Te dzieci nie są niepotrzebne, przychodzą na ten świat w jakimś celu. Według mnie są idealne - przekonuje pastor Lee Jong-rak, mówiąc o chorych i upośledzonych maluchach, dla których założył "skrzynkę dla dzieci"
− Te dzieci nie są niepotrzebne, przychodzą na ten świat w jakimś celu. Według mnie są idealne − przekonuje pastor Lee Jong-rak, mówiąc o chorych i upośledzonych maluchach, dla których założył „skrzynkę dla dzieci”.
Jest ich dwadzieścioro. Mają od kilku dni do kilku lat. Jedne siedzą i bawią się na podłodze, inne skaczą na tapczanie. Chłopczyk niezgrabnie próbuje raczkować po dywanie. Kilkunastomiesięczna dziewczynka w różowym śpioszku niepewnie stawia pierwsze kroki.
To dzieci, u których na pierwszy rzut oka nie widać niepełnosprawności, choć wszystkie tak naprawdę są chore. Są jednak i takie, które mają różne deformacje ciała, leżą w łóżeczkach, są podłączone pod specjalistyczną aparaturę. Niektóre mają widoczne cechy wskazujące na zespół Downa, inne − na dziecięce porażenie mózgowe. Wiele z nich nigdy samodzielnie nie usiądzie, nie nauczy się jeść, ubierać, nie wypowie żadnego słowa. Wymagają całodobowej, specjalistycznej opieki, a przede wszystkim − jak każde dziecko − pragną miłości. − Te dzieci nie są niepotrzebne, przychodzą na ten świat w jakimś celu. Według mnie są idealne − przekonuje 61-letni pastor Lee Jong-rak. Wraz z żoną i kilkoma osobami stworzył dla nich sierociniec. Jedyną tego rodzaju placówkę w Korei Południowej, bo dzieci trafiają tutaj przez coś, co przypomina w polskich realiach skrzynkę na listy − drop box (dosł. tłumaczenie: pudełko do wrzucania).
Te dwa angielskie słowa stanowią też tytuł filmu dokumentalnego, nakręconego przez młodego amerykańskiego reżysera Briana Ivie'ego i założyciela jednej z fundacji pro-life. Choć obraz powstał niespełna cztery lata temu, zdobył już najważniejsze nagrody na międzynarodowych festiwalach filmów chrześcijańskich.
Kiedy Lee po raz pierwszy w 2009 r. zainstalował na ścianie chrześcijańskiego kościoła w Seulu należącego do JusarangCommunity Church drop box, nie spodziewał się, że ocali życie setkom dzieci. Do „skrzynki na dzieci” kieruje niewielkich rozmiarów tabliczka, na której widnieje napis: „Proszę, nie wyrzucaj swojego upośledzonego dziecka na ulicę. Przynieś je tutaj”. − Ten napis nie pojawił się przypadkowo. Kiedyś rozmawiałem z ciężarną kobietą. Powiedziała mi, że zamierza zażyć truciznę, bo nie chce tego dziecka. Ojciec dziecka nie przyznaje się do niego, więc czeka ją samotne macierzyństwo, co nie jest dobrze widziane w Korei − opowiada na filmie Lee.
Kilka metrów dalej, w ścianie budynku, widać drewniane drzwiczki, otwierane od góry. Nad drzwiczkami można przeczytać sparafrazowany fragment z Księgi Izajasza: „Nawet gdyby matka zapomniała o tobie, Ja nie zapomnę o tobie”.
Niewielkich rozmiarów wnętrze jest ogrzewane i oświetlone, wyłożone niebieskim dziecięcym kocykiem. Po otwarciu drzwiczek uruchamia się alarm. To znak, że ktoś pozostawił w skrzynce dziecko. Taki sygnał pojawia się nawet 18 razy w miesiącu. − Gdyby nie to miejsce, te dzieci − nawet jeśli pozwolono by im się urodzić, skazane byłyby na śmierć na ulicy. Jestem wdzięczny Bogu, że mogę się nimi opiekować − podkreśla pastor.
Korea Południowa nazywana jest jednym z azjatyckich tygrysów. Choć uznawana za 15. gospodarkę świata, boryka się z materialistycznym i konsumpcyjnym modelem życia, niskim przyrostem naturalnym, wysoką liczbą osób chorujących na depresję i popełniających samobójstwa. Koreańskie społeczeństwo nastawione jest na sukces i dobrobyt. Wszystko ma być perfekcyjne. Matki samotnie wychowujące dzieci nie wpisują się w koreańską kulturę, nie wspominając już o upośledzonych dzieciach − w mentalności Koreańczyków przynoszą one wstyd rodzinie. Co roku setki tysięcy takich dzieci zostaje pozostawionych na ulicy. Z zimna i głodu szybko umierają. Społeczeństwo udaje, że w idealnej Korei nie ma takiego problemu. Z drugiej strony, widoczny jest też inny symptom czasów współczesnych: Koreanki z Południa próbują się wyrwać z tradycyjnych ról i coraz częściej przedkładają wykształcenie i karierę nad życie rodzinne.
Paradoksalnie więc równolegle z coraz wyższym poziomem życia w Seulu spada dzietność. Niestety, Koreańczycy często też traktują aborcję jako metodę kontroli narodzin. Aborcja była legalna w Korei od 1973 r. i jest obecnie dozwolona w pierwszych 28 tygodniach ciąży w przypadkach kazirodztwa, gwałtu, niektórych rodzajach nieprawidłowości płodu i jeśli życie matki jest zagrożone. Według niedawnych danych opublikowanych przez Kościół koreański, co najmniej 1,5 mln aborcji jest przeprowadzanych każdego roku (rządowe dane podają 340 tys. aborcji).
− Niechciane dzieci, które umierają na ulicy z powodu porzucenia, nie są tylko problemem Korei. Kto się za nimi wstawi? Kto będzie krzyczał do świata w ich imieniu? − zastanawia się pastor. Lee traktuje swoją pracę jak misję powierzoną mu przez Boga. − Przyrzekłem Bogu, że tutaj, gdzie mieszkam ze swoją rodziną, nikt nie umrze − wspomina.
Pastor dobrze wie, co znaczą narodziny chorego dziecka. W 1986 r. małżeństwu Jong-rak narodził się syn. Z powodu dziecięcego porażenia mózgowego 14 pierwszych lat życia chłopiec spędził w szpitalu. A wraz z nim jego rodzice. Aby móc zapłacić za jego opiekę, Lee sprzedał rodzinny majątek, często musiał pożyczać pieniądze, bo dorywcze prace, których się imał, nie zapewniały wystarczających dochodów.
− Nie były to łatwe lata. Nie umiałem się z tą sytuacją początkowo pogodzić, dopiero z czasem zrozumiałem, że choroba syna przymnaża mi wiary − wspomina Koreańczyk. Rodzice nazwali chłopca Eun-man, co znaczy „człowiek pełen łaski Bożej”. Dziś mają dodatkowo dziesięcioro zaadoptowanych dzieci z sierocińca − tyle, na ile pozwala koreańskie prawo. Czy porzucone dzieci rzeczywiście znalazły w domu pastora bezpieczne miejsce?
Ivie jest o tym głęboko przekonany. Działalność pastora wywarła wpływ na amerykańskiego reżysera. W jednym z wywiadów przyznał, że praca nad obrazem przyczyniła się do jego nawrócenia. − Przyjechałem do Korei, by nakręcić film o pastorze. Obserwowałem te dzieci, widziałem, że są chore, upośledzone, mają liczne fizyczne i psychiczne ułomności, ale nagle − jak grom z jasnego nieba − dotarło do mnie, że ja sam jestem jak te dzieci. Choć jestem pełnosprawny, to moje wnętrze nie jest w pełni doskonałe, ale pełne ułomności. Mimo to Bóg kocha mnie takim, jakim jestem i że On chce, bym oddał Mu swoje życie − zaznacza. Dodaje, że podczas pobytu w seulskim sierocińcu zrozumiał istotę Bożej miłości wobec człowieka.
Ivie jest przekonany, że posługę pastora bez wahania można nazwać heroiczną. − On każdemu z nas przypomina, że każdy człowiek jest chciany i kochany przez Boga, że każde życie jest święte. Można to zrozumieć, spoglądając na życie tych dzieci przez pryzmat wiary − zaznacza. Zwraca uwagę, że dzisiejszy świat jest bardzo egoistyczny, głosi kult samozadowolenia, samorealizacji i samowystarczalności. − A to iluzja, bo tylko Chrystus może dać prawdziwe szczęście − stwierdza Ivie. − Dla mnie przygoda z tym filmem była najpiękniejszym i najbardziej namacalnym doświadczeniem żywej Ewangelii − dodaje.
Wynalazek koreańskiego pastora do złudzenia przypomina nasze okna życia, otwierane przy domach zakonnych, siedzibach Caritasu czy domach dziecka. W Polsce takich miejsc, gdzie matka pozbawiona wsparcia najbliższych może anonimowo, bezpiecznie i bez konsekwencji prawnych pozostawić swoje dziecko, jest ponad 50. Istnieją niemal w każdej diecezji, w dużych miastach, ale i małych miasteczkach. Dzieci z okien życia, po odbyciu odpowiedniej procedury, oddawane są do adopcji. Dotychczas w oknach życia w Polsce pozostawiono 70 niemowlaków.
W bogatej i dobrze rozwijającej się Korei niełatwo jest jednak prowadzić taką placówkę, nie tylko z powodu barier mentalnych społeczeństwa. Pastor zmaga się z problemami finansowymi i brakiem miejsca. − Złożyłem jednak Bogu obietnicę, że jeśli trzeba będzie, to jestem gotowy umrzeć za te dzieci − podkreśla Lee.
opr. mg/mg