Matki wędrujące

Opis życia matek, których dzieci mieszkają daleko od rodziców i aby się z nimi spotkac należy włożyć dużo wysiłku w podróż

Matki wędrujące

Anna Kowal

Sterczę na przystanku, skąd wyruszają w rozmaite strony kraju dalekobieżne autobusy. Mam jeszcze godzinę do odjazdu, toteż mogę do woli przyglądać się pasażerom. Za kilka dni Wielkanoc, słoneczko bije się o pierwszeństwo z posypującym co rusz śniegiem. Odnosi się wrażenie, jakby aura straciła wątek i wyczyniała coś bez ładu i składu. Ta dziwaczna mieszanina pogody męczy, raz podnosząc, raz obniżając ciśnienie, przyprawia o katary, zaziębienia, duszności, kołatanie i bóle serca. Taką porę najlepiej przesiedzieć w domu, wypuszczając się czasem na spacer dla zdrowia. Ale to pobożne życzenie, teoria bez pokrycia. Wiem, że gdyby ktoś dał mi skrzydła i pozwolił polatać nad naszą piękną, strojącą się do świąt Ojczyzną, bez trudu wyłowiłabym z tłumu ludzi poruszających się w przyśpieszonym, przedświątecznym tempie dziesiątki sylwetek starszych kobiet. Uginając się pod ciężarem toreb, siatek, tobołków maszerują ku stacjom, skąd wyruszają w drogę. Gonią wzdłuż i wszerz kraju pociągami, autobusami, w przygodnych ciężarówkach, złapanych na poboczu szosy. Wszystkie jadą w jedną stronę: do swoich dzieci i wnucząt. Matki wędrujące nie znają przeszkód. Zima, wiosna, jesień witają je na szlakach tęsknoty. Najpotężniejszy „wyrój" można Wolą obserwować wiosną, kiedy słońce częściej przygrzewa, nieco tłumiąc drążącą serce niepewność: jak też przyjmą nas syn, córka, wnuczek, wnuczka? Czy znowu będą niecierpliwie czekać, aż wreszcie płatająca się po domu babcia wyjedzie, bo drażni, zakłóca rytm ustabilizowanej codzienności, zmusza do niechcianych refleksji? Niech sobie siedzi w swoim kącie gdzieś tam, w Polsce. Wszak ma emeryturę, ma sąsiadki, do których można otworzyć usta, a i dostaje czasem kartkę z pozdrowieniami, podpisaną: twoja wnuczka, wnuczek. Pieści ją godzinami, wypatrując w zdawkowych słowach głębiej ukrytego sensu, ustawia na honorowym miejscu, pokazuje codziennie kumom z tego samego podwórka, ulicy, chwaląc się znajomkom wielką pamięcią, jaką odczuwają najbliżsi. Wędrujące matki-sieroty nie dopuszczają do siebie myśli, że ich samotność jest najbardziej niepojętym, okrutnym wynaturzeniem. Że istnienie tej samotności nie może być wytłumaczone prostym (i prymitywnym w swej głębi) stwierdzeniem, udającym skutecznie ważną życiową prawdę: „no trudno, takie jest życie, że dzieci opuszczają rodziców i podążają własną drogą". Zgadza się, tak rzeczywiście jest, lecz nie do końca. Bo ta własna droga nie musi wszak być drogą zapomnienia, odcięcia się od steranej matki, starego ojca, od niepotrzebnych już rodziców, gdzieś tam usychających z tęsknoty. Czasem, słuchając niektórych z owych „życiowych prawd" mam wrażenie, że wymyślili je uczuciowi durnie.

Jadę do dzieci!

Zawarkotał silnik, zaszeleściły koła, skręcając pod kątem ostrym ku bramie dworca PKS. Już zwyczajowo robię znak krzyża - prosząc o szczęśliwą podróż. Jedzie my. Kilku pasażerów przeciska się między fotelami, szukając swojego miejsca. To obok mnie jest jeszcze puste. Ciekawe, kogo ześle mi przypadek? Już wiem. Sapiąc z wysiłku wciska się w wąski fotel otyła, starsza pani. Ja też nie kruszyna, toteż w mig robi się bardzo ciasno. W dodatku kobieta stara się gdzieś upchnąć dwie solidnie wypchane reklamówki. Co rusz mnie potrąca i zerka przepraszająco. Muszę pomóc nieboraczce. Wspólnymi siłami jakoś dajemy radę nadmiarowi bagażu. Rozpoczyna się zdawkowa, potem coraz poważniejsza rozmówka o sprawach najrozmaitszych. Nim wysiądę na dwa przystanki przed nią, poznam w skrócie cały życiorys pani Ireny. Jedzie do córki i wnucząt: Majeczki i Piotrusia. Nie widziała ich ponad pół roku, bowiem nasiliły się dolegliwości cukrzycowe, zmuszając do pobytu w szpitalu oraz życia „na pół gwizdka". Dobrze, że pani Irena ma poczciwe sąsiadki, które odwiedzały ją w szpitalu, a i potem nie odmówiły drobnej pomocy przy domowych sprawach. Dwie z nich są -podobnie jak ona - wdowami. Jedna ma dzieci i wnuki tuż za miedzą, pół godziny autobusem. Druga jest zupełnie samotna, bezdzietna i bez bliższej rodziny. To wielkie nieszczęście nie mieć nikogusieńko - współczuje jej moja współtowarzyszka podróży. - Ja to mam przynajmniej te dalekie dzieciaki i wnuczki. Wiem, że rzadko mnie odwiedzają, ale sama pani rozumie, zajęte szkołą i pracą. Rzadko też do nich jeżdżę, bo nie chcę im siedzieć na karku, chociaż mają piękny dom z małym ogródkiem, kilka pokoi, auto. Zięć pracuje w dobrej firmie i zarabia sporo. Ale do auta i tak im troszkę dołożyłam. Z czego? Uskładałam trochę z emerytury, bo co tam potrzebne do życia staremu? Objadać się i tak nie mogę. Dieta. Nie palę, nie stroję się, nie latam na kawki. Dom, sklep, sąsiadki, w niedzielę na mszę. Książek dużo czytam. Tak sobie żyję pomalutku. Czy czuję się samotna? Ech, czasem to coś mi aż w środku wyje, tak tęsknię za swoimi. Ale oni już idą inną drogą. Teraz tak się trudno urządzić, ustawić w życiu. Po co mają marnować czas na mnie, starą... - uśmiecha się z odcieniem smutku, goryczy. - Czy mogłabym mieszkać z nimi, pyta pani? Cóż, myślałam kiedyś o tym. Nawet bym się córce przydała, bo umiem gotować i zadbać o dom. Ale jakoś do poważnej rozmowy na ten temat nie doszło. Dom córki ma dwa piętra, to znaczy wysokie podpiwniczenie, gdzie jest nawet letnia kuchnia i maty pokoik, parter i jeszcze jedna kondygnacja. Są nawet dwie łazienki. Wcale bym nie przeszkadzała. Ale niech tam - macha ręką - tak już widać miało być, że zostanę matką sierotą, zresztą, co się smucić? Dobrze, że Bóg dał święta, przez co rodziny mogą się spotykać. W zeszłym roku było gorzej i też jakoś przeżyłam. Pojechali na Boże Narodzenie do Poronina na wczasy, a na Wielkanoc też gdzieś pod Zakopane. Nawet nie mieli kiedy do mnie wstąpić, chociaż to po drodze. Tak myślałam, żeby ich tam odwiedzić, bo ode mnie do Tatr niedaleko. Potem zrezygnowałam. Przecież jakby chcieli mnie widzieć, zadzwoniliby czy jakoś zawiadomili. Przez to wszystko nie widziałam Majeczki i Piotrusia okrągły rok. Boże, jak ja tęskniłam... Wtedy dużo chorowałam i podróż mnie mogła wykończyć, chociaż autem nie byłoby aż tak źle. Moja podróż już kończy. Nim wysiądę po dwu i pół godzinie jazdy, pytam jeszcze, ile kilometrów dzieli dom pani Irenki od domu córki. Niecałe 190 kilometrów. Autobusem ponad cztery godziny, autem dwie, bo tyle jedzie do mnie córka. Hm, cały rok tęsknoty matki i babci ma tylko taką wartość? Wartość dwóch godzin? Jaka jest córka pani Ireny, jej mąż i dzieci, jeśli nie stać ich na tak drobne wyrzeczenie? Dobrymi, poczciwymi ludźmi, dbałymi o dom i rodzinę, czy istotami, które nie pojmują najprostszych spraw? Jeśli dobrze zrozumiałam, nie odwiedzili starej matki nawet w szpitalu. Poczciwi, dobrzy, pracowici ludzie z kamienia. Wraz z innymi, sobie podobnymi tworzą gęsty, kamienny las istot uczuciowo obojętnych.

Kochamy cię w każdej minucie

Pani Stanisława umiera od kilku miesięcy. Ostatni z nich spędziła w hospicjum pod wrażliwą, wspaniale ludzką opieką lekarzy, pielęgniarek, sióstr zakonnych. Dotarła tu na własną prośbę. Syn, synowa i trzy wnuczki, z którymi mieszkała w niedużym, trzypokojowym domku, troszczyli się o nią najczulej, lecz ostatnio potrzebowała stałej, nie kończącej się opieki. Ale ani syn i jego żona, ani dziewczynki nie były w stanie przesiadywać bez końca przy łóżku chorej. Oboje pracują, bo w domu nielekko, panienki muszą chodzić do szkoły. Jeszcze przed rokiem była oddalona od swoich bliskich przestrzenią kilku województw i wielogodzinną jazdą spod Koszalina do Warszawy. Mimo to wiele razy w roku widywała i syna, i wnuczki, poznając dobrze szlak wędrujących matek, zatłoczone autobusy, wlokące się pociągi, brudnawe, zapyziałe dworce, naprędce łykane kanapki, zmęczenie i zarwane noce. Ale i oni, gdy tylko czas sprzyjał, przyjeżdżali na święta, na urodziny czy choćby dla chwili wytchnienia pod skrzydłami matki i babci. Zachorowała nagle i już po paru tygodniach stało się jasne, że nie ma odwrotu. Wtedy, w ciągu zaledwie kilku dni zapadła decyzja: bierzemy babcię do siebie. Nie może być sama. Takiej opieki i takiej miłości nie zaznała nigdy przedtem. Czuła, że kochają ją w każdej minucie, że człowiek bliski, jeśli tylko chce, tak potrafi zmienić swój tryb życia, dopasować czas i zdarzenia, by zająć się najważniejszym: stałą, czułą obecnością obok najbardziej jej potrzebującego. Kiedy jednak bóle nasiliły się i przestała już panować nad odruchami fizjologicznymi, po wielu godzinach rozmów przekonała dzieci o konieczności oddania jej pod fachową opiekę. Płacząc, odwieźli ją do sąsiedniej dzielnicy, do hispicjum. Ale stale odczuwała ich bliskość i obecność. Przychodzili na zmianę, codziennie, żeby posiedzieć przy łóżku, pogwarzyć, potrzymać za rękę. Od trzech tygodni jest znów w domu. Tak zdecydowała synowa. Zwolniła się z dotychczasowej pracy, załatwiła sobie poprzez PCK stałą opiekę nad ciężko chorym w domu, otrzymuje nawet wynagrodzenie, chociaż dwa i pół razy niższe niż w starej firmie. Żywy, pełen obecności najbliższych dom wpłynął też na stan zdrowia Stanisławy. Bóle jakby się zmniejszyły, omdlenia są coraz rzadsze. Co wieczór zasypia spokojnie, czując na twarzy pocałunki syna, synowej i wnuczek. Bo tak się umówili, że powinni to robić stale, codziennie, nim babcia zapadnie w sen, z którego może się przecież nie obudzić. Leżąc i patrząc w okno, za którym już puszcza pączki wysoka brzoza, stara kobieta wspomina dni, kiedy wędrowała przez kraj szlakiem tęsknoty, by chociaż na parę chwil przytulić swoje serce do serc bliskich. Jeżeli za ten trud dobry Pan chciał mnie nagrodzić, nagrodził mnie najpiękniej. Miłością w każdej minucie, jaka została mi z życia, l nie przestanę, póki sił starczy, dziękować mu za to.


opr. JU/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama