Europa 2013: zamiast integracji jesteśmy świadkami odrodzenia się nacjonalizmów, czy wręcz szowinizmów
Rzadko oglądam telewizję a już coś takiego jak Konkurs Piosenki Eurowizji interesuje mnie tak, jak zeszłoroczny śnieg. Jednak tym razem uległem naleganiom nastoletnich córek, koniecznie chcących oglądać razem to ważne wydarzenie, i usiadłem przed telewizorem. To, co zobaczyłem, zjeżyło resztki włosów na mojej głowie. Konkurs Eurowizji, instytucji, która powinna łączyć narody Europy, okazał się erupcją nacjonalizmów, narodowych egoizmów i szowinizmów, jednym słowem — faszyzmu.
Zacznijmy od tego, że występujący nie reprezentowali siebie, tylko swój kraj. Mało kto używał nazwiska piosenkarza czy piosenkarki, używana była nazwa kraju. Podczas ogłaszania wyników głosowania w poszczególnych stolicach, wykonawcy i ich ekipy byli istnymi wulkanami nacjonalizmu. Piosenkarze owinięci flagami, cała ekipa wymachująca narodowymi flagami, na których dużej części — o zgrozo! — motyw krzyża. Ani jednej gwiaździstej flagi Unii Europejskiej, ani jednej tęczowej flagi postępu i tolerancji. Wszystko to woła o pomstę do Komisji Europejskiej. Niestety, Komisja Europejska, Rada Europy i inne zacne instytucje milczą, jakby nie wiedziały, czym kończy się odradzanie upiorów nacjonalizmu.
Z wykonawcami licytowali się w nacjonalistycznym zapale prezenterzy z kolejnych europejskich(?) stolic. W formie Europejczycy, światowcy z nienagannym angielskim - za wyjątkiem reprezentantów krajów frankofońskich, którzy w szowinistycznym zacietrzewieniu używali tylko swojego języka — a w treści nacjonalistyczny ciemnogród. Nie liczyła się wartość artystyczna ocenianych piosenek, lecz to, kto (z jakiego kraju) ją śpiewał.
Mając jakieś pojęcie o historii, obecnych problemach, sympatiach i antypatiach europejskich narodów, bawiłem się z synem w zgadywanie, na kogo zagłosują w kolejnych stolicach. Przeważnie zgadywaliśmy, co nie było zresztą trudne. Skandynawowie głosowali na Skandynawów, Cypr na Grecję, Białoruś na Rosję, Rosja na Białoruś itd.
W nacjonalistyczne tony uderzał komentator niemieckiej telewizji — państwowej! — coraz bardziej płaczliwym głosem kwitując niziutkie miejsce Niemiec w klasyfikacji. Nie zastanawiał się, czy niemiecka piosenkarka śpiewała lepiej czy gorzej od premiowanych. Żałośnie stwierdzał, że kolejny kraj nie dał punktów Niemcom. Gdyby program trwał dłużej, z pewnością stwierdziłby, że Niemcy padły ofiarą międzynarodowego spisku, choć na stwierdzenie, kto za tym spiskiem stoi, z pewnością zabrakłoby mu odwagi.
To, czego nie powiedział telewizyjny komentator, opublikował Der Spiegel. I nie chodziło mu o historię, lecz o współczesność. W ironicznie napisanym artykule o niemieckim blamażu na Konkursie Eurowizji, zauważył, że na Niemcy nie głosowało żadne państwo południa Europy. Oczywiste wyjaśnienie tego spostrzeżenia znalazło się w podtytule artykułu: „Merkel jest winna”.
Polska, na szczęście, nie brała udziału w tej nacjonalistycznej orgii. Ani jako uczestnik, ani oceniający. W Polsce nastroje były zupełnie inne. Różowy marsz z czekoladową karykaturą orła pokazał, jak daleko nam do nacjonalistycznego zaścianka. Z kolei Marsz Szmat umieścił nas w czołówce postępu i tolerancji. I nie zmienią tego złośliwe komentarze, gratulujące organizatorom trafnie dobranej nazwy.
W tej beczce miodu jest jednak łyżka dziegciu. Premier i minister spraw zagranicznych przekonywali nas niedawno, że naszym celem powinno być płynięcie w głównym europejskim nurcie. Skoro nie tylko Konkurs Eurowizji, lecz również wiele innych wydarzeń, jak imprezy sportowe, czy obchody świąt państwowych, tak różne od naszego różowego marszu, pokazują nam, jak myślą Europejczycy, pora wyciągnąć wnioski.
Zachowajmy się więc, jak na prawdziwych Europejczyków przystało: Pogońmy to różowo-szmaciane towarzystwo i wyjdźmy na ulice z biało-czerwoną. Najbliższa okazja to 11. listopada — Marsz Niepodległości.
opr. mg/mg