Dwanaście kroków po ruchomych schodach

Jak wyjść z uzależnienia? Jak pozbyć się nałogu? Rozmowa z Rafałem Porzezińskim, prowadzącym warsztaty "Dwanaście kroków ku wolności"

Dwanaście kroków po ruchomych schodach

„Najpiękniejszy happy end świata”  — tak mówią niektórzy o nawróceniu. Trafne?

Przede wszystkim to nie jest „end”. Nawrócenie to jest zadanie trwałe, niekończące się. Znajomy paulin, o. Stanisław Jarosz, bardzo lubi podkreślać, że najbardziej boi się tych, co mówią, że są nawróceni. Spoglądam więc na siebie w tej chwili i pytam: „Kto wie, czy był kiedykolwiek moment, w którym bardziej potrzebowałem nawrócenia niż dziś?”.

Nie przesadzasz?

Nie, absolutnie jestem nałogowym grzesznikiem. Pełnym egoizmów i pychy. I chociaż dziś nie znajduję się w tak rozpaczliwej sytuacji, jak w czasach kiedy tonąłem w odmętach rozmaitych uzależnień, to uważam, że najtrudniej się nawracać właśnie z takiego faryzeizmu, z przekonania, że jestem lepszy od innych, że wiem więcej, że jestem bliżej Boga.

Samo nawrócenie to jest oczywiście niezwykły moment. Wielkie szczęście doświadczenia powrotu do Kościoła. To był na pewno dla mnie najszczęśliwszy dzień w życiu. Bo ja wtedy wyłem po prostu o pomoc i rzeczywiście te pomoc przyszła. Wówczas to było „happy” niewątpliwie, ale z „endem” to nie miało nic wspólnego. Dopiero od tego zaczęła się cała bajka, cała praca. Chociaż już na pewno łatwiejsza, bezpieczniejsza, bo towarzyszyła temu pewność, że Jego dom jest także moim domem.

Kiedyś nie byłeś taki pobożny...

Dosyć wcześnie wyprowadziłem się z domu, w  okolicach progu pełnoletności. Wychowałem się we wzorcowo pobożnej, katolickiej rodzinie. Niczego mi nie brakowało, wszystko miałem, łącznie z obfitą miłością, poza jednym: nie było wymagań. Niestety, w zasadzie mogłem robić wszystko. I szybko uzależniłem się głęboko od hazardu. Grałem we wszystko, wszędzie i o każdej porze, przegrywając niewyobrażalne pieniądze. I te przegrywane pieniądze, które generowały ogromne kłopoty, to i tak był najmniejszy problem. Najdotkliwiej odczuwałem „przegrywanie” relacji, łamanie swej godności przez kłamstwa, kradzieże, ja przegrywałem siebie. Doszło do tego, że nie byłem w stanie spokojnie spojrzeć sobie w oczy. Nawet przy goleniu starałem się na siebie nie patrzeć, bo w lustrze była zupełnie obca twarz. A proces uzależnienia postępował, w zasadzie każdą wolną chwilę spędzałem albo na graniu, albo na kombinowaniu, jak zdobyć środki na granie. I tylko to mnie napędzało do życia. Plus używki. Ludzie, których spotykałem na co dzień, byli w moich oczach bankomatami, a nie żywymi istotami, wszyscy oni stanowili jedynie grono potencjalnych dostarczycieli gotówki.

O tych ludzkich bankomatach już  kiedyś gdzieś słyszałem.

Oczywiście wmawiałem sobie przy tym, że ja nie gram, ja tylko inwestuję, żeby wygrać i wreszcie pospłacać wszystkie długi, uszczęśliwić cały świat i nakarmić głodujących w Etiopii. Tylko że to się nijak miało do tego, co w życiu robiłem. W pewnym momencie zorientowałem się, że ja już nawet nie chcę wygrać w tych kasynach, tylko pożądam przegranej, bo tylko kiedy przegram, jestem w stanie wypełznąć z tego miejsca. Pracowałem wówczas w radiu, współpracowałem z telewizją, markowałem studia na UW, prowadziłem eventy i świetne balangi, pozornie wszystko się układało, miałem dobrą robotę, spory krąg znajomych, z których wielu ciągle mi ufało. Nie osiągnąłem wcale spektakularnego dna.  Nadal miałem od kogo pożyczać, żeby spłacać długi.

Ale kiedy ten krańcowy moment nadszedł, byłem już tak zmęczony sobą, tym życiem, łącznie z myślami samobójczymi, że po prostu zawyłem, jak czasem to nazywam. To był moment, w którym zrozumiałem, że moje życie — to realne życie, na które czekam cały czas — tak naprawdę już się zaczęło. Doszło do mnie, że ono już trwa, że nie będzie innego.

I wtedy „To” się stało?

Tak, zawyłem: „Ja nie chcę już tak dalej żyć. To nie ma najmniejszego sensu”. Ta myśl przyszła w środku nocy, zacząłem krzyczeć, wyć właśnie do Pana Boga, jak mógł mnie zostawić i doprowadzić do tego, że jestem w takiej sytuacji.Można to trochę porównać do tego momentu, kiedy biblijny marnotrawny syn je obierki, kradnąc je świniom. Choć może bardziej była to po prostu tęsknota za normalnym życiem, za dawnym sobą, za tym, żeby móc spokojnie spojrzeć w oczy mamie podczas wigilii, żeby ciągle nie widzieć tego jej smutnego wzroku, który krzyczy do mnie w ciszy.

Zawyłeś i co?

I On mi odpowiedział. To mi się w głowie nie mieści, ale tak właśnie się stało. Bo Bóg odpowiedział dosłownie. Słyszałem Go, tak jak teraz słyszę ciebie. W swoim wnętrzu, wyraźny, donośny głos, który powiedział mi, że tak naprawdę się o mnie troszczy. Zapytałem: „To dlaczego do mnie nie mówisz, Boże?”. Odpowiedział: „Kiedy mówię, nie słuchasz”. I faktycznie tak było. Mówił do mnie choćby poprzez historie znajomych, przez płyty, które dostawałem, przez różne wydarzenia mojego życia, przez rodzinę.

Tamtej nocy stało się pierwsze z tych licznych nawróceń, które potem mnie czekały. A Pan Bóg wysypał mi początek drogi cukierkami. Po kolei działy się rzeczy niezwykłe. Począwszy od daru języków, który się wylał, dając mi taką pewność, że to Bóg do mnie mówi, a nie ktoś inny. Wcześniej prosiłem: „Jeśli to jesteś Ty, daj mi dar języków”. I rzeczywiście, po chwili zacząłem mówić, wołać, śpiewać w jakichś niezrozumiałych językach.

Przeżyłeś to nawrócenie dosłownie, cieleśnie?

Z pewnością w całym ciele czułem bardzo duże wzruszenie, a zmysł słuchu, serce, umysł  ewidentnie zostały nakarmione słowami Bożymi. Tylko że kiedy zacząłem potem sam się modlić, odmawiając „Ojcze nasz”, okazało się, że to wcale nie jest modlitwa, pod którą ja chcę się podpisać. Bo wszystko robię jakby wbrew tej modlitwie. Ani nie traktuję Go jako Ojca, ani jako naszego, co najwyżej mego, ale też nie Ojca, raczej kumpla. A dalej było coraz gorzej: „Bądź wola Twoja” — w ogóle nie wchodziło w grę; „Chleba naszego powszedniego” — w żadnym wypadku, ja chciałem mieć kupę forsy, manna na jeden dzień mnie w ogóle nie interesowała, już nie mówiąc o odpuszczeniu grzechów winowajcom.

Ale i tak poszło z siłą wodospadu.

Po tej nocy, kiedy wyrzekłem się i narkotyków, i wszystkich tych chorych zachowań, przede wszystkim hazardu, Pan Bóg przyszedł z pomocą totalną. I jak ręką odjął. Wszystko działo się niemal bez wysiłku, potem były sakramenty, powrót do Kościoła, neokatechumenat, wspaniała, wymodlona żona, nowe środowisko — wszelkie stare, złe znajomości, nawet bez mojego starania, tylko poprzez fakty się wypaliły. Jakby ktoś mnie przeszczepił na jakąś zupełnie inną glebę. A potem odkryłem program dwunastu kroków dla uzależnionych — niesamowite Boże dzieło, które w sposób nieprawdopodobny dobiera się zawsze do tego, kim jesteśmy.

Właśnie, jeszcze do tego nie doszedłem, albo dobrze, mów...

To był trudny moment, kiedy po paru ładnych latach bycia w trzeźwości i w Kościele, świeżo po ślubie znów poszedłem do kasyna. Byłem przerażony, że wszystko wróci. I wtedy ksiądz na spowiedzi wysłał mnie w ramach pokuty na mityng AA. Poszedłem, zacząłem czytać literaturę, zwłaszcza 12 kroków 12 tradycji.  I... za każdym razem, kiedy brałem tę książkę, miałem takie dziwne uczucie, wręcz pewność, że wszystko będzie dobrze. Taki błogi spokój się pojawiał. Że tu będzie moja droga. I później okazało się, że tak się właśnie stało. Od tamtego czasu, od tych kilkunastu lat, Pan Bóg pokazał mi tyle razy, że to jest rzeczywiście to, czym mam się zająć, co mam podawać dalej — bo dwunasty krok z tych Dwunastu — które zaczynają się od uznania swojej bezsilności i powierzenia własnego życia i woli Boga — mówi: podaj dalej. Daj posłanie tym, którzy ciągle cierpią.

Podajesz dalej m.in. przez warsztaty „Dwanaście kroków do wolności”?

Owszem. Zapytasz pewnie, dlaczego „do wolności”? Bo prowadzę te warsztaty już nie tylko dla narkomanów, hazardzistów, alkoholików, ale także dla faryzeuszy właśnie, dla „praktykujących niewierzących”, dla tych, którzy nie widzą swojego grzechu. Dla tych, którzy po prostu cierpią, nie wiedząc, co w ich życiu jest nie tak. A to zawsze oznacza, że to nie Pan Bóg w nich żyje, tylko ciągle  żyją sami. Takie niespokojne serca.

Te warsztaty, które już od sześciu lat prowadzimy w Warszawie wspólnie z Jackiem Racięckim i grupą innych fajnych ludzi, dają wspaniałe rezultaty, wyprawiają niesamowite rzeczy z ludźmi, którzy w nie wchodzą. A przychodzą naprawdę połamani, pogniewani, w rozbitych małżeństwach. Wychodzą jako nowi ludzie. To są historie niebywałe, zwłaszcza kiedy dokonuje się krok zadośćuczynienia — np. kiedy małżeństwa po kilkunastu latach się schodzą, rodzą tam się dzieci, dzieją się cuda. Dla mnie dwanaście kroków to jest doskonałe narzędzie właśnie do codziennego nawracania się.

O, to, jest konkret.

To jest potrzebne do zabicia w sobie tego starego człowieka z pomocą Boga oczywiście, nie o własnych siłach, bo tak się nie da. W tym programie jest tak wiele piękna, wspaniałego rozwinięcia pięciu warunków dobrej spowiedzi, ośmiu błogosławieństw, tego, co proponują rekolekcje ignacjańskie. Tu jest wiele wątków. Wiele tropów. Tu działa Duch Święty, co do tego nie mam wątpliwości. I cieszę się ogromnie, że mogę być jakimś małym, maleńkim uczestnikiem tego 12-krokowego dzieła. 

Te dwanaście kroków można zamknąć w jakimś przedziale czasu?

No niestety, tak jak mówiłem na początku, nawrócenie to jest proces ciągły, niejednorazowego użytku. Dobrze jest, jeśli — i tutaj zacytuję myśl Jacka Racięckiego — możesz każdego roku powiedzieć: nigdy jeszcze nie byłem tak uczciwy jak dziś... To już dużo.

Pan Bóg zaprasza nas do dynamiki: Wstańcie chodźmy, oto zbliża się mój zdrajca (Mk 14, 42). To oznacza, że w tej drodze do trzeźwości, do wolności, do pełni życia, nie możesz się zatrzymywać. Jeżeli stoisz, to się cofasz, tak jak na schodach ruchomych jadących w dół —  musisz iść, żeby się wspinać, nie da się tego dokonać na leżąco.

Ile w tym procesie nawrócenia  jest Pana Boga, a ile człowieka?

Trudno mi powiedzieć, ale z perspektywy własnego doświadczenia, na ile dokonało się wówczas coś, co można nazwać nawróceniem się ku dobrej drodze, to przede wszystkim uznanie, że potrzebuję pomocy. Uznanie, że nie jestem bogiem. To jest bardzo trudne. Jeśli ktoś nie chce, uważa, że nie potrzebuje lekarza, wówczas Pan Bóg się nie narzuca. „Stoję u drzwi i kołaczę” — jak mówi Apokalipsa. I jeśli przyjdziesz i otworzysz... Ale musisz otworzyć je sam. Mówię truizmy, bo każdy to wie.

Żartujesz? W dzisiejszych czasach? Nie każdy.

Może więc warto postawić pytanie, czy konieczne jest nawrócenie, żeby Pan Bóg zaczął działać? Chyba niekonieczne. Wydaje mi się, że ten syn marnotrawny nie biegł wcale do swojego ojca, bo przeżył jakieś głębokie nawrócenie, on po prostu poczuł głód, nie smakowały mu już te strąki. I  w jakimś sensie mój powrót też nie wynikał z tego, że nagle poczułem, że chcę być święty. Nie, ja poczułem głód, zatęskniłem: w domu ojca jest lepiej. Ale to nie ma nic wspólnego z nawróceniem. Dla mnie fundamentalne jest to, czy wróciłeś do sakramentów. Jeśli tak, to zaczynasz się nawracać. A wcześniej to jest głód. I ten głód Pan Bóg oczywiście zaspokoi, wejdzie do ciebie i będzie z tobą wieczerzał, to się stanie, ale nic nie zrobi na siłę. Pan Bóg nigdy nie zrobi z ciebie niewolnika i nie przyjmie niczego, czego naprawdę nie chcesz oddać.

A może nawrócenie to także efekt  pomocy z zewnątrz?

Ci, za których się modlą, będą pewnie mieli więcej okazji do  refleksji, choćby do upadków, które ich otrzeźwią. Ja jestem pewien, że ten mój powrót do Kościoła został właśnie wymodlony wielokrotnym Różańcem przez mamę, babcię, siostrę, moją przyszłą żonę, która modliła się o dobrego męża nim mnie poznała. Pewnie bez tego wielokrotnie bardziej bym się nacierpiał... Dlatego musimy się modlić za tych wszystkich oddalonych, upadłych, letnich, pogubionych — bo przecież nawrócenie jest dla każdego, tak samo dostępne dla wszystkich.

Nawet last minute.

O tak, wystarczy przywołać postać  Dobrego Łotra, pierwszego nawróconego w ten sposób.

Szansa jest do końca i na pewno takie nawrócenia spektakularne przynoszą bardzo dobre owoce. Analogicznie zresztą upadki znanych postaci pociągają za sobą bardzo wiele grzechu, wiele innych upadków. A przecież komu dużo dano, dużo od niego wymagać się będzie i biada mu, jeżeli stanie się zgorszeniem dla jednego z tych maluczkich.

Każdy spektakularny powrót do Boga osoby, która wcześniej była kojarzona ze złem, która była absolutnie po ciemnej stronie mocy, daje do myślenia jego wyznawcom. Ktoś, kto był dla nich idolem, nagle mówi, że jest grzesznikiem i potrzebuje zbawienia. A więc mówi kerygmat, bo tak naprawdę nic ważniejszego nie mamy do powiedzenia, jak to, że zostaliśmy stworzeni z Miłości, dla Miłości, a przez grzech nie jesteśmy w stanie Jej zaznać. Na szczęście jest Jezus Chrystus, który chce mnie leczyć i tylko ode mnie zależy, czy skorzystam z tej przelanej za moje grzechy krwi, czy ją grzechem i zatwardziałością rozleję, a może utoczę z siebie i z drugiego człowieka.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama