Blaski i cienie posługi w wielkomiejskich parafiach

Odpowiedzi na pytania zadane podczas spotkania z duchowieństwem Rzymu, 26.02.2009

Zgodnie z corocznym zwyczajem, Ojciec Święty spotkał się z rzymskimi księżmi i rozmawiał z nimi o złożonych realiach parafii oraz codziennych problemach mieszkańców Rzymu. Spotkanie odbyło się tradycyjnie na początku Wielkiego Postu, 26 lutego, w Sali Błogosławieństwa w Pałacu Apostolskim. Papież odpowiadał na pytania księży, komentował ich zwierzenia i zachęcał do wytrwałego towarzyszenia wiernym w zmieniającym się świecie.

Młodzi kapłani wobec misji ewangelizacyjnej

Ojcze Święty, nazywam się Gianpiero Palmieri i jestem proboszczem parafii św. Frumencjusza w dzielnicy Prati Fiscali. Chciałbym zadać pytanie dotyczące misji ewangelizacyjnej wspólnoty chrześcijańskiej, a w szczególności naszej roli jako kapłanów i naszej formacji w tej misji ewangelizacyjnej.

Żeby wyjaśnić, o co mi chodzi, zacznę od wątku osobistego. Kiedy jako młody kapłan rozpoczynałem posługę duszpasterską w parafii i szkole, miałem poczucie, że mam za sobą solidne studia i formację, czułem, że mam dobrze ugruntowane przekonania i sposób myślenia. Pewna wierząca i mądra kobieta, patrząc na moją pracę, z uśmiechem pokiwała głową i powiedziała: księże Gianpiero, kiedy ksiądz włoży długie spodnie, kiedy stanie się mężczyzną? Ten epizod zapisał się w moim sercu. Owa kobieta starała się mi wyjaśnić, że życie, że realny świat i Bóg są więksi i bardziej zaskakujący od pojęć, które sobie tworzymy. Zachęcała mnie do uważnego wsłuchiwania się w sprawy ludzkie, by próbować pojąć, by zrozumieć, bez pośpiesznego osądzania. Wymagała ode mnie, bym nauczył się nawiązywać kontakt z rzeczywistością, bez obaw, ponieważ w rzeczywistości jest obecny Chrystus, działający tajemniczo przez swojego Ducha. My, kapłani, czujemy się dziś nieprzygotowani, nieprzystosowani do misji ewangelizacyjnej, zawsze «w krótkich spodenkach». Zarówno pod względem kulturowym — brakuje nam dokładnej znajomości głównych kierunków współczesnej myśli, ich cech pozytywnych, jak i ograniczeń — a przede wszystkim pod względem ludzkim. Wciąż grozi nam, że będziemy zbyt schematyczni, niezdolni do mądrego zrozumienia serca dzisiejszych ludzi.

Czyż głoszenie zbawienia w Jezusie nie jest także głoszeniem nowego człowieka Jezusa, Syna Bożego, w którym również nasze nędzne człowieczeństwo zostaje odkupione, staje się autentyczne, przemienione przez Boga? A oto moje pytanie: czy Wasza Świątobliwość podziela tych kilka myśli? Do naszych wspólnot chrześcijańskich przychodzi wielu ludzi zranionych przez życie. W jakich punktach i w jaki sposób możemy pomóc innym stać się pełniejszymi ludźmi przez spotkanie Jezusa? A także, jak my, kapłani, mamy kształtować w sobie piękne i owocne człowieczeństwo? Dziękuję, Wasza Świątobliwość!

Dziękuję! Drodzy współbracia, przede wszystkim pragnę wyrazić wielką radość z tego, że jestem z wami, proboszczami Rzymu, moimi proboszczami — jesteśmy w rodzinie! Kardynał wikariusz powiedział trafnie, że jest to chwila duchowego odpoczynku. Dlatego jestem również wdzięczny, że mogę rozpocząć Wielki Post od tego duchowego wypoczynku, duchowego wytchnienia dzięki spotkaniu z wami. Powiedział również: jesteśmy razem, abyście mogli opowiedzieć mi o waszych doświadczeniach, o waszych cierpieniach, a także o waszych sukcesach i radościach. Tak więc nie można powiedzieć, że tu przemawia wyrocznia, do której się zwracacie. Jest to rodzinna wymiana zdań, w której jest dla mnie rzeczą bardzo ważną, że mogę poznać dzięki wam życie w parafiach, wasze doświadczenia ze Słowem Bożym w kontekście naszego dzisiejszego świata. I chciałbym się dzięki temu czegoś nauczyć, zbliżyć do tej rzeczywistości, od której ktoś, kto żyje w Pałacu Apostolskim, jest zbyt oddalony. I to również rzutuje na moje odpowiedzi. Wy żyjecie na co dzień w bezpośrednim kontakcie z dzisiejszym światem. Ja mam różnorodne kontakty, które są bardzo pożyteczne. Na przykład, teraz byli z wizytą ad limina biskupi z Nigerii. I tak dzięki spotkaniu z tymi osobami mogłem poznać życie Kościoła w ważnym, największym kraju afrykańskim, liczącym 140 mln mieszkańców i wielu katolików; mogłem poznać radości, a także cierpienia Kościoła. A jest to dla mnie oczywiście duchowa uczta, ponieważ jest to Kościół taki, jaki spotykamy w Dziejach Apostolskich. Kościół, w którym panuje świeża radość ze spotkania Chrystusa, ze spotkania Mesjasza Bożego. Kościół, który żyje i wzrasta każdego dnia. Ludzie cieszą się ze spotkania z Chrystusem. Mają powołania i dlatego w różnych krajach świata mogą dać kapłanów fidei donum. Mogłem zobaczyć, że istnieje nie tylko Kościół zmęczony, jaki często widzimy w Europie, ale jest też Kościół młody, pełen radości Ducha Świętego. To z pewnością jest pokrzepieniem dla ducha. Ale razem z tymi wszystkimi uniwersalnymi doświadczeniami jest dla mnie ważne również, by widzieć własną diecezję, jej problemy i całą jej złożoną rzeczywistość.

W tym sensie zasadniczo zgadzam się z księdzem: nie wystarczy głosić Słowo i oddawać się duszpasterstwu z cennym bagażem nabytym podczas studiów teologicznych. Jest to ważne i podstawowe, ale musi nabrać charakteru osobistego: musi dokonać się przejście od wiedzy akademickiej, którą przyswoiliśmy sobie i nad którą wiele myśleliśmy, przez osobistą wizję życia, by dotrzeć do innych osób. W tym sensie chciałbym powiedzieć, że z jednej strony jest rzeczą ważną, by dzięki osobistemu doświadczeniu wiary w spotkaniu z naszymi parafianami konkretyzować wielkie słowo wiary, ale nie zagubić przy tym jego prostoty. Oczywiście, wielkie słowa tradycji — jak ofiara przebłagania, odkupieńcza ofiara Chrystusa, grzech pierworodny — jako takie są dziś niezrozumiałe. Nie możemy po prostu posługiwać się wielkimi formułami, prawdziwymi, ale wyrwanymi z kontekstu dzisiejszego świata. Dzięki studium i temu, co mówią nam mistrzowie teologii, a także dzięki naszemu osobistemu doświadczeniu Boga powinniśmy nadawać konkretną treść tym wielkim słowom, tłumaczyć je tak, by znalazły się w głoszeniu Boga dzisiejszemu człowiekowi.

Z drugiej strony powiedziałbym, że nie powinniśmy przesłaniać prostoty Słowa Bożego poprzez nadmierne obciążanie rozważaniem spraw ludzkich. Przypomina mi się przyjaciel, który po wysłuchaniu kazań zawierających długie refleksje antropologiczne, mające zarazem doprowadzić do Ewangelii, mówił: ależ mnie nie interesują te refleksje, chciałbym zrozumieć, co mówi Ewangelia! Często wydaje mi się, że zamiast tego długiego kluczenia byłoby lepiej powiedzieć — zrobiłem to, kiedy prowadziłem jeszcze «normalne» życie — ta Ewangelia nam się nie podoba, sprzeciwiamy się temu, co mówi Pan! Ale co to znaczy? Jeśli mówię szczerze, że w pierwszej chwili nie zgadzam się, budzę już uwagę: widać, że chciałbym, jako współcześnie żyjący człowiek, zrozumieć to, co mówi Pan. I tak możemy bez długich dywagacji wejść w istotę Słowa. Musimy również pamiętać, bez błędnych uproszczeń, że dwunastu apostołów to byli rybacy, rzemieślnicy, z prowincji, z Galilei, nie mieli szczególnego przygotowania, nie znali wielkiego świata greckiego i łacińskiego. A jednak udali się do wszystkich zakątków imperium, także poza jego granice, aż do Indii, i głosili Chrystusa z prostotą i z mocą prostoty tego, co jest prawdziwe. Również i to wydaje mi się ważne: nie zatraćmy prostoty prawdy. Bóg istnieje i nie jest On bytem hipotetycznym, odległym, ale jest blisko, rozmawiał z nami, rozmawiał ze mną. I dlatego mówimy po prostu, czym jest, oraz to, co można i powinno się naturalnie wyjaśnić i rozwinąć. Ale nie zapominajmy, że nie proponujemy refleksji, nie proponujemy jakiejś filozofii, lecz proponujemy proste głoszenie Boga, który działał. I działał również we mnie.

Dodałbym, że gdy chodzi o osadzenie w kontekście kulturowym, rzymskim — co jest absolutnie potrzebne — pomaga nam przede wszystkim osobiste doświadczenie. Nie żyjemy na księżycu. Jestem człowiekiem tych czasów, jeżeli żyję szczerze moją wiarą w dzisiejszej kulturze, mając do czynienia z dzisiejszymi mediami, dialogami, z rzeczywistością ekonomiczną, ze wszystkim; jeśli ja sam traktuję poważnie moje doświadczenie i staram się przeżywać w sobie tę rzeczywistość w osobisty sposób. To właśnie jest droga prowadząca do tego, by także inni mogli nas zrozumieć. Św. Bernard z Clairvaux w dziele De consideratione powiedział do swojego ucznia papieża Eugeniusza: bacz, byś pił z własnego źródła, to znaczy ze swojego człowieczeństwa. Jeśli jesteś szczery w stosunku do siebie i zaczynasz dostrzegać u siebie, czym jest wiara, dzięki swojemu ludzkiemu doświadczeniu w tym czasie, pijąc ze swojej studni, jak mówi św. Bernard, również innym będziesz mógł powiedzieć to, co powinni wiedzieć. W tym sensie wydaje mi się ważne, by być rzeczywiście wrażliwym na dzisiejszy świat, ale także, by być uwrażliwionym na obecnego we mnie Pana: być człowiekiem naszych czasów, a jednocześnie wierzącym w Chrystusa, który przemienia w sobie odwieczne przesłanie w przesłanie aktualne.

Któż lepiej od proboszcza zna dzisiejszych ludzi? Plebania nie jest w świecie — jest w parafii. I tutaj do proboszcza często przychodzą ludzie, przeważnie bez maski, bez innych pretekstów, ale w sytuacji cierpienia, choroby, śmierci, ze sprawami rodzinnymi. Przychodzą do konfesjonału bez maski, ze swoim życiem. Wydaje mi się, że żaden inny zawód nie daje takiej możliwości poznania człowieka, w jego człowieczeństwie, a nie w roli, jaką odgrywa. W tym sensie możemy rzeczywiście studiować człowieka — takiego, jakim jest w swojej głębi, w oderwaniu od roli społecznej, a także my sami możemy uczyć się o ludzkim życiu i o tym, jak być zawsze człowiekiem, w szkole Chrystusa. W tym sensie powiedziałbym, że jest rzeczą absolutnie ważną poznawać człowieka, człowieka dzisiejszego, w nas i w odniesieniu do innych, ale także zawsze przez uważne wsłuchiwanie się w Pana i przyjmując w sobie ziarno Słowa, by we mnie wydało plon i by można je było przekazać innym.

Wśród dalekich, ale i przy bliskich

Nazywam się Fabio Rosini, jestem proboszczem parafii św. Franciszki Rzymianki w dzielnicy Ardeatino. W obliczu postępującego procesu sekularyzacji i jego widocznych skutków natury społecznej i egzystencjalnej Jego Świątobliwość w swoim nauczaniu, będącym kontynuacją nauczania czcigodnego Poprzednika Jego Świątobliwości, wielokrotnie wzywał nas do głoszenia Ewangelii, pobudzał nasz duszpasterski zapał do ewangelizacji i ponownej ewangelizacji, zachęcał do przyjmowania mentalności misyjnej. Rozumiemy konieczność przeobrażania działalności duszpasterskiej — w sytuacji gdy nie można zakładać masowej wiary ani ograniczać się do opieki nad tą częścią wiernych, którzy i tak, dzięki Bogu, wytrwale żyją po chrześcijańsku, ale należy zainteresować się bardziej zdecydowanie i kompleksowo licznymi zagubionymi albo tylko zdezorientowanymi owieczkami. My, rzymscy kapłani, na różne sposoby staraliśmy się sprostać obiektywnej potrzebie odbudowania lub nawet często budowania wiary. Coraz więcej osób po raz pierwszy spotyka się z Ewangelią, i nie brakuje bardzo krzepiących rezultatów.

Osobiście mam okazję widzieć, jak szybko Ewangelia, głoszona szczerze i z radością, pozyskuje serca mężczyzn i kobiet w tym mieście, dlatego właśnie, że jest prawdą i zaspokaja najgłębsze potrzeby istoty ludzkiej. Istotnie, piękno Ewangelii i piękno wiary, jeżeli przedstawia się je z prawdziwym oddaniem, samo się narzuca. Jednakże liczby, czasami wręcz zaskakująco wysokie, same w sobie nie świadczą o jakości poszczególnych inicjatyw. W historii Kościoła, także tej najnowszej, nie brakuje na to przykładów. Paradoksalnie, w sukcesie duszpasterskim może się kryć jakiś błąd, jakieś wypaczenie, które być może jest początkowo niewidoczne. Stąd moje pytanie: jakie są niezbywalne kryteria tej pilnej działalności ewangelizacyjnej? Jakie elementy gwarantują, zdaniem Waszej Świątobliwości, iż trud duszpasterzy włożony w przepowiadanie Ewangelii współczesnemu nam pokoleniu nie będzie daremny? Z pokorą proszę Waszą Świątobliwość, by w swojej mądrości wskazał nam, które parametry muszą być szczególnie respektowane jako priorytetowe, by móc powiedzieć, że prowadzone dzieło ewangelizacji jest prawdziwie katolickie i przyniesie owoce Kościołowi. Dziękuję z całego serca za światłe nauki Waszej Świątobliwości i proszę o błogosławieństwo.

Z radością słucham o tym, że rzeczywiście prowadzi się pierwszą ewangelizację, że wychodzi się poza parafialną wspólnotę wiernych w poszukiwaniu tak zwanych zagubionych owieczek, że do dzisiejszego człowieka — który żyje bez Chrystusa, który zapomniał o Chrystusie — idzie się, by głosić mu Ewangelię. I jestem szczęśliwy, gdy słyszę, że nie tylko się to robi, ale że osiąga się rezultaty, które napawają otuchą. Widzę więc, że potraficie mówić do osób, którym trzeba pomóc odbudować albo nawet zbudować wiarę.

Nie mam gotowej recepty, którą by można wykorzystać w tej konkretnej pracy, istnieje wiele różnych dróg, wybór zależy od osoby, jej zawodu, od okoliczności. Katechizm wskazuje, co w przepowiadaniu jest najistotniejsze. Ale te wskazania musi zastosować ten, kto zna konkretną sytuację, aby znaleźć sposób, by otworzyć serca i zachęcić do wędrowania z Bogiem i z Kościołem.

Pyta ksiądz o kryteria pozwalające dokonać rozeznania i uniknąć daremnego trudu. Przede wszystkim chciałbym powiedzieć, że ważne są dwa elementy. Wspólnota wiernych to rzecz bardzo cenna, której nie wolno zaniedbywać nawet wtedy, gdy koncentrujemy uwagę na tych, którzy są daleko. Ci wierni, którzy mówią Bogu «tak», tworzą pozytywną, piękną rzeczywistość, starają się żyć wiarą, próbują naśladować Pana. Jak już powiedziałem, odpowiadając na pierwsze pytanie, musimy pomagać tym wiernym dostrzegać obecność wiary, by rozumieli, że nie należy ona do przeszłości, ale że także dzisiaj wskazuje nam drogę, uczy, jak żyć po ludzku. To bardzo ważne, żeby mieli w swoim proboszczu prawdziwego pasterza, który ich miłuje i który pomaga im słyszeć dziś Słowo Boże, rozumieć, iż Słowo to skierowane jest do nich, a nie tylko do ludzi przeszłości czy przyszłości; który pomaga im także w ich życiu sakramentalnym, w modlitwie, w słuchaniu Słowa Bożego, w sprawiedliwym życiu i miłości bliźniego, bowiem chrześcijanie powinni być zaczynem w naszym społeczeństwie, borykającym się z tyloma problemami, narażonym na wiele niebezpieczeństw i zepsucie.

W ten sposób, jak sądzę, mogą oni właściwie pełnić funkcję milczących misjonarzy, ponieważ są ludźmi, którzy żyją tak, jak należy. Dają zatem świadectwo tego, jak można dobrze żyć na drogach wskazanych przez Pana. Nasze społeczeństwo potrzebuje wspólnot, których członkowie potrafią żyć sprawiedliwie, nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Osób, które potrafią żyć zgodnie z tym, co słyszeliśmy dzisiaj w pierwszym czytaniu. Mówi ono na początku: «Wybieraj życie» — i tu łatwo jest powiedzieć «tak». Ale potem: «twoim życiem jest Bóg». Czyli wybrać życie znaczy opowiedzieć się za życiem, czyli opowiedzieć się za Bogiem. Jeśli istnieją osoby lub wspólnoty, które dokonują tego pełnego wyboru życia i pokazują wszystkim, że życie, które wybrali, rzeczywiście jest życiem, dają bardzo cenne świadectwo.

Przechodzę do drugiej refleksji. Przy głoszeniu Ewangelii potrzebujemy dwóch elementów: Słowa i świadectwa. Jak wiemy od samego Boga, potrzebne jest Słowo, które mówi to, co On do nas powiedział, ukazuje Bożą prawdę, obecność Boga w Chrystusie, drogę, która otwiera się przed nami. Potrzebne jest więc głoszenie Słowa w teraźniejszości, przekładające — jak to ksiądz powiedział — słowa z przeszłości na nasze współczesne doświadczenia. Jest rzeczą absolutnie nieodzowną, fundamentalną, by to Słowo było uwiarygodnione przez świadectwo — by nie jawiło się ono jedynie jako piękna filozofia czy utopia, ale jako rzeczywistość. Rzeczywistość, w której można żyć — i nie tylko: rzeczywistość, która daje życie. Biorąc to pod uwagę, wydaje mi się, że świadectwo wspólnoty wiernych jest ważnym tłem dla Słowa Bożego i dla jego przepowiadania. Za pomocą Słowa musimy dać możliwość doświadczenia wiary tym, którzy szukają Boga. W starożytności tę rolę pełnił w Kościele katechumenat: nie była to tylko katecheza, rzecz doktrynalna, ale sposobność stopniowego doświadczania życia wiarą, co pozwala stopniowo odkrywać także Słowo Boże, zrozumiałe w pełni tylko wtedy, gdy jest interpretowane i urzeczywistniane w życiu.

Wydaje mi się zatem ważne, by obok Słowa Bożego istniały gościnne miejsca wiary, miejsca, w których można stopniowo jej doświadczać. Widzę tu zadanie dla parafii: goszczenie tych, którym obce jest zwykłe życie wspólnoty parafialnej. Nie powinniśmy zamykać się we własnym kręgu. Mamy co prawda swoje zwyczaje, ale musimy się otwierać, tworzyć coś w rodzaju przedsionków, przestrzeni zbliżenia. Ktoś, kto przybywa z daleka, nie może od razu włączyć się w życie parafii, która ma już swoje ustalone zwyczaje. Dla przybysza z początku wszystko jest dziwne, odległe od jego życia. Musimy więc tworzyć, z pomocą Słowa Bożego, to co Kościół antyczny dawał katechumenom: przestrzeń, w której można zacząć żyć Słowem, zgodnie ze Słowem, gdzie Słowo staje się zrozumiałe i realne, odpowiada rzeczywistym doświadczeniom. W tym sensie wydaje mi się bardzo ważne to, o czym ksiądz wspomniał, to znaczy konieczność łączenia Słowa ze świadectwem sprawiedliwego życia, życia dla innych, otwarcia się na innych, na ludzi ubogich i cierpiących niedostatek, ale także na bogatych, którzy potrzebują, by ktoś otworzył ich serca, by ktoś do ich serc zapukał. Chodzi więc o rzeczy bardzo różne, w zależności od sytuacji.

Wydaje mi się, że sama teoria niewiele może tu pomóc, dopiero konkretne doświadczenia ukazują, jakimi drogami należy podążać. Naturalnie trzeba trwać niezmiennie w wielkiej komunii Kościoła — jest to zawsze ważne kryterium — nawet w wymiarze dość odległym, to znaczy z biskupem, z Papieżem, w jedności z wielką przeszłością i z wielką przyszłością Kościoła. Być częścią Kościoła katolickiego nie znaczy bowiem tylko, że przed nami jest do przebycia długa droga, lecz że mamy przed sobą szeroko otwartą perspektywę przyszłości. Przyszłości, która otworzy się tylko tym sposobem. Można by dalej jeszcze mówić o różnych istotnych sprawach, ale znajdziemy po temu inną sposobność.

Formacja a ciągłość misji

Ojcze Święty, nazywam się Giuseppe Forlai, jestem wikariuszem w parafii św. Jana Chryzostoma w północnym sektorze naszej diecezji. Kryzys wychowawczy, o którym Wasza Świątobliwość mówił, jest także, jak powszechnie wiadomo, kryzysem wychowawców, w szczególności, jak sądzę, w dwóch aspektach. Przede wszystkim konieczne jest zwrócenie większej uwagi na ciągłość obecności wychowawcy-księdza. Dorastająca młodzież nie inwestuje w więź z kimś, kto po dwóch lub trzech latach ma odejść, m.in. dlatego, że już są emocjonalnie angażujące relacje z rodzicami, którzy opuszczają rodzinę, z nowymi partnerami mamy czy taty, z nauczycielami na czasowych umowach, którzy co roku się zmieniają. Aby wychowywać, trzeba być. A zatem, w moim odczuciu, wychowawca-kapłan przede wszystkim powinien przebywać w miarę długo w jednym miejscu.

Druga kwestia — sądzę, że zasadniczą dziedziną duszpasterstwa młodzieży jest płaszczyzna kultury. Kultury rozumianej jako umiejętności emocjonalno-relacyjne oraz jako kompetencje językowe w zakresie pojęć. Młody człowiek, pozbawiony tej kultury, jest potencjalnie przyszłym ubogim, osobą, której grozi uczuciowa porażka i nieodnalezienie się w świecie pracy. Bez tej kultury młody człowiek może pozostać niewierzący bądź, co gorsza, stać się praktykującym bez wiary, bowiem brak umiejętności relacyjnych zniekształca relację z Bogiem, a nieznajomość słów uniemożliwia zrozumienie wielkości słowa Ewangelii. Nie wystarcza, by młodzież wypełniała nasze oratoria, przychodząc, by spędzić w nich trochę wolnego czasu. Chciałbym, żeby oratorium było miejscem, gdzie młodzież może nauczyć się rozwijania zdolności relacyjnych, znajdzie kogoś gotowego ją wysłuchać i pomóc w trudnościach szkolnych. Miejscem, które nie będzie stałym schronieniem dla tych, którzy nie chcą się uczyć bądź angażować, ale wspólnotą osób, w których dojrzewają owe słuszne pytania, otwierające na zmysł religijny, i w której świadczy się wielkie miłosierdzie pomocy w myśleniu. W tym punkcie potrzebna jest też poważna refleksja nad współpracą między oratoriami a nauczycielami religii. Ojcze Święty, proszę o powiedzenie czegoś więcej na temat tych dwóch aspektów kryzysu wychowawczego — potrzeby stabilnej obecności wychowawców i pilnego zapotrzebowania na dobrze przygotowanych wychowawców-kapłanów. Dziękuję.

Zacznijmy od drugiego zagadnienia. Powiedzmy, że jest szersze, a w pewnym sensie także łatwiejsze. Oczywiście oratorium, w którym można się tylko bawić i dostać napoje, byłoby całkowicie zbędne. Celem oratorium powinna być w istocie kulturalna, ludzka i chrześcijańska formacja osobowości, która ma się stać osobowością dojrzałą. Co do tego całkowicie się zgadzamy, i wydaje mi się, że właśnie dziś mamy do czynienia z kulturowym ubóstwem — sytuacją, w której wiele się wie, ale brak temu serca, brak wewnętrznego powiązania, gdyż nie ma spójnej wizji świata. Dlatego absolutnie konieczna jest kultura natchniona wiarą Kościoła, wiedzą daną przez Boga. Powiedziałbym, że taka właśnie jest rola oratorium — człowiek powinien znaleźć w nim nie tylko sposobność spędzenia wolnego czasu, ale przede wszystkim zyskać integralną formację ludzką, która umożliwia pełny rozwój osobowości.

A zatem kapłan, będący wychowawcą, powinien oczywiście sam otrzymać staranną formację i orientować się dobrze we współczesnej kulturze, być człowiekiem o bogatej kulturze, aby mógł pomagać także młodym ludziom nabywać kulturę zainspirowaną wiarą. Dodałbym oczywiście, że ostatecznie punktem odniesienia każdej kultury jest Bóg — Bóg obecny w Chrystusie. Spotykamy dziś osoby o wielkiej wiedzy, ale bez wewnętrznego ukierunkowania. Nauka może zatem być nawet niebezpieczna dla człowieka, bowiem gdy brak głębszego ukierunkowania etycznego, człowiek zdany jest na samowolę, a zatem brak mu wytycznych, by naprawdę stać się człowiekiem. W tym sensie istotą wszelkiej formacji kulturowej, tak bardzo potrzebnej, powinna być bez wątpienia wiara: poznanie oblicza Boga, który objawił się w Chrystusie, co daje punkt odniesienia dla całej kultury, która w przeciwnym wypadku jest zdezorientowana i dezorientująca. Kultura bez osobistej znajomości Boga i bez znajomości oblicza Boga w Chrystusie mogłaby być wręcz destrukcyjna, nie posiada bowiem niezbędnego ukierunkowania etycznego. W tym sensie, jak sądzę, naszą misją jest rzeczywiście głęboka formacja kulturalna i ludzka, otwarta na całe bogactwo kultury naszych czasów, ale zarazem dająca kryterium, umiejętność rozeznania, pozwalające przekonać się, na ile jest to prawdziwa kultura, a na ile mogłaby się stać antykulturą.

O wiele trudniejsza jest dla mnie pierwsza kwestia — jest to pytanie również do księdza kardynała — a mianowicie pytanie o to, jak długo powinien pozostać w danym miejscu młody kapłan, by móc ukierunkować młodzież. Nie ulega wątpliwości, że osobista relacja z wychowawcą jest ważna i wspólne kształtowanie się wymaga czasu. W tym sensie mogę się zgodzić, że kapłan, będący dla młodzieży punktem odniesienia, nie może zmieniać się codziennie, bo wtedy traci się właśnie owo odniesienie. Z drugiej strony, młody kapłan powinien też zdobywać różne doświadczenia w rozmaitych środowiskach kulturowych, aby na koniec zgromadzić bagaż kulturowy potrzebny do tego, by jako proboszcz był przez długi czas punktem odniesienia dla parafii. A powiedziałbym, że w życiu młodego człowieka poczucie czasu jest inne niż w życiu osoby dorosłej. Trzy lata, od 16 do 19 roku życia, są co najmniej tak długie i ważne, jak lata między 40 a 50 rokiem życia. Właśnie w tych latach kształtuje się bowiem osobowość — jest to bardzo ważna droga wewnętrzna, o doniosłym znaczeniu życiowym. W tym sensie powiedziałbym, że trzy lata dla wikariusza to kawał czasu, pozwalający na uformowanie jednego pokolenia młodzieży; a z drugiej strony, daje mu to możliwość poznania także innych środowisk, zetknięcia się w innych parafiach z odmiennymi sytuacjami, wzbogacenia bagażu swoich doświadczeń. Jest to bądź co bądź czas nie tak krótki, pozwalający na pewną ciągłość, wspólną drogę wychowawczą, uczenie się bycia człowiekiem. Skądinąd, jak powiedziałem, w młodości trzy lata to czas decydujący i bardzo długi, bowiem wtedy naprawdę kształtuje się przyszła osobowość. Wydaje mi się zatem, że możliwe jest pogodzenie obydwu wymogów: z jednej strony danie młodemu kapłanowi sposobności, by zdobywał różne doświadczenia w celu wzbogacenia swojego bagażu ludzkich doświadczeń; z drugiej, zaspokojenie potrzeby bycia przez określony czas z młodymi ludźmi, by rzeczywiście wprowadzać ich w życie, uczyć ich bycia ludźmi. W tym sensie widzę możliwość pogodzenia tych dwóch aspektów: gromadzenia doświadczeń przez młodego kapłana i ciągłości w towarzyszeniu młodym ludziom, aby im wskazać drogę w życiu. Ale nie wiem, co nam powie na ten temat kardynał wikariusz.

Nie ma sprawiedliwości bez sprawiedliwych

Wasza Świątobliwość, nazywam się Giampiero Ialongo, jestem jednym z wielu proboszczów pełniących swoją posługę na obrzeżach Rzymu — pracuję konkretnie w Torre Angela, graniczącej z dzielnicami Torbellamonaca, Borghesiana, Borgata Finocchio, Colle Prenestino. Peryferie te, jak wiele innych, nierzadko bywają zapomniane i zaniedbywane przez instytucje. Cieszę się, że na dzisiejsze popołudnie zostaliśmy zaproszeni przez przewodniczącego zarządu dzielnicy; zobaczymy, co wyniknie z tego spotkania z władzami miasta. Przedmieścia nasze, w porównaniu z innymi rejonami miasta, chyba dotkliwiej odczuwają niedostatek, jaki z powodu międzynarodowego kryzysu gospodarczego bardzo konkretnie zaczyna dawać się we znaki licznym rodzinom. Jako «Caritas» parafialna, a przede wszystkim jako «Caritas» diecezjalna podejmujemy liczne inicjatywy, nastawione głównie na słuchanie, ale także na niesienie konkretnej pomocy materialnej wszystkim tym — bez względu na rasę, kulturę i religię — którzy się do nas zwracają. Mimo to coraz bardziej zdajemy sobie sprawę, że doprawdy stoimy w obliczu krytycznej sytuacji. Wydaje mi się, że wiele, zbyt wiele osób — nie tylko emerytów, ale także ludzi regularnie pracujących, zatrudnionych na czas nieokreślony — ma wielkie trudności, ponieważ nie dysponuje wystarczającym budżetem rodzinnym. Paczki żywnościowe, które przygotowujemy, ubrania, czasami konkretna zapomoga finansowa, pozwalająca na opłacenie rachunków lub czynszu, mogą, owszem, pomóc, lecz nie sądzę, aby rozwiązywały problem. Jestem przekonany, że jako Kościół winniśmy więcej zastanawiać się nad tym, co możemy zrobić, ale jeszcze bardziej nad przyczynami, które doprowadziły do tak rozległej sytuacji kryzysowej. Winniśmy odważnie napiętnować niesprawiedliwy w swej istocie system gospodarczy i finansowy. I nie sądzę, by w sytuacji niesprawiedliwego rozdziału dóbr, spowodowanej przez ów system, wystarczyło jedynie trochę optymizmu. Potrzeba wiarygodnego słowa, wolnego słowa, które — jak już to Ojciec Święty w pewnym sensie powiedział — pomoże chrześcijanom z ewangeliczną mądrością i odpowiedzialnością zarządzać dobrami, jakie Bóg ofiarował, i to ofiarował wszystkim, a nie tylko niewielkiej grupie. Takie słowo — które już przy innych okazjach dane nam było usłyszeć na ten temat — pragnąłbym usłyszeć raz jeszcze w tym kontekście. Dziękuję, Wasza Świątobliwość!

Przede wszystkim chciałbym podziękować kardynałowi wikariuszowi za pełne ufności słowa: Rzym może dać więcej kandydatów na żniwo Pańskie. Powinniśmy przede wszystkim modlić się o to do Pana żniwa, ale także ze swej strony zachęcać młodych ludzi do odpowiedzenia Panu «tak». I oczywiście to właśnie młodzi kapłani mają dawać przykład dzisiejszej młodzieży, że dobrze jest pracować dla Pana. W tym sensie jesteśmy pełni nadziei. Módlmy się do Pana i czyńmy swoje.

A teraz kwestia, która dotyka samej istoty problemów naszych czasów. Rozróżniłbym tu dwa poziomy. Pierwszy to poziom makroekonomii, która w miarę jak się urzeczywistnia, dotyka każdego obywatela, który odczuwa konsekwencje nieprawidłowości systemu. Oczywiście demaskowanie tego jest obowiązkiem Kościoła. Jak wiecie, od dłuższego czasu przygotowujemy encyklikę poświęconą tym zagadnieniom. I w miarę upływu czasu widzę, jak trudno jest mówić o tym ze znawstwem, a jeśli jakaś rzeczywistość ekonomiczna nie jest rozpatrywana ze znawstwem, to nie może być wiarygodna. Z drugiej zaś strony, należy o tym mówić z ogromną świadomością etyczną, powiedzmy, że wykreowaną i obudzoną przez sumienie uformowane przez Ewangelię. Zatem trzeba obnażać owe fundamentalne błędy, błędy u podstaw, które wychodzą na jaw obecnie w związku z upadkiem wielkich banków amerykańskich. Ostatecznie mamy do czynienia z ludzką chciwością, która jest grzechem, lub, jak mówi List do Kolosan, chciwością będącą bałwochwalstwem. Powinniśmy obnażać to bałwochwalstwo, które występuje przeciw prawdziwemu Bogu, oraz fałszowanie wizerunku Boga przez innego boga — «mamonę». Musimy czynić to odważnie, a także w sposób konkretny. Wielkie moralizatorstwo bowiem nie odnosi skutku, jeśli nie jest podparte znajomością realiów, które pomagają dodatkowo zrozumieć, co jeszcze konkretnie można zrobić, by stopniowo zmieniać sytuację. Aby tego dokonać, potrzebna jest oczywiście znajomość tej prawdy oraz dobra wola wszystkich.

I tu dochodzimy do sedna: czy naprawdę istnieje grzech pierworodny? Jeśliby nie istniał, moglibyśmy odwoływać się do światłości umysłu, posługując się argumentami, które dla wszystkich są zrozumiałe i niezaprzeczalne, a także do dobrej woli, którą ma każdy. W ten sposób po prostu moglibyśmy czynić postępy i reformować ludzkość. Lecz tak nie jest. Umysł, także nasz umysł, bywa zaciemniony, widzimy to każdego dnia. Bowiem egoizm, źródło chciwości, polega na pragnieniu przede wszystkim siebie samego oraz świata dla siebie. Istnieje on w każdym z nas. Na tym właśnie polega zaciemnienie umysłu — może on być bardzo światły, dysponować wspaniałymi argumentami naukowymi, a jednak zaciemniony przez fałszywe przesłanki. I tak, z ogromną inteligencją, wielkimi krokami podąża on niewłaściwą drogą. Również wola jest, by tak powiedzieć, skrzywiona. Ojcowie Kościoła mówią: człowiek nie jest skłonny czynić dobro tak po prostu, lecz zabiega przede wszystkim o siebie samego lub o dobro swojej grupy. Dlatego znalezienie rzeczywiście drogi rozumu, prawdziwego rozumu, nie jest rzeczą łatwą i z małym prawdopodobieństwem dochodzi do tego w dialogu. Bez światła wiary, które przenika ciemności grzechu pierworodnego, rozum nie może iść naprzód. A właśnie wiara napotyka opór naszej woli. Nie chce ona dostrzec drogi, która byłaby drogą wyrzeczenia się siebie oraz skorygowania własnej woli, tak by uwzględniała dobro drugiego człowieka, a nie jedynie siebie.

Dlatego trzeba, powiedziałbym, w sposób racjonalny i przemyślany demaskować błędy, nie poprzez wielkie moralizatorstwo, lecz podając konkretne racje, zrozumiałe w dzisiejszym świecie gospodarki. Owo demaskowanie jest rzeczą ważną, jest odwiecznym zadaniem Kościoła. Wiemy, że w nowej sytuacji, jaka wytworzyła się w zindustrializowanym świecie, społeczna doktryna Kościoła, począwszy od Leona xiii, stara się to czynić — i nie tylko demaskować, bo to nie wystarcza — lecz także wskazywać trudne drogi, na których, na każdym kroku, wymagana jest zgoda rozumu i zgoda woli, przy jednoczesnym skorygowaniu własnej świadomości i przy woli wyrzeczenia się w pewnym sensie samego siebie, aby móc przyczyniać się do realizacji tego, co jest prawdziwym celem ludzkiego życia i ludzkości.

W tym sensie Kościół zawsze musi być czujny; musi starać się, używając swych najlepszych sił, poszukiwać racji kierujących światem ekonomicznym, wnikać w ów sposób myślenia i oświecać go wiarą, która uwalnia od egoizmu grzechu pierworodnego. Zadaniem Kościoła jest wnikać w tę logikę, w to rozumowanie, wypowiadać się, także na różnych forach krajowych i międzynarodowych, aby pomagać i korygować. Nie jest to łatwa praca, gdyż rozliczne interesy jednostek i grup narodowych sprzeciwiają się radykalnym zmianom. Być może jest to pesymizm, lecz dla mnie to wyraz realizmu: dopóki istnieje grzech pierworodny, nigdy nie osiągniemy radykalnej i całkowitej poprawy. Jednakże musimy czynić wszystko, aby doprowadzić przynajmniej do tymczasowej poprawy, wystarczającej, by ludzkość mogła żyć, i by powstrzymać dominację egoizmu, który występuje pod pretekstem nauki czy gospodarki krajowej i międzynarodowej.

To jest pierwszy poziom. Drugi — to potrzeba realizmu. Dostrzeżenie, że te wielkie cele nauki w skali makro nie znajdują urzeczywistnienia w mikronauce — a makroekonomiczne w mikroekonomii — bez nawrócenia serc. Jeśli nie ma sprawiedliwych, nie ma też sprawiedliwości. Musimy się z tym pogodzić. Dlatego też priorytetowym celem, moglibyśmy powiedzieć — sprawą pierwszorzędną — jest wychowanie do sprawiedliwości. Św. Paweł mówi, że usprawiedliwienie jest wynikiem dzieła Chrystusowego, nie zaś abstrakcyjną ideą, odnoszącą się do grzechów, które dziś nas nie interesują, lecz odnosi się właśnie do integralnej sprawiedliwości. Jedynie Bóg może nam ją ofiarować, a ofiarowuje ją przy naszym współdziałaniu na rozmaitych poziomach, na wszystkich możliwych poziomach.

Nie można stworzyć sprawiedliwego świata jedynie za pomocą dobrych modeli ekonomicznych, które są potrzebne. Sprawiedliwość się urzeczywistnia, tylko jeśli istnieją sprawiedliwi. A nie ma sprawiedliwych, jeśli brak codziennej, pokornej pracy nad nawracaniem serc. I nad kształtowaniem sprawiedliwości w sercach. Jedynie wtedy upowszechnia się także sprawiedliwość wynagradzająca. Dlatego też praca proboszcza ma fundamentalne znaczenie nie tylko dla parafii, ale i dla ludzkości. Jak już powiedziałem, jeśli nie ma sprawiedliwych, sprawiedliwość pozostaje abstrakcją. Dobre dzieła nie powstają, jeśli przeszkodą jest egoizm, również osób kompetentnych.

Nasza pokorna, codzienna praca jest podstawą do osiągnięcia wielkich celów ludzkości. Musimy pracować razem na wszystkich poziomach. Kościół powszechny musi demaskować, ale także głosić, co można zrobić i w jaki sposób można zrobić. Muszą działać konferencje episkopatów oraz biskupi. Jednak wszyscy musimy wychowywać do sprawiedliwości. Sądzę, że również dzisiaj prawdziwy i realistyczny jest dialog Abrahama z Bogiem (Rdz 18, 22-33), w którym ten pierwszy mówi: czy naprawdę zniszczysz to miasto? Może jest tam pięćdziesięciu sprawiedliwych, może dziesięciu sprawiedliwych. Wystarczy dziesięciu sprawiedliwych, żeby ocalić miasto. Otóż, jeśli zabraknie dziesięciu sprawiedliwych, pomimo całej doktryny ekonomicznej, społeczeństwo nie przetrwa. Dlatego musimy zrobić wszystko, żeby wychować i zapewnić przynajmniej dziesięciu sprawiedliwych, a jeśli to możliwe, wiele więcej. Właśnie przez nasze głoszenie starajmy się sprawić, by było wielu sprawiedliwych, by rzeczywiście zapanowała w świecie sprawiedliwość.

Jak widać, te dwa poziomy są nierozdzielne. Z jednej strony, jeśli nie będziemy głosić sprawiedliwości w skali makro, to nie rozwinie się sprawiedliwość w skali mikro. Z drugiej zaś strony, jeśli nie wykonamy pokornej pracy na poziomie mikrosprawiedliwości, także makrosprawiedliwość się nie rozwinie. I zawsze, jak powiedziałem w mojej pierwszej encyklice, przy wszystkich systemach, jakie mogą rozwijać się w świecie, poza szukaną przez nas sprawiedliwością niezbędna jest miłość bliźniego. Otwierać serca na sprawiedliwość i na miłość bliźniego to wychowywać do wiary i prowadzić do Boga.

Maryja, niewiasta słuchająca

Ojcze Święty, nazywam się Guillermo M. Cassone, należę do wspólnoty ojców szensztackich w Rzymie, jestem wikariuszem w parafii Świętych Patronów Włoch św. Franciszka i św. Katarzyny na Zatybrzu.

Gdy po synodzie poświęconym Słowu Bożemu rozmyślałem nad Propozycją 55.: «Maria Mater Dei et Mater fidei», zadałem sobie pytanie, co można zrobić dla udoskonalenia związku między Słowem Bożym a pobożnością maryjną, zarówno w życiu duchowym kapłana, jak i w działalności duszpasterskiej. Pomagają mi dwa obrazy: zwiastowanie jako symbol słuchania, a nawiedzenie — głoszenia. Chciałbym prosić Waszą Świątobliwość o oświecenie nas w tej kwestii swoim nauczaniem. Dziękuję za ten dar.

Myślę, że ojciec dał nam zarazem odpowiedź na swoje pytanie. Maryja rzeczywiście jest niewiastą słuchającą — widzimy to w czasie spotkania z aniołem i potem wielokrotnie we wszystkich wydarzeniach z Jej życia, od wesela w Kanie aż po krzyż i po dzień Pięćdziesiątnicy, kiedy razem z apostołami przyjmuje Ducha. Jest symbolem otwarcia, Kościoła, oczekującego na przyjście Ducha Świętego.

Już w chwili zwiastowania zwraca uwagę Jej słuchanie — prawdziwe słuchanie, słuchanie, które jest przyswajaniem, które nie polega na mówieniu po prostu «tak», lecz oznacza przyjmowanie, branie Słowa; a za tym idzie prawdziwe posłuszeństwo, jak gdyby było to Słowo zinterioryzowane, to znaczy stało się Słowem we mnie i dla mnie, niemal nadając kształt mojemu życiu. Wydaje mi się to bardzo piękne: to aktywne słuchanie, a zatem słuchanie, które przyciąga Słowo, tak aby przeniknęło we mnie i stało się Słowem we mnie; a ja je odzwierciedlam i przyjmuję w głębi serca. W ten sposób następuje wcielenie Słowa.

To samo widzimy w Magnificat. Wiemy, że jest on utkany ze słów Starego Testamentu. Widzimy, że Maryja rzeczywiście jest niewiastą słuchającą, a Jej serce znało Pismo. Znała nie tylko niektóre teksty, ale tak dalece utożsamiała się ze Słowem, że w Jej sercu i na Jej ustach synteza słów Starego Testamentu staje się pieśnią. Widzimy, że Słowo rzeczywiście przenikało Jej życie, a ono ze swej strony zagłębiło się w Słowie, przyswoiło Je i pozwoliło Mu żyć własnym życiem, a potem znów przemienić się w Słowo chwały, głoszące wielkość Boga.

Wydaje mi się, że św. Łukasz przynajmniej trzy albo cztery razy mówi, że Maryja przyjęła słowa i zachowywała je w swym sercu. Ojcowie uważali Ją za wzór Kościoła, wzór człowieka wierzącego, który zachowuje Słowo, nosi w sobie Słowo; nie tylko czyta je, interpretuje rozumowo, by odkryć, czym było w tamtym czasie, jakich problemów filologicznych nastręcza. To wszystko jest interesujące, ważne, ale ważniejsze jest wczuwanie się w Słowo, które trzeba zachować, i które staje się Słowem we mnie, życiem we mnie i obecnością Pana. Dlatego wydaje mi się ważna więź między mariologią i teologią Słowa, o której mówili także ojcowie synodalni i o której będzie mowa w dokumencie posynodalnym.

Jest oczywiste, że Maryja to słowo słuchane, słowo milczące, ale także słowo chwały, głoszenia, bowiem gdy Słowo jest słuchane, na nowo staje się ciałem i tym samym obecnością wielkości Boga.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama