"Spotkania z Opatrznością" - 40 prawdziwych, współczesnych historii o złamanym życiu, wytrwałości i uzdrowieniu - fragmenty
ISBN: 978-83-7505-294-7
wyd.: WAM 2009
Spotkałam się z Abbigail na tarasie budynku, w którym pracowała. Pogoda była piękna, powietrze przejrzyste i chłodne. Usiadłyśmy przy piknikowym stoliku, otwierając kupione w supermarkecie sałatki i butelki z dietetyczną coca-colą; aż westchnęłyśmy z zadowolenia. Jako przyjaciółki z kościoła znałyśmy się od lat, ale dotychczas nie miałyśmy wielu okazji, żeby porozmawiać osobiście. Słyszałam, że jej niedawna wyprawa na misję na Haiti miała na nią cudownie uzdrawiający wpływ.
Nie wiedziałam jednak, dlaczego i w jaki sposób dokonały się te zmiany.
Abbigail zaczęła swoją opowieść:
— Nigdy nie uświadamiałam sobie w pełni, do jakiego stopnia dorastałam w braku poczucia bezpieczeństwa, i nie wiedziałam, jakie rany to we mnie pozostawiło. Mam dobrych, kochających rodziców, ale były między nami trudne chwile. Bolesna przeszłość mamy zaowocowała u niej skłonnością do dominacji i sprawowania kontroli. Mój ojciec poważnie chorował. Lekarze twierdzili, że nie będzie długo żył. Podświadomie obawiałam się, że go stracę, a biedna mama będzie musiała sama wychowywać piątkę dzieci. Wykształciłam w sobie nieuświadomione poczucie lęku przed stratą i opuszczeniem.
Kiedy Abbigail miała jedenaście lat, poczuła, że nastał dla niej „czas ciemności”. Babcia od strony mamy oraz ukochana kuzynka odeszły, a młodszy brat w wyniku poważnego wypadku zapadł w śpiączkę. Tak wiele było wokół cierpienia. Pewnego dnia usłyszała, jak mama mówi: „Nie wytrzymam tego. Chyba po prostu ucieknę”.
Abbigail opowiadała dalej:
— Cały ten smutek i stres sprawił, że na pewnym poziomie naprawdę myślałam, że mama — jedyna osoba, której miłości byłam pewna — podda się i odejdzie. Wiedziałam jednak, że robiła, co mogła — Abbigail przerwała, a cętkowane światło słonecznych promieni podkreśliło głębokie wzruszenie na jej twarzy. — Bardzo kocham i szanuję oboje moich rodziców. To dobrzy ludzie. Oni również stali się ofiarami zranień z dzieciństwa. Jednak przetrwali wszystkie ciężkie próby dzięki wierze w Boga i przekazali mi ten nieśmiertelny dar.
Kontynuując, Abbigail opowiadała, jak to w dzieciństwie wydawało jej się, że jest niewidzialna. Przede wszystkim uważała, że nie dostrzega jej zestresowany i ciągle zajęty ojciec. Nieco później, kiedy już była nastolatką, kolejni bliscy jej ludzie doświadczali traumatycznych przeżyć, które wzmacniały w niej poczucie strachu. Brat dużo pił, a ona nauczyła się zachowywać emocjonalny dystans wobec większości ludzi, których poznawała. To wszystko sprawiło, że w jej sercu powstała ciemna otchłań strachu. Abbigail wciąż jednak nie była świadoma swoich uczuć i prowadziła aktywne życie towarzyskie, chodząc na randki i na przyjęcia.
— Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, jak wielu rzeczy się boję — powiedziała mi. — Tak trudno było mi zaufać: zaufać sobie, innym ludziom, Bogu. To wpłynęło na całe moje życie i na moje relacje z ludźmi. Nie uważałam się za osobę wartościową czy zasługującą na to, by ktoś ją kochał. Nie czułam bezwarunkowej miłości Boga.
Sposób, w jaki odbieramy Bożą miłość, często zależy od tego, w jaki sposób okazywał nam miłość ojciec.
— Rozmawiałam z tatą na temat relacji między nami. Bardzo się zmartwił, kiedy dowiedział się, że mogłam nie odczuwać jego miłości. Teraz przy każdej nadarzającej się okazji mówi mi, jak bardzo mnie kocha, a ja nie mam cienia wątpliwości, że jestem kochana.
Abbigail przebierała widelcem w sałatce. Posmutniała. Miałam poczucie winy, że wyciągnęłam ją na te zwierzenia. Więcej: przenikało mnie uczucie, że doświadczam jej bólu. Nie jest łatwo pisać tę książkę. Raz po raz jestem obarczana koniecznością współodczuwania cierpienia innych ludzi. Zresztą pod wieloma względami to rzeczywiście jest moje cierpienie. Abbigail przylgnęła do swojej wiary, chociaż jej dusza nosiła wiele ran. Chodziła na mszę w każdą niedzielę, a często także w dni powszednie. Dużo się modliła, a mąż i dzieci rozkwitali pod jej opieką.
Kiedy skończyła czterdzieści lat, była coraz bardziej przekonana, że Bóg powołuje ją do pracy misyjnej. Okazja do spełnienia tego powołania nadarzyła się, kiedy jej przyjaciele wyjeżdżali na katolicką misję na Haiti. Na długo przed odlotem rozpoczęły się przygotowania. Misjonarka o imieniu Katarzyna dbała, aby uczestnicy misji byli do niej gotowi pod względem duchowym. Rozmawiała z nimi o pokorze, czyli odsuwaniu od siebie uczuć, które łatwo zranić. „Wykształćcie w sobie serce sługi” — powtarzała. Pouczyła ich, żeby przystąpili do sakramentu pojednania, często się modlili i przyjęli komunię świętą.
Inny lider grupy poruszał temat uzdrowienia i wybawienia. Mówił, jak przebaczać samym sobie i innym, oraz opowiadał, w jaki sposób „nieprzyjaciel” atakuje chrześcijan, chcąc uczynić z nich ludzi zalęknionych. Pouczał uczestników misji, że powinni wyrzec się nieprzyjaciela mocą Jezusa Chrystusa. Kiedy przygotowania jeszcze trwały, sytuacja na Haiti stała się niespokojna. Abbigail zastanawiała się nad zasadnością swojego wyjazdu, ale niezaprzeczalnie czuła, że powinna jechać. Coraz więcej czasu poświęcała na modlitwę.
Przygotowania posuwały się naprzód, a tymczasem nastąpiła cała seria zbiegów okoliczności, które — zdaniem Abbigail — ułożył sam Bóg. W ostatnim momencie okazało się, że Abbigail potrzebuje pieniędzy na zakup dodatkowych zapasów. Krewni, którzy nic nie wiedzieli o jej kłopotach, poczuli, że powinni jej pomóc. Dali jej dokładnie taką sumę, jakiej potrzebowała. Na pokład samolotu wsiadała ze strachem w sercu. Zapięła pasy i wyciągnęła książeczkę do codziennej modlitwy. W czytaniu na ten dzień był cytat z Julianny z Norwich: „Wszystko będzie dobrze. Wszystkie sprawy pójdą dobrze”. Abbigail uśmiechnęła się i rozluźniła.
Wylądowali w oddalonej haitańskiej wiosce. Na miejscu czekały ich chwile prawdziwej grozy. Jeep, który miał zabrać ich do misji, jeszcze nie przyjechał, a samolot, którym przylecieli, ponownie z hukiem wzbił się w powietrze. Szczątki spalonych opon na mostach i ulicach świadczyły o niedawnych zamieszkach. Całą misyjną grupę tworzyła jedynie Abbigail i zaprzyjaźniona z nią małżeńska para. Stali tak więc we troje w strugach deszczu i czekali. Wkrótce otoczyli ich zdziwieni mieszkańcy wioski, pozostawiając im coraz mniej wolnego miejsca. Misjonarzy ostrzegano, że nie należy utrzymywać kontaktu wzrokowego z rdzennymi mieszkańcami. Abbigail i stojąca obok niej Justine podniosły w górę ręce i zaczęły pieśni pochwalne. Ulewa nie słabła, a one śpiewały i śpiewały. Wydobywając z siebie głos i wznosząc wzrok ku niebu, Abbigail uświadomiła sobie, że patrzy strachowi prosto w oczy. I ten strach jej nie zabijał. Tymczasem na niebie pojawiła się tęcza. Im bardziej potęgował się lęk trawiący Abbigail, tym bardziej intensywne stawały się kolory tęczy. — To był znak dla mnie — powiedziała mi.
Nagle jakiś mężczyzna przedarł się przez tłum i stanął obok nich. Zwracając się do posępnych mieszkańców wioski, powiedział: „Ja ich znam. To dobrzy ludzie. Przyjechali, żeby nam pomóc”.
Abbigail nigdy nie zapomni ciepłego, serdecznego uśmiechu na twarzy tego człowieka. Mówi o nim „nasz anioł”. W tym tygodniu miał właśnie wziąć ślub w kościele misyjnym. Misjonarze chwalili Boga, że znalazł się w pobliżu i przyszedł im z pomocą. Uspokojeni mieszkańcy wioski rozeszli się do domów. Kiedy samochód wreszcie przyjechał, mogli wyruszyć wyboistą drogą do oddalonej o wiele mil misji. Tam zaczęła się ich prawdziwa praca. Rozdali ręcznie szyte stroje licznej grupie kobiet, które miały wziąć ślub w trakcie ich pobytu. Kobiety były oczarowane sukniami ślubnymi. Nawet najprostsze halki i bielizna były dla nich przedmiotem zachwytu. Abbigail modliła się z każdą z tych kobiet.
Przed wyjazdem ze Stanów Zjednoczonych Abbigail i inni członkowie grupy zebrali setki par butów, które teraz rozdawali uradowanym, bosonogim ludziom — zarówno starym, jak i młodym. W każdej z tych prostych, pełnych wdzięczności twarzy Abbigail widziała Jezusa.
Później, w nocy, leżąc na łóżku, przeczytała w swoim małym modlitewniku następujący fragment: „Jezus jest bardzo zadowolony z gościnności, jaką mu okazałaś. Ona porusza Jego serce”. W chwili kiedy Abbigail wyczerpana zapadała w spokojny sen, czuła, że rozpoczyna się uzdrawianie jej duszy.
Podczas jej pobytu na misji odprawiono wspaniałe nabożeństwa o uzdrowienie i wybawienie. Abbigail czuła coraz wyraźniej, że w jej sercu zachodzi proces uzdrowienia. Już w trakcie podróży, a nawet wcześniej, doświadczała czułej, opatrznościowej opieki. Bezwarunkowa miłość Boga Ojca ogrzewała całą jej istotę. Doznawała pełni prawdziwego przebaczenia i miłości. Abbigail przerwała opowiadanie. Nasze spojrzenia spotkały się. Wtedy właśnie powiedziała mi o diakonie z jednej z tam25 tejszych społeczności, który dał jej krzyżyk wykonany ze szczególnego drewna oraz Biblię misjonarza.
— To nie był jakiś tam krzyż. To był jego krzyż. Dał mi go z zastrzeżeniem, żebym się za niego modliła. Wyobrażasz to sobie? On mnie prosił, żebym się za niego modliła!
— Pewnie, że sobie wyobrażam — odpowiedziałam. — Abbigail, ty masz w sobie światło. Nie widzisz go?
Emocje nie pozwoliły jej od razu odpowiedzieć.
— Bóg jest taki dobry — stwierdziła po chwili. Abbigail znaczną część życia spędziła zamknięta w bólu swojego dzieciństwa. Dobrze funkcjonowała w otaczającym ją świecie, ale wiedziała, że nic nie jest tak, jak być powinno. Kiedy z wiarą podjęła kroki zmierzające do przezwyciężenia strachu, prowadził ją dobry duch Boży. Odkryła w życiu trwałą radość, trwałe uzdrowienie. Dlatego mówi dzisiaj: „Bóg jest taki dobry”.
Kiedy św. Ignacy leżał chory w swoim rodzinnym domu, zaczął opracowywać system rozeznawania duchów. Zauważył, że kiedy rozmyślał nad sprawami tego świata — na przykład nad dokonywaniem wspaniałych rycerskich czynów — początkowo czuł się szczęśliwy. Później jednak przychodziło uczucie głębokiego przygnębienia. Kiedy natomiast wyobrażał sobie, że upodabnia się do świętych, o których czytał, przede wszystkim do św. Dominika i św. Franciszka, odczuwał radość, która nie mijała. Poczuł, że myślami tego drugiego rodzaju, czyli rozważaniami o Bogu, miłości i posłudze, kierują dobre duchy.
Większość z nas, tak jak św. Ignacy, może poświadczyć, że sprawy, które w naszym mniemaniu miały nam dać szczęście, często okazywały się bardzo ulotne. Wielu ludzi na całym świecie chce zdobyć bogactwo, władzę i uznanie. Nie wydaje się jednak, żeby to oni naprawdę byli szczęśliwi. Widzimy natomiast, że ludzie, którzy — jak Matka Teresa — pracują dla innych i dla Boga, mają głębokie i trwałe poczucie radości. Dzięki służbie innym, ta radość wstępuje w nasze serca.
Zagadnienia pomocne
w prowadzeniu dziennika
i osobistych rozważań
1 Jeśli nie zaznaczono inaczej, cytaty z dzieł św. Ignacego Loyoli pochodzą z: Św. Ignacy Loyola, Pisma wybrane, WAM, Kraków 1968 (przyp. tłum).
opr. aw/aw