Spodziewaj się dobra

Zamiast wstępu: Jak zostałem jezuitą

Bardzo często mnisi 
są cisi i łysi 
golą sobie czaszki 
i kochają ptaszki. 
Ja nic z tego
nie rozumiem
opisuję to
jak umiem.

To nie ja wymyśliłem sobie tę fraszkę o mnichach. To Andrzej Mleczko, który — jak się okazuje — nie tylko kreśli obrazki, ale lubi też pobawić się słowem. Jakiś czas temu, podczas buszowania w księgarni, natknąłem się na ten wierszyk w jednym z jego albumów. I zebrało mi się na wspominki. Była to doskonała okazja, bo akurat obchodziliśmy Dzień Życia Konsekrowanego, czyli święto zakonów, instytutów świeckich i stowarzyszeń życia apostolskiego. Dzięki tej fraszce przypomniało mi się, jak to sam przymierzałem się do zostania jezuitą.

Spodziewaj się dobra

Ponad dwadzieścia lat temu, niedługo przed maturą, oznajmiłem domownikom, że wybieram się do zakonu, aściślej mówiąc — do jezuitów. Oczywiście nie z kurtuazyjną wizytą, ale na dobre. Kiedy ogłosiłem tę — jak sądziłem radosną — wieść rodzicom i dziadkom, w kuchni zapadła cisza jak makiem zasiał, przerwana po chwili trzaskiem szklanki, którą mama upuściła, myjąc naczynia. Zrozumiałem, że nie dla wszystkich była to radosna wieść, ale na pewno zaskoczenie. Dopiero po czasie pomyślałem, że moment na odsłonięcie moich życiowych planów, a właściwie zakomunikowanie decyzji bliskim, wybrałem chyba nie najtrafniej. Ale dodzisiaj nie wiem, czy w ogóle istnieje coś takiego jak dogodna pora na takie obwieszczenia: wszak człowiek musi je kiedyś i jakoś z siebie wydusić.

Posypał się grad pytań, który pokornie przyjąłem na siebie: Dlaczego nie na księdza? Po co ci ten zakon? Dziecko, będziesz całe życie dziadował. Kim są ci jezuici? (Sam jeszcze do końca nie wiedziałem). A seminarium ci nie odpowiada? Byłbyś blisko domu, jakaś plebania, samochód. Stara Wieś? (siedziba jezuickiego nowicjatu) A gdzie to jest? Koło Rzeszowa? To prawie na Ukrainie!

Jakby tego było mało, akurat tego dnia Telewizja Polska zajrzał aza mury klasztoru kamedułów na krakowskich Bielanach (był tzw. Dzień Otwartych Drzwi). Po „Teleexpressie”, który wspólnie obejrzeliśmy, przeor bielańskich braciszków ze spokojem zaczął uchylać rąbka tajemnicy mniszego życia. Wszyscy, łącznie ze mną, słuchaliśmy tego jak wryci, a w oczach moich krewnych z wolna narastało przerażenie.

— Wstajemy o 3.45. Całe dni zachowujemy milczenie. Klasztoru bez nadzwyczajnych powodów nie opuszczamy. Schodzimy się często na wspólne modlitwy. Mieszkamy w osobnych domkach. Mięsa praktycznie nie jemy. Trudnimy się pracą w ogrodzie i w lesie — opowiadał przeor.

Na pytanie dziennikarza, czy to prawda, że mnisi nadal śpią w trumnach, noszą włosiennice i się biczują, przełożony kamedułów roześmiał się, choć przyznał, że wcześniej bywało to w zwyczaju. W tej chwili czara się przelała. Poczułem, że atmosfera z sekundy na sekundę gęstnieje, jakby wszyscy oczekiwali wybuchu tykającej bomby.

Mama zaczęła płakać, a dziadek jął mnie błagać i zaklinać: „Rany boskie, gdzie ty się, chłopcze, pakujesz? Zastanów się jeszcze, rozważ, nie ulegaj młodzieńczemu idealizmowi. My ci tu nie chcemy dyktować, co robić, masz swoje lata, ale słyszałeś właśnie, co ten przeor opowiada”.

Nie pomogły moje usilne zapewnienia (choć mówiłem to bardziej na podstawie wiedzy ogólnej niż z autopsji), że u jezuitów jest inaczej, że oni nie śpią w trumnach, nawet w ramach poobiedniej drzemki. Że nie wiodą mniszego życia. Cóż miałem robić, trzeba było gasić pożar. Zaznaczyłem, że jezuici grządki może i mają, ale z tego, co wyczytałem, wolą raczej dawać nura w biblioteki. Nie siedzą zamknięci w swych celach, bo wszędzie ich pełno. Dopiero co wróciłem z rekolekcji ignacjańskich i jezuici wydali mi się narodem całkiem przyzwoitym. Te wyznania trochę uspokoiły moich bliskich, choć widmo kamedulskiego przeora unosiło się nad naszym domem jeszcze przez dobrych kilka dni.

Zanim do tego wszystkiego doszło, postanowiłem najpierw wybadać teren: poszedłem zapytać jednego z jezuitów prowadzących rekolekcje ignacjańskie, co trzeba zrobić, żeby mnie przyjęto. A ten ni z tego, ni z owego, zaczął mnie przekonywać, że są jeszcze inne zakony: dominikanie, franciszkanie, benedyktyni... Po co się pchać do jezuitów? Zbaraniałem. Myślę sobie: Co ten chłop wygaduje? Ja chcę do jezuitów, a on mnie odsyła do konkurencji? A może coś we mnie zwąchał i próbuje mnie odstręczyć? Więc ja dalej swoje: że podoba mi się historia św. Ignacego Loyoli, a duchowość ignacjańska też niczego sobie. Że czytałem św. Jana od Krzyża, ale jakoś mnie to nie wciągnęło, zbyt skomplikowane. Mówiłem, że kręciłem przez pewien czas z werbistami: marzyły mi się misje zagraniczne, Afryka i te sprawy — ale wystraszyłem się skwaru i moskitów. Myślałem nawet o zakonie kontemplacyjnym. Ten pomysł dość skutecznie wybił mi jednak z głowy katecheta, który stwierdził, że z moim temperamentem długo bym tam miejsca nie zagrzał.

Lektura „Autobiografii” Ignacego i doświadczenie ćwiczeń duchowych poruszyły we mnie jakieś inne struny. Coś mnie w tym człowieku urzekło. Uczył, jak doświadczyć Boga i jak podejmować dobre decyzje; świat postrzegał jako boskie dzieło; cenił to, co ludzkie; był roztropny i przebojowy; nie bał się wyzwań; łatwo się nie poddawał. Najbardziej chyba niepokoiło mnie jego stwierdzenie, że byłby gotów wierzyć w Boga na podstawie własnych doświadczeń, nawet gdyby nie napisano Pisma Świętego. To ci dopiero wyrazisty i stanowczy facet!

Spodziewaj się dobra
fragment pochodzi z książki:

Dariusz Piórkowski SJ

Spodziewaj się dobra

 

ISBN: BN 978-83-277-1384-1
wyd.: Wydawnictwo WAM 2017

Na koniec naszej rozmowy jezuita wręczył mi stosik książek o Ignacym i Towarzystwie Jezusowym. Zapalił się płomyk nadziei. Zrozumiałem, że te „podchody” to była swoista gra, pierwsza próba.

Część z książek połknąłem jeszcze przed wstąpieniem. Ale tymczasem musiałem rozprawić się z kilkoma stereotypami na temat jezuitów, wyniesionymi ze szkolnej ławy i kościelnych środowisk: jezuici i inkwizycja. Jezuicki makiawelizm i wyrachowanie. Jezuicka kazuistyka, czyli dzielenie włosa na czworo. Jezuicki chłód uczuciowy i racjonalizm („Nie mają serca, tylko rozum”). Jezuicki intelektualizm: świata nie widzą, bo wlepiają oczy w książki. Jezuici — watykańscy szpiedzy. A poza tym prześmiewcze „Prowincjałki” Pascala, drwiny Dostojewskiego w „Braciach Karamazow”, jezuita Naphta z „Czarodziejskiej góry”. Nazbierało się tego trochę.

Dzisiaj wiem, że jezuita ma w sobie trochę z mnicha, a trochę ze świeckiego. T otaki zakonnik w świecie: bez wygolonej czaszki, habitu i wysokich klasztornych murów. Choć ptaszki chyba lubi. Cała jego troska polega na tym, jak połączyć modlitwę i kontemplację z byciem dla ludzi i siedzeniem niemalże po uszy w tym świecie. Niełatwe to zadanie, ale ciekawe, podobne do pielgrzymiej drogi, jak mawiał św. Ignacy. Nie żałuję, że z własnej woli się w to wpakowałem.

opr. ab/ab

 

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama