu i teraz”. Oddajmy głos F. Nietzschemu, niestrudzonemu wędrowcowi, z podręcznym bagażem, na który składały się rzeczy najpotrzebniejsze (dla wielu chrześcijan ów bezwzględny krytyk chrześcijaństwa pod tym względem mógłby być przykładem): „Na wielu drogach i wieloma sposobami doszedłem do swojej prawdy: nie na jednej tylko drabinie wspiąłem się na swoją wyżynę, skąd me oko w moje dale wybiega. I niechętnie o drogi pytałem, nie w smak było mi zawsze i to. Chętniej zapytywałem drogi same i doświadczałem ich. Doświadczaniem i pytaniem było wszelkie me chadzanie i zaprawdę nauczyć się też trzeba odpowiadać na pytania takie! Oto - moja droga — a gdzież jest wasza? Tak odpowiem tym wszystkim, którzy mnie o drogę pytają”.
Pytanie tak postawione niepokoi. Wszak jesteśmy na ziemi. Dotykamy i doświadczamy jej jak obietnicy płynącej z otchłani czasu. Dochodzimy z nią do ładu. Dajemy sobie z nią radę — poznając jej ład i porządek. Ziemia rządzi się swoją własną logiką. Wiemy jedno: nie wolno lekceważyć natury ziemi, ale nie wolno też lekceważyć swoistych praw, którymi rządzi się relacja człowieka z ziemią. Człowiek poprzez powolny, mozolny proces, ziemię oswaja. Za J. Tischnerem możemy powiedzieć, iż być na ziemi, to tyle, co gospodarować. Gospodarowanie jest rodzajem przywiązania się do świata, do ziemi. Jest związaniem się z nimi, przyswojeniem siebie ziemi. W pewnym momencie człowiek powiada: „jestem stąd”. Ziemia odsłania przed człowiekiem swoją przyjazną twarz. Zyskuje on w ten sposób swoje miejsce na ziemi. Może się zadomowić, poczuć „u siebie”. R. M. Rilke powie: „gdzie ty jesteś, wyrasta miejsce”. Jednocześnie poeta w błysku genialnej intuicji napisze: „Bezgłośne życie, kwitnienie bez końca, pragnienie miejsca bez brania z przestrzeni, miejsca, zacieśnionego w krąg przez rzeczy; byt bez konturów, jakby z oszczędności”. Zatem miejsce (określone przestrzennie) wchodzi w swoistą grę z miejscem przestrzeni pozbawionym, rodzajem wycofywania się ze świata. Przygotowujemy w ten sposób miejsce drugiemu, innemu, sami wyzbywając się praw do kształtu, do zajmowania przestrzeni, ze względu na drugiego człowieka.
Być na ziemi oznacza zatem wchodzić w różnorodne relacje z drugim człowiekiem. To poprzez niego, za jego sprawą, ziemia może się jawić bądź jako ziemia obiecana, bądź przeklęta. Ze spotkań z drugim człowiekiem wyrastają różne miejsca. W tych miejscach dotykamy ziemi poprzez płacz i śmiech drugiego, jego dobroć, ale i nienawiść. Jedno jest pewne: od ziemi uciec nie można. To poprzez nią i na niej rośniemy ku spełnieniu ostatecznemu. Posłuchajmy D. Bonhoeffera, pastora protestanckiego: „Ziemia wiąże więc chrześcijanina i wtedy, gdy chce iść do Boga. Musi on poznać lęk przed prawami świata, doświadczyć osobiście ich paradoksalności, tego, że wybierać nam trzeba między złem a złem, i że Bóg również poprzez zło prowadzi człowieka do siebie. Musi doznać na samym sobie sprzeczności między tym, co chciałby robić, a tym, co robić musi i poprzez tę troskę dojrzewać, a to znaczy nie puszczać i wtedy ręki Boga mówiąc „bądź wola Twoja”. Jedynie poprzez ciemne głębie ziemi, poprzez burze sumienia, dotrzeć można do perspektyw wieczności. Stary, wiele dający do myślenia mit o Anteuszu, mówi o olbrzymie, najsilniejszym na świecie. Nikt nie mógł go pokonać, póki w jednej z walk przeciwnik nie podniósł go do góry. Wówczas olbrzym stracił swą siłę, bo czerpał ją z kontaktu z ziemią. Człowiek, który chciałby ziemię opuścić, chciałby uciec od trosk bieżącej chwili, traci siłę, którą czerpie z odwiecznych, tajemniczych mocy. Ziemia jest naszą matką, tak jak Bóg jest naszym Ojcem, matka zaś kładzie w ramiona Ojca tylko tego, kto jest jej wierny. Taka jest chrześcijańska pieśń nad pieśniami o ziemi i jej niedoli”.
Jesteśmy na świecie, ale nie z tego świata. Owo „na świecie” obliguje nas do wierności ziemi, wierności miejscu, które wyrasta z wzajemności dziejącej się pomiędzy ludźmi. „Gdzie ty jesteś, wyrasta miejsce”. Wierność ziemi nie może się jednak przeradzać w opętanie ziemią, w zapomnienie o napięciu panującym między ziemią a niebem. Ziemia wtedy jest ziemią, gdy jest otwarta na niebo, gdy nie przesłania sobą przestrzeni niebieskiej. W przeciwnym wypadku staje się niszczącą i pochłaniającą wszystko otchłanią. Tekst Bonhoeffera radykalnie różni się od tekstu F. Nietzschego, który też nawołuje do wierności ziemi: „Zaklinam was bracia! Pozostańcie wierni ziemi. Nie wierzcie tym, co wam o nieziemskich mówią nadziejach. Truciciele ta są wiedni, czy nieświadomi”.
opr. aw/aw