O Jędrku, co czytał klepsydry

Codzienność osoby "niecodziennej"

Codziennie Jędrek przemierza krakowski Kazimierz, czytając klepsydry. Czasem, gdy odszedł ktoś, kogo znał, idzie na pogrzeb. Paradoksalnie śmierć innych trzyma go przy życiu.

Był kiedyś dom...

Jędrek mieszka w okolicach dworca kolejowego, ale na zimę będzie musiał znaleźć sobie jakieś lepsze, cieplejsze miejsce. Może jakiś kanał? I tak od kilkunastu lat, bo tyle Jędrek jest bezdomnym. Gdy opowiada o sobie, używa trzeciej osoby i czule zdrabnia swoje imię, tak jak to robią niektórzy schizofrenicy. Woli jednak opowiadać o innych. O tych, których już nie ma wśród żywych.

Nie warto zastanawiać się, dlaczego ten stary mężczyzna o pomarszczonej twarzy, ale rysach dziecka żyje na ulicy. Jakakolwiek próba zmuszenia go do zwierzeń kończy się krótkim: „Był dom i żona. Nie ma domu i żony. Raz dwa. Wczoraj był, dziś nie ma. Koniec kropka”. Kiedyś przy okazji opowiadania o pewnym szewcu z krakowskiego Kazimierza, który zmarł podczas strzyżenia, Jędruś wspomniał o swoim synu. Uśmiechnął się do tych wspomnień i zapatrzył gdzieś bardzo daleko...

Droga do nieba

— Pan Bóg woła, to trzeba iść. Najbardziej umierania boją się ci, co za życia nabroili — Jędruś uwielbia dzielić się z innymi swoimi egzystencjalnymi przemyśleniami. — Złym ludziom się wydaje, że są nieśmiertelni. Dopiero jak zaczynają niedomagać, to wtedy strach w oczy zagląda. Niektórzy chcą nadrobić stracone lata. Naprawić krzywdy, jakie wyrządzili, ale to niełatwe.

Jędruś był niedawno na pogrzebie takiego jednego pana doktorka — opowiada. Kawał drania z niego był, a nad jego trumną czytał jakiś jego kolega, że całe życie bezinteresownie niósł ludziom ulgę w cierpieniach. Jędruś pamięta, jak kiedyś Gienia zaniemogła, rozpalona taka była, że wszyscy myśleli, że już umiera. Ktoś pobiegł po doktora, bo po sąsiedzku było, a on, że nie przyjdzie, bo teraz jest zajęty. Nic drań nie robił. Fajkę palił i gazetkę czytał. Nie chciał przyjść, bo wiedział, że u Gieni bieda, to mu nie zapłacą. Panisko z niego było. Potem dom sobie wybudował i wyniósł się z Kazimierza, ale jakieś trzy lata temu wrócił, bo się podobno ze swoją rozszedł. I tak długo z nim wytrzymała. Ludzie gadali, że prał ją tak mocno, że z siniakami chodziła. Pan Bóg widocznie stwierdził, że już czas zabrać tego gada do siebie, żeby już dłużej nikogo nie krzywdził. Na pogrzebie tylko rodzina była i paru jego kolegów. Żadnych pacjentów...

Nie tak, jak u Bronka Nizirskiego. Z niego to był prawdziwy doktor. Nie było dla niego lepszych i gorszych. Chory był chory. Jędrusia wyleczył z zapalenia płuc. Gdyby nie on, to by Jędruś już glebę użyźniał. A jaki miał Bronek pogrzeb! Ludzi tyle było, że nic nie można było dojrzeć. Dopiero pod koniec Jędruś wspiął się na dach kaplicy i zobaczył orkiestrę, co mu grała żałobne pieśni, i panów ubranych w takie uroczyste stroje, i tyle kwiatów, że by można nimi drogę do nieba wyłożyć.

Jędrusiowi pewnie nie będzie kto miał kwiatka przynieść... Jędrusia zakopią koło cmentarnego płotka, byle jak... Ale Jędruś uskłada na sosnową trumnę, a krzyżyk sam sobie wystruga...

Wielkie przyjęcie

Każdy dzień Jędrka jest inny. Ci, którzy myślą, że bezdomność musi być monotonna są w wielkim błędzie.

— Co dzień inaczej słońce się budzi. I Jędruś jest co dzień inny. Gdy otwiera oczy, to się najpierw cieszy, że widzi i może się ruszać. Potem Jędrusiowi zaczyna burczeć w brzuchu. Jędruś lubi to burczenie. Potem trzeba się poprzeciągać, kości rozruszać. Koło siódmej przychodzi pani Tereska, co ma budkę koło dworca. Ona, niech ją Pan Bóg błogosławi, jeszcze nigdy bananka Jędrusiowi nie odmówiła.

Jędruś regularnie odwiedza ośrodki i stowarzyszenia zajmujące się bezdomnymi. Nauczył się korzystać z ich pomocy. Jest porządnym podopiecznym. Nie pije i nie pali.

— Chociaż raz — wyznał — urządził Jędruś wielkie przyjęcie z okazji swoich urodzin. Kupił dwie butelki wina, bułki i kiełbasę. Ogórki konserwowe wyżebrał w sklepie. Uroczystość odbyła się na Plantach w zaciszu krzewów. Przyszło trzech kolegów Jędrusia, oczywiście bezdomnych, i pani Jadwisia. Wypili kilka tanich win. Był to jedyny alkoholowy wyskok Jędrusia, bowiem jest on absolutnie przekonany, że uzależnienie od mocnych trunków prowadzi do zguby.

Pojutrze Jędruś idzie na pogrzeb Kazka. Mieszkał kiedyś przy Szerokiej, ale go dzieci wyrzuciły na ulicę, bo nic nie robił, tylko pił i pił, a potem się awanturował. Krzyczał, latał z siekierą... Bali się, że w końcu kogoś zabije. Alkohol mózg mu rozpuścił i wątrobę. Przez ostatnie dwa lata Jędruś nigdy Kazka trzeźwego nie widział. No i w końcu zapił się na śmierć.

Trup co trzeci dzień

Przed obiadem Jędruś idzie rozejrzeć się, co tam nowego słychać na Kazimierzu. Nowego, to znaczy czy znów ktoś umarł. A kazimierska statystyka jest taka: co trzeci dzień nowy trup. Tak przynajmniej twierdzi Jędruś. Jak umierają starzy, to mu nie żal. — Taka kolej rzeczy. Stary tylko zawadza — mówi. — Jak Jędruś już poczuje, że sam sobie rady nie da, to położy się i umrze. Tylko miejsce dobre znajdzie.

Ale jak młody umiera, to Jędruś płacze. — Niedawno umarła taka mała Martynka. Ze trzy lata może miała. Taka kruszyna była, chorowita i słaba. Matka nie miała na lekarstwa dla niej. Kaszlała i kaszlała, aż w końcu umarła. To porządna rodzina. Nie piją, nie łajdaczą się, ale pracy nie mają. Staremu nogę urwało ze trzy lata temu, bo najmował się do rolników na sezon i siedzi teraz z dzieciakami w domu. A ona chodzi do bogatych sprzątać i tylko z tego żyją. To niewiele. Na święta czasem opieka da im jakąś paczkę, a na co dzień to suchy chleb z mlekiem jedzą. To skromni ludzie, nie potrafią po urzędach żebrać.

A u Franka Boryczko też dzieci chyba z siódemka, ale z nich to cwaniaki. Ani on, ani jego stara do żadnej roboty nie idą, ale zawsze mają co do gara włożyć. Ci się nauczyli, jak tu urzędnika wykołować i raz po raz jakieś zapomogi dostają. Kiedyś Jędruś widział, jak podjechał do nich wielki samochód i całe wory ubrań przywiózł. Potem stara Boryczkowa na placu Żydowskim przez kilka niedziel handlowała.

Pomodlić się nie zaszkodzi

Obiady, czyli przeważnie ciepłą zupę, Jędruś zjada w jadłodajni dla ubogich. No chyba, że wyskoczy jakiś pogrzeb, to wtedy Jędruś obiad sobie odpuszcza. Koło cmentarza zawsze można parę groszy wyżebrać. Jesień to doskonała pora na żebractwo. Zimno, pada, wieje... Jędruś bierze ludzi na złą pogodę i zbliżające się mrozy. A, że z oczu mu dobrze patrzy, to ludzie litują się i dają. Jędruś na żebractwie mógłby naprawdę sporo zarobić, ale nie jest pazerny. Najwięcej, bo 50 zł zarobił w niedzielę pod kościołem. Wszystko odłożył na trumnę. Chciał do banku wpłacić, ale wyprowadził go strażnik, a pani w okienku mu powiedziała, że jak nie ma adresu, to nie może mieć konta. — Jędruś składa więc pieniądze u „pewnej zacnej kobiety”, która obiecała mu, że jak uzbiera całą sumę, to trumnę kupi.

Po obiedzie Jędruś idzie do kościoła. Nie lubi nabożeństw. Idzie, gdy kościół jest pusty. — Pomodlić się nie zaszkodzi. Ale jak ludzi pełno dookoła, to słowa Jędrusiowi się mylą i nie wie, co gada. Tylko gębę otwiera bez namysłu, żeby zdążyć za innymi. Jędruś woli, jak jest pusto, bo wtedy może porozmawiać z Jezusem po swojemu.

Czasami Jędruś ma bardzo dużo do powiedzenia. O tyle rzeczy musi Pana Jezusa zapytać, że gdy z kościoła wychodzi, to już gwiazdy świecą na niebie. Wtedy włóczy się jeszcze trochę po ulicach albo wzdłuż Wisły, żeby pomyśleć nad tym, co Jezus mu odpowiedział. Niektórych rzeczy nie rozumie. — Za trudne to, co On gada, na Jędrusia rozum, ale pewnie On wie, co mówi, bo inaczej przecież nie byłby Panem Bogiem...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama