Słowa "europejskość", "europejski" są odmieniane na wszystkie sposoby, podobnie jak kiedyś "socjalistyczny". Czy nie lepiej byłoby zrezygnować z tej etykiety na rzecz słów "logiczny", "mądry", "uczciwy"?
Słowa: „europejskość”, „europejski”, „Europejczyk” odmieniane są dziś na wszelkie możliwe sposoby. Zupełnie jak swego czasu w bloku sowieckim słowo „socjalizm”. W latach 70. miałem w szkole przedmiot: wychowanie do życia w rodzinie socjalistycznej. Jakby nie starczyło po prostu wychowanie do życia w rodzinie! Dziś mamy do czynienia z „europejskim” rozmontowywaniem rodziny. Ideolodzy nowoczesności w ogóle boją się pojęcia „rodzina”. Ba! Przez gardło im nie przejdzie, że rodzina w podstawowym tego słowa znaczeniu to mama, tata i dzieci, przy czym mama jest kobietą, a tata mężczyzną („Sanki są w zimie, rower jest w lato, mama to nie jest to samo co tato”). Dlatego niektóre elity „europejskie” bardziej troszczą się o komfort związków homoseksualnych, niż o byt rodziny. W dłuższej perspektywie jest to działanie samobójcze; samobójcze właśnie dla Europy.
Już widzę, jak ludzie o mentalności podobnej do tych, którzy budowali zręby wieczystej polsko-radzieckiej przyjaźni, stawiają mi zarzuty, że jestem „przeciwko Europie”, że „boję się europejskości” itp. Otóż wręcz przeciwnie! Jestem za Europą. I dlatego nie chciałbym, aby szła ona w kierunku wskazywanym przez takich lewaków jak np. Daniel Cohn-Bendit czy Martin Schulz, którzy — o zgrozo — ostatnio tak bardzo komplementowali premiera Tuska. Jestem za Europą i nie chcę, aby moja Europa została odcięta od chrześcijańskiego dziedzictwa i oddana na pastwę gejowsko-feministycznym ideologiom oraz poprawności politycznej. Nie boję się europejskości, tyle że dla mnie nie polega ona na gejowskich paradach, klinikach aborcyjnych, eutanazji i ideologii multikulturowości; nie polega też na antyamerykanizmie, a zarazem uniżoności wobec putinowskiej Rosji.
Mógłby też ktoś stwierdzić, że skoro tak, to na pewno jestem przeciwko Unii Europejskiej. Przyznam, że mędrkowanie, iż albo jest się całym sercem za Unią, albo przeciwko niej, jest dla mnie dość irytujące. Bo przecież nie chodzi o to, aby widzieć w Unii apokaliptyczną Bestię, ale nie chodzi też o to, by podchodzić do niej bezkrytycznie, przyjmując w ciemno wszystkie płynące z Brukseli dyrektywy. Projekt Unii nie jest czymś, co spadło z nieba jako rzeczywistość gotowa, którą bez szemrania należy przyjąć. Unia Europejska będzie taka, jaką uczynią ją konkretni ludzie. Trzeba zatem otwartej dyskusji o kształcie, jaki chcemy nadać zjednoczonej Europie. Niestety, takiej dyskusji brakuje, a w zamian mamy europejskie imprezy oraz tyleż patetyczną, co pustą europejską mowę-trawę. Tymczasem wciąż nie wiadomo, kto tak naprawdę rządzi w UE i decyduje, co jest, a co nie jest z „europejskiego ducha”.
Oto na Węgrzech rząd Viktora Orbana podjął proadopcyjną i antyaborcyjną kampanię społeczną. Jednym z jej elementów były plakaty z nienarodzonym dzieckiem i słowami: „Rozumiem, że nie jesteście gotowi, aby mnie przyjąć, ale pomyślcie dwa razy i oddajcie mnie służbom adopcyjnym. Pozwólcie mi żyć”. Część tej akcji została sfinansowana z funduszy unijnego programu „Progress”. Spotkało się to z ostrą reakcją wiceszefowej Komisji Europejskiej Viviane Reding, która stwierdziła: „Państwa członkowskie nie mogą wykorzystywać funduszy europejskich w celu finansowania inicjatyw antyaborcyjnych. Ta kampania jest sprzeczna z wartościami europejskimi”. Węgrzy zostali zmuszeni do wycofania się z akcji na rzecz życia przy użyciu środków pochodzących z Unii.
Skoro tak, to ja bym chciał wiedzieć, kto zdecydował, że propagowanie aborcji jest wartością europejską, a odwodzenie od zabicia dziecka taką wartością nie jest. Czy pani Reding i reprezentowana przez nią Komisja Europejska są wcieleniem europejskiej mądrości dziejowej? I co na to polski rząd, z którym ponoć w Europie wszyscy się liczą? Czy mamy w opisanej sprawie własne zdanie i chcemy je jasno wypowiedzieć?
opr. mg/mg