Spodobało się Bogu przyjść na świat w rodzinie

O związkach między życiem rodzinnym a życiem wiary

"Człowiek, który wychodzi z domu na obczyznę - napisał Kornel Makuszyński w uroczej bajce «O dwóch takich, co ukradli księżyc» - ciągnie za sobą przez cały świat cieniutką niewidzialną niteczkę. Jej początek jest przywiązany do drzwi domu rodzinnego, a nić odwija się z serca, jak z czerwonego kłębka".

Kiedy przyjrzymy się uważnie misternej tkance rodziny, zobaczymy, jak wielka jest jej różnorodność i jakie bogactwo ról do odegrania! Dziadek, babcia, mąż, żona, ojciec, matka, syn, córka, brat, siostra, teść, teściowa, zięć, synowa, szwagier, bratowa, wujek, ciotka... to tylko najważniejsze dramatis personae. Jeszcze bardziej zróżnicowane pod tym względem były archaiczne struktury rodowe (we współczesnym słowniku rodzinnym nie znajdziemy już przecież takich określeń jak świekra czy zołwica, których ślady pozostały jedynie w gwarze). Krewni i powinowaci są nieodłączną częścią naszego życia. Jedni pojawili się na długo przed nami, drudzy dołączyli do nas później. Niektórzy przebyli już swój ziemski odcinek drogi, ale mamy wrażenie, że nadal nam towarzyszą. Przypominamy sobie ich imiona, twarze, sylwetki. Pamiętamy, jak w wigilijny wieczór łamali się z nami opłatkiem i z jakim uporem brnęli przez śnieżne zaspy, by zdążyć na Pasterkę do odległego o cztery kilometry wiejskiego kościółka. Szli w ustalonym porządku: dziadkowie, ojcowie, dzieci - sztafeta kilku pokoleń. Strażnicy ciągłości i ładu, znajdującego swoje odbicie w ludzkiej pracy i w odwiecznych obyczajach związanych z rytmem pór roku, tak jak czytamy o tym w Dziedzictwie Zofii Kossak: "Było łowienie ryb niewodem w wielkim stawie i przenoszenie złowionych karpi do sadzawki koło domu, skąd na każdy piątek łatwo było chwycić rybę więcierzem albo szufatką,(...) były wróżby w wilię świętego Andrzeja. Był adwent i codzienne roraty, na które ojciec chodził pieszo z córkami, każde ze stoczkiem gasnącym co chwila. Były Gody i upominki wszystkim od wszystkich, wilia. Pasterka, kolędy, Herody, turonie...". W powtarzających się słowach "był", "było", "były" kryje się nie tylko miłość do tradycji, ale i troska o jej zachowanie. Dziedziczenie i przekazywanie wartości - w różnych wymiarach - jest bowiem jednym z wyznaczników tożsamości, i stanowi moralny obowiązek wszystkich członków rodziny. W błogosławionym czasie Bożego Narodzenia ich obecność odczuwamy mocniej niż zwykle. Niezależnie od tego, czy znajdują się obok nas, na wyciągnięcie ręki, czy swoją przynależność do rodzinnej wspólnoty potwierdzają tylko świąteczną kartką zza oceanu (lub telefonem z drugiego końca kraju), czy też jedynym "materialnym" dowodem ich istnienia są głosy utrwalone na taśmie, pożółkłe zdjęcia w albumie, pamiątki, listy, drobiazgi. Jednak, cokolwiek by to było, świadomość obecności naszych bliskich daje nam poczucie bezpieczeństwa i siły, a także rozjaśnia nasze życie niezwykłym blaskiem, płynącej z tej oto najwspanialszej prawdy, że Bogu spodobało się przyjść na świat w rodzinie. Dodajmy: w Świętej Rodzinie. Dlaczego właśnie w taki sposób? - pytają niektórzy filozofowie, czyli specjaliści od "gdybania". - Czy Bóg musiał akurat przybrać ludzką postać? Narodzić się z człowieka? Z kobiety? - a w pytaniach tych pobrzmiewa głęboka nuta dwudziestowiecznego sceptycyzmu, mniej lub bardziej uświadomionej niechęci do rodziny jako instytucji, mającej przecież fundamentalne znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku. I chociaż w literaturze naukowej ciągle jeszcze nazywa się rodzinę "podstawową komórką społeczną", to w praktyce czyni się coraz więcej, żeby tę komórkę okaleczyć lub zniszczyć. Rodzina. Encyklopedia Bóg-Człowiek-Świat, wydana przez Księgarnię św. Jacka, definiuje rodzinę jako "wspólnotę osób występującą we wszystkich kulturach, związaną więzią małżeństwa, pokrewieństwa lub adopcji czy powinowactwa. W tej wspólnocie rodzą się i wychowują dzieci; zaspokaja ona podstawowe potrzeby swoich członków i jest nastawiona na ich dobro (...) Rodzina, w której panuje klimat wzajemnej miłości i poczucie silnych więzów osobowych, promieniuje swoim ciepłem na innych, jest otwarta na potrzeby otoczenia". Trudno sobie wyobrazić bardziej sprzyjające środowisko dla rozwoju i pielęgnowania dobra niż zdrowa, kochająca się rodzina. Życiorysy, a zwłaszcza autobiografie wybitnych osobistości, dostarczają nam na to mnóstwo dowodów. Uosobieniem dobra jest w tych wspomnieniach najczęściej matka - ofiarna, czuła, troskliwa, wierna do samego końca. Dzięki dobrej matce ścieżki do Boga stają się dla wielu ludzi łatwiejsze i prostsze. Psychologowie uważają jednak, że wyobrażenie Boga u pojedynczego człowieka zawsze jakoś mocniej wiąże się z doświadczeniem ojca. Również wśród teologów, szczególnie tych, którzy mają za sobą bogatą praktykę duszpasterską, panuje przekonanie, że indywidualne wyobrażenie Boga jest często naznaczone "projekcją własnego ojca". Czy rzeczywiście tak się dzieje? Czy przykład dobrego ojca może być aż tak ważnym pomostem w doświadczeniu religijnym? Chciałbym w tym miejscu przytoczyć przejmujące świadectwo nawróconego w osiemnastym roku życia, znanego w świecie, czeskiego intelektualisty, księdza Tom‡äa Hal’ka z jego autobiograficznej książki Ptal jsem se cest (Radziłem się dróg), która już wkrótce ukaże się w Polsce nakładem Wydawnictwa "W drodze": "Możliwe - pisze ks. prof. Hal’k - że dzisiejszy kryzys tradycyjnej religijności wiąże się w znacznym stopniu z tym, że jesteśmy (...) «społeczeństwem bez ojców», a niewielu ojców spełnia archetypowy wzór mądrego, łaskawego autorytetu, dającego poczucie bezpieczeństwa, lecz także wyrabiającego we własnym dziecku chęć dojrzewania i poczucie odpowiedzialności. Kiedy moich młodych rozmówców wprowadzam w modlitwę Ojcze nasz, uświadamiam sobie, że niejednemu z nich pierwsze słowo modlitwy nie kojarzy się z pozytywnymi doświadczeniami osobistymi. W ich życiu ciągle brakuje ojca. Niekiedy za słowem «ojciec» kryje się pustka, niekiedy bolesna karykatura. Niektórzy ludzie mają trudność w nawiązaniu kontaktu z Bogiem także dlatego, że brakuje im ludzkiego doświadczenia, które mogłoby być naturalną fazą i pomostem do wiary (...) Doświadczyłem tego w życiowych losach wielu ludzi, którym towarzyszyłem na drodze wiary, a potem uświadomiłem to sobie na własnych losach. Cieszę się, że w relacji ze swoim ojcem mogłem nawet tę myśl zwerbalizować. Rok przed śmiercią ojca, kiedy byłem w wojsku, wymieniliśmy ze sobą listy podsumowujące nasze wzajemne stosunki w ciągu całego życia. Podziękowałem mu, że - choć wcześniej był ateistą - pomógł mi znaleźć wiarę i dał mi właściwie najlepsze wychowanie religijne przez sam fakt, że był dla mnie dobrym ojcem. I kiedy wypowiadam pierwsze słowo modlitwy Ojcze nasz lub rozmyślam o relacji Ojca i Syna w dogmacie o Trójcy Świętej, to wiem, co ono znaczy. Zostało bowiem wzbogacone głębokim doświadczeniem stosunku mojego ojca do mnie. «Zrobiłeś dla mnie więcej - napisałem mu - niż gdybyś wbijał mi do głowy katechizm»". Niestety, coraz trudniej dziś o tak budujące przykłady. Stajemy się świadkami bezprecedensowego zamachu na rodzinę i jej świętość. Wydany ostatnio przez Papieską Radę ds. Rodziny dokument "Rodzina, małżeństwo, wolne związki", będący odpowiedzią Kościoła na próby legalizacji związków między osobami tej samej płci, a nawet możliwość adoptowania przez nie dzieci, stwierdza, że podstawowa komórka społeczeństwa poddawana jest nieznanym wcześniej atakom, opartym na błędnej antropologii i fałszywej wizji prawnej, niezgodnej z prawdą o mężczyźnie i kobiecie. Prawie dwadzieścia lat temu Jan Paweł II w swojej adhortacji apostolskiej zatytułowanej Familiaris consortio wymienił główne zagrożenia dla współczesnej rodziny, pisząc m.in. o wielkim zamęcie w pojmowaniu autorytetu rodziców i dzieci, o stale wzrastającej liczbie rozwodów, o pladze przerywania ciąży, o utrwalaniu się mentalności przeciwnej życiu. Dziś do tej listy zagrożeń należałoby dopisać także eutanazję. Człowiekowi zabiera się już nie tylko prawo do narodzin, ale i prawo do śmierci. A przecież można zupełnie inaczej. Przypomnijmy: "Rodzina, w której panuje klimat wzajemnej miłości, (...) jest otwarta na potrzeby otoczenia". W takiej rodzinie zarówno narodziny, jak i śmierć nabierają zupełnie nowego sensu. Więc - na zakończenie - jeszcze jedno, jakże krzepiące świadectwo. Znajdujemy je w pięknej książce Vittorio Messoriego Wyzwanie wobec śmierci: "W pewnym momencie mojego życia - zwierza się Elisabeth Kőbler Ross, badająca zachowanie ludzi chorych na raka - uświadomiłam sobie, że urodziłam dwoje dzieci, dałam im dobrobyt, wychowanie, wykształcenie, i że mimo to pozostały one puste jak kufel po wypitym piwie. Wtedy powiedziałam sobie, że powinnam dla nich zrobić coś, co nie byłoby tylko materialne. Dlatego wraz z mężem ustaliliśmy, iż weźmiemy do domu gościa, siedemdziesięcioczteroletniego starca, któremu lekarze nie dawali więcej niż dwa miesiące życia. Pragnęłam, żeby dzieci znalazły się blisko niego w jego zdążaniu do śmierci, chciałam, by widziały, dotykały palcami najważniejszego doznania w życiu każdego człowieka. Gość nasz pozostał z nami nie dwa miesiące, ale dwa i pół roku, pod każdym względem wcielając się w nasze życie rodzinne. Doświadczenie to dostarczyło moim dzieciom niesamowitego bogactwa duchowego. (...) W tym nieznanym bracie, przybyłym, by przy nich umrzeć, znalazły nowy wymiar dla własnego życia: stały się naprawdę dorosłe. To właśnie on, ów biedny staruszek, złożył nam nieoceniony dar, nie zaś my, którzy skądinąd pielęgnowaliśmy go i towarzyszyliśmy mu z taką miłością, do jakiej byliśmy zdolni". Czyż pojawienie się Boga w ludzkiej rodzinie nie jest dla dzisiejszego świata wezwaniem do takiej właśnie, przepełnionej ufnością, otwartej postawy wobec każdego daru życia?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama