Piętnaście niełatwych lat

Z kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem o Duszpasterstwie Ludzi Pracy rozmawia Leszek Wołosiuk

— Na Dolnym Śląsku większość ludzi mieszka w mieście, jest sporo robotników. Czy dlatego Ksiądz Kardynał przewodniczył Komisji ds. Ludzi Pracy w Episkopacie Polski?

— Przez 15 niełatwych lat. Wcześniej kierował nią bp Herbert Bednorz ze Śląska. Troszczył się o górników, stąd najpierw powstała sekcja ds. górników. Biskupi z terenów rolniczych pytali, czemu nie brać pod uwagę robotników rolnych w PGR-ach. Biskup łódzki Józef Rozwadowski pytał, dlaczego nie pomyśleć o „szpulkach”, jak określał żartobliwie słynne łódzkie prządki. I tak powstała samodzielna Komisja ds. Ludzi Pracy, której przewodniczył bp Bednorz. Gdy przeszedł na emeryturę, zastąpił go następca na urzędzie ordynariusza katowickiego, bp Damian Zimoń. Był stan wojenny, z zagranicy napływała pomoc, zachodnie organizacje kierowały ją najczęściej przez Kościół, do którego miały zaufanie. Najwięcej pomocy szło z Niemiec, a że biskupi śląscy mieli tradycyjnie dobre kontakty z Niemcami, bp Zimoń zaczął się nią zajmować. Episkopat powołał Komisję Charytatywną i jemu ją powierzył. Przewodniczącym Komisji ds. Ludzi Pracy zostałem ja.

— Pamiętam, że w stanie wojennym zaczęły się pielgrzymki robotników na Jasną Górę.

— I wie Pan, kto przyprowadził pierwszą z nich, odbytą jeszcze modo secreto?

— O tej tajemnicy wiedziała wtedy cała Polska. Był to kaznodzieja i kapelan NSZZ „Solidarność” regionu Mazowsze (działającego wtedy w podziemiu), szykanowany przez władze, publicznie oczerniany przez ówczesnego rzecznika rządu, Jerzego Urbana i prasę reżimową, chyba najbardziej znana wtedy postać w Polsce, ks. Jerzy Popiełuszko.

— Poznałem go dość dawno temu. Byłem już chyba biskupem białostockim, a on pochodził z parafii Suchowola w tej diecezji. Jeden z moich kolegów był jego prefektem w liceum. Od niego wiedziałem, że po maturze Jerzy Popiełuszko wybrał seminarium duchowne, ale nie w Białymstoku, lecz w Warszawie. Poznałem go, kiedy jako kleryk był w wojsku. No i oczywiście, kiedy przyprowadził tę pielgrzymkę. Następna była już organizowana pod moją egidą. I właściwie trwają one do dziś, corocznie we wrześniu polscy robotnicy przybywają do Częstochowy.

— Władzom nie mogło się to podobać.

— Myślę, że dlatego spalono mi samochód. Chciano mnie po prostu postraszyć. Jak już mówiłem, krążyły plotki, że chcą mnie zabić.

— Jak to było z tym spaleniem samochodu?

— Pojechałem do kościoła parafialnego w Złotoryi bierzmować. Potem przewodniczyłem koncelebrowanej Mszy św. W trakcie udzielania Komunii podchodzi do mnie ks. dziekan, mówi, że spalono mój samochód i pyta, czy powiedzieć o tym z ambony. Prosiłem, by nie mówić, gdyż wszyscy z kościoła wybiegliby to oglądać. Po wyjściu z zakrystii otoczyła mnie masa ludzi. Przy samochodzie stali dwaj milicjanci. Podchodzi do mnie mężczyzna i mówi półgłosem, że widział z domu, co się działo. Kiedy dojrzał dym z palącego się mojego samochodu, zobaczył też dwóch 30-letnich mężczyzn w skórzanych rękawiczkach i usłyszał: „To już załatwione”. Wsiedli do warczącego samochodu i odjechali. Okazało się, że w tym incydencie maczali palce osławieni Piotrowski i Pękala.

— To oni byli tymi, którzy odjechali?

— Ależ skąd, stali przy moim samochodzie i spisywali protokół! Wyobraża Pan sobie, co czułem, gdy zobaczyłem ich na sali sądowej w Toruniu, oskarżonych o morderstwo księdza Popiełuszki?! Tak czasem Bóg człowieka prowadzi, że nie zdaje on sobie sprawy, z kim ma do czynienia. Otóż wtedy Piotrowski z Pękalą podeszli do mnie, przedstawili się i zapytali, czy mogę podpisać protokół. Cóż za perfidia tamtych służb! Nie dość, że wszystko to zrobili, to jeszcze potem sporządzali protokół. Odpowiedziałem, że jestem do ich dyspozycji. Protokół pisał Piotrowski. Dodałem, żeby pisał tak, aby nie trzeba było przepisywać, bo muszę wrócić do Wrocławia, a oni też mają swoje zajęcia. Piotrowski popatrzył na mnie ze złością i powiada, że umie to robić. Pytam więc Pękalę, czy nie jest krewnym śp. biskupa z Tarnowa. Odpowiada, że nie ma w rodzinie żadnego biskupa, choć był ministrantem. Kiedy piszący skończył, poprosiłem, żeby odczytał. Po przeczytaniu powiadam, że nie mogę tego podpisać, gdyż wprawdzie napisał markę samochodu, ale nie napisał rocznika produkcji, a to ma znaczenie przy odszkodowaniu. Pamiętałem też, że jeszcze w białostockim seminarium jeden z profesorów, późniejszy biskup Aleksander Mościcki, uczył nas, że jak będziemy u komunistów, mamy niczego nie podpisywać, a jak już, to trzeba tam, gdzie w protokole jest jakieś wolne miejsce, zrobić wężyk. I na relacji Piotrowskiego we wszystkich wolnych miejscach zrobiłem wężyki. Spojrzawszy, powiedział, że jestem kuty na cztery nogi. Odpowiedziałem, że mam tylko dwie i ten „wężykowy” protokół podpisałem. Powiedział, że tych drani złapią. Odpowiedziałem, że wydaje mi się, że nie. Wyraziłem też radość, iż mam szansę stać się sławny. „Dlaczego?” — spytał. Wtedy opowiedziałem mu, że gdyby Prymasa Wyszyńskiego nie aresztowano, być może nie stałby się sławny, gdyż Zachód zajmuje się tylko ludźmi znanymi i sławnymi.

— Wracając do Komisji ds. Duszpasterstwa Ludzi Pracy, czym się ona zajmowała i co osiągnęła?

— Składała się z pięciu biskupów i wielu rozmaitych ekspertów. Głównym naszym celem było przybliżanie robotnikom nauki społecznej Kościoła i opracowanie programu duszpasterskiego dla każdej diecezji. W parafiach, gdzie przeważali robotnicy, zaczęto realizować nasz program, m.in. spotkania, rekolekcje i pielgrzymkę na Jasną Górę w trzecią niedzielę września. Raz na dwa miesiące mieliśmy posiedzenia, na których zapadały dyrektywy. Mam archiwum z tych posiedzeń, gdyż mój następca abp Tadeusz Gocłowski nie przejął go. Jest w nim wiele informacji o prześladowaniach ludzi, którzy należeli do robotniczych duszpasterstw. Organizowaliśmy też pomoc materialną dla tych, którzy znaleźli się w szczególnej sytuacji. Chcę podkreślić, że duszpasterstwo ludzi pracy zdało szczególny egzamin w czasie stanu wojennego. Nie muszę chyba dowodzić, że tamten system, przynajmniej w teorii, a na pewno w ideologii, opierał się na robotnikach. Stąd wpływ Kościoła na tę społeczność uważał za groźny.

— Niekiedy odnoszę wrażenie, że ta „uświadamiająca” rola Kościoła lat 80. nie jest należycie doceniana.

— Warto więc przy okazji przypomnieć, że dzięki Kościołowi robotnicy dowiadywali się o swoim znaczeniu i możliwościach działań. Było wiele szkoleń prawnych, socjalnych, społecznych, samopomocowych, politycznych itp. Przecież nie wystarczyło być przeciw tamtej władzy, trzeba było uczyć się ten sprzeciw skutecznie wyrażać. Zatem mądrze organizować się. Najbliższa niedziela po Trzech Królach gromadziła duszpasterzy ludzi pracy na specjalnych wykładach. Na cztery dni przyjeżdżało na Jasną Górę zwykle 140—160 księży. Wykładowcami bardzo często byli przedstawiciele zachodnich organizacji pracy. Potem duszpasterze nieśli tę wiedzę środowiskom robotniczym. Nie boję się tego powiedzieć, powstawały kadry III Rzeczypospolitej i ruch obywatelski, który wkrótce obalił komunizm. Nie twierdzę, że tylko Kościół ma tu zasługi, ale on również je ma. Opracowaliśmy także słynne „Listy do robotników”. Jeden z nich, bardzo zresztą piękny i we właściwym dlań stylu, zredagował na moją prośbę ks. prof. Józef Tischner. Był, jak się mówiło, kapelanem „Solidarności”, stworzył filozoficzny etos tego ruchu.

— Na organizujących się w stanie wojennym duszpasterstwach ludzi pracy zaczęły wtedy bazować podziemne struktury „Solidarności”.

— To była pomoc dla nich, kiedy jeszcze nie mieli doświadczenia politycznego i umniejszano ich znaczenie. Musieli się zorganizować, by władze musiały się z nimi liczyć. Początkowo czynili to w sposób, na jaki było ich stać w warunkach podziemnych, półpodziemnych i coraz bardziej jawnych. Okres pracy Kościoła i jego wkład w rozkład systemu totalitarnego przez przygotowywanie ludzi pracy do zorganizowanych działań wymaga opracowań. Mam nadzieję, że znajdą się historycy, którzy zechcą skorzystać ze zgromadzonego przeze mnie archiwum.

— Czy to było powszechne we wszystkich diecezjach?

— W każdej diecezji wyglądało to trochę inaczej, np. w diecezjach wybitnie rolniczych temat ten nie miał takiego echa, ale w robotniczych aż trzeszczało od rozmaitych projektów.

— Owocem tego „robotniczego” doświadczenia Księdza Kardynała był Kongres Ludzi Pracy, zorganizowany we Wrocławiu w maju 1990 r., zatem tuż po upadku komunizmu. Co to było za przedsięwzięcie i czemu miało służyć?

— Został zwołany z okazji stulecia wydania encykliki „Rerum novarum”. Był pomyślany jako zjazd światowy. Prosiłem Ojca Świętego, by przysłał swego delegata. Był nim kard. Roger Etchegaray. Wygłosił wykład inauguracyjny, którego wysłuchało ponad 1100 osób z całej Polski. Delegatów ze świata przyjmowały rodziny. Mamy we Wrocławiu swoistą tradycję angażowania wiernych w przyjmowanie gości w swoich domach. Później gościliśmy uczestników Europejskich Spotkań Młodych, organizowanych przez Brata Rogera z Taizé oraz 46. Międzynarodowego Kongresu Eucharystycznego.

Rozmowa jest fragmentem książki pt. „A Kościół trwa. Rozmowy z kardynałem Gulbinowiczem”, która wkrótce ukaże się w Wydawnictwie Wrocławskim.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama