Duchowni w mediach

Kiedy ogłoszono, że redakcję odwiedzi z duszpasterską wizytą nowy sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, wśród redaktorów i dziennikarzy zapanowało poruszenie. Byłem wtedy stażystą w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej”.

"Idziemy" nr 6/2010

Andrzej Godlewski

Duchowni w mediach

Kiedy ogłoszono, że redakcję odwiedzi z duszpasterską wizytą nowy sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, wśród redaktorów i dziennikarzy zapanowało poruszenie. Byłem wtedy stażystą w dziale zagranicznym „Gazety Wyborczej”.

Oto ważny hierarcha chce przyjść z kolędą do jaskini lwa – czy nie kryje się za tym jakiś podstęp? Jednak po spotkaniu obydwie strony czuły się pozytywnie zaskoczone. Gościa uznano za reprezentanta tzw. Kościoła otwartego, zaś ludzie „Gazety” nie przedstawiali się jako zatwardziali reprezentanci lewicy laickiej . To było 16 lat temu. To właśnie wtedy media z wzajemnością polubiły bp. Tadeusza Pieronka. Biskup stał się najbardziej medialnym hierarchą w Polsce, co w jego przypadku miało nie tylko dobre strony. Ale czy dystans lub wrogość wobec prasy są lepszym sposobem na działanie w XXI wieku?

Dyżurna sutanna

Media są wyrachowane, to prawda, przyznaję. Każda z redakcji potrzebuje zaprzyjaźnionego księdza – podobnie zresztą jak emerytowanego generała, kogoś od policji i sympatycznego profesora socjologii. W razie pilnej potrzeby są oni proszeni o krótki komentarz czy udział w dyskusji. Im bardziej to, co mówią, odpowiada oczekiwaniom redaktorów, tym częściej są zapraszani na łamy gazet i do studia. Z czasem zaczyna się interesować nimi także konkurencja. Dziś wszystko dzieje się tak szybko, że nie mamy w mediach czasu, by szukać nowych głosów. Oskarżenie o molestowanie w jakiejś parafii? – trzeba zaprosić „tego” jezuitę. Kłopoty lustracyjne jakiegoś duchownego? – niech się wypowie „ten” emerytowany ksiądz. Biskup skrytykował pomysły lewicy? – weźmy redaktora z „tego” katolickiego tygodnika.

Ale przecież nie tylko redaktorzy chcą słuchać i oglądać tych, których już znają. Poza tym nie tylko ludzie Kościoła są traktowani w tak instrumentalny sposób. Znani intelektualiści świeccy wykorzystywani są podobnie – mają potwierdzać opinie, które ktoś w redakcji już gdzieś zasłyszał. Tak tworzy się samonapędzający mechanizm, który sprawia, że w głównych mediach ostatecznie pojawiają się z reguły te same twarze. Część z nich jest krytykowana przez środowisko za niepotrzebne lansowanie się i powierzchność. Jednak z pewnością wielu tych krytyków musiałoby w duszy przyznać, że zazdrości kolegom i chętnie „zaistnieliby” sami.

Rok temu zjawił się u mnie ksiądz, któremu zamarzyła się medialna kariera. Wymyślił sobie, że zostanie nowym ks. Józefem Tischnerem. Liczył, że w ten sposób nabierze tempa m.in. jego kariera naukowa. Jego przepisem na to miała być delikatna kontestacja tego, co dzieje się w polskim Kościele. Nie mogłem go jednak zaangażować, bo chciał publikować wyłącznie pod pseudonimem. Ale gdyby rzeczywiście chciał odważnie i szczerze – jak to mówił – walczyć z koniunkturalizmem w Kościele, dziś byłby już nową medialną gwiazdą z koloratką. Taki ksiądz to przecież skarb dla każdej redakcji. W ten właśnie sposób narodziła się medialna kariera Tadeusza Bartosia, który najpierw jako zakonnik, a później już jako osoba świecka, piętnował to, co w jego opinii było negatywne w Kościele. Bartoś był tak zdeterminowany w realizacji swojego „media planu”, że w 2006 r. na łamach „Dziennika” otwarcie polemizował ze swoim „szefem” o. Maciejem Ziębą, ówczesnym prowincjałem dominikanów. Nie kryję, uznawaliśmy to wówczas za redakcyjny sukces.

Jednak polscy dziennikarze nie są bardziej cyniczni niż prawnicy, pracownicy nauki czy politycy. Z pewnością nie można też mówić, że polskie media są wrogo, czy niechętnie nastawione do Kościoła. Gazety, stacje radiowe i telewizyjne tylko wyjątkowo definiują się jako opozycyjne wobec sfery sacrum. Przeważnie jednak mają dość konkretne wyobrażenie o swoim czytelniku, którego często uznają za nowoczesnego, młodego i liberalnego mieszkańca dużych miast. Taka definicja adresata wyklucza mówienie i pisanie np. o rolnictwie i starości oraz narzuca specyficzny sposób traktowania spraw Kościoła. Najczęstsza reguła brzmi „postępowi księża – tak, krytycy in vitro – wyjątkowo, zwolennicy Radia Maryja – nie”. Mimo to jestem przekonany, że w Polsce więcej – niż gdziekolwiek indziej w Europie – dziennikarzy czuje się związanych z misją Kościoła. Kiedy półtora roku temu wraz z grupą dziennikarzy europejskich pojechałem w podróż studyjną do Jerozolimy, niemiecki kolega zobowiązał się, że pokaże nam starą część miasta. Przeszliśmy się trochę uliczkami świętego miasta, by krótko potem zasiąść przy piwie w austriackim domu pielgrzyma. A „Via Crucis? Bazylika Grobu? Ściana Płaczu? – pytaliśmy. – Musicie pójść sami, to trochę dalej.

Tymczasem dla polskich dziennikarzy wiara i religia nie są obcymi pojęciami. Przeciwnie, niektórzy z nich chcą być nawet bardziej papiescy od papieża i krytykują otwarcie duchownych za popełnione lub domniemane błędy. Ten rodzaj katolickiego antyklerykalizmu był szczególnie dobrze widoczny przy polskich debatach o lustracji w Kościele, choć widać go również czasem przy aktualnych sporach o in vitro („biskupi są za «miękcy» i poddają się zbyt łatwo politykom”).

Koloratka do kożucha

Mechanizm mediów jest bezwzględny, ale nie można się na to oburzać. Przecież nie oceniamy w kategoriach moralnych telewizora czy samochodu. Mogą one służyć dobru lub złu. Wszystko zależy od człowieka. Mimo różnych ułomności polscy dziennikarze to w większości ludzie sumienia. Polski krajobraz medialny to nie wyłącznie las albo tylko pojedyncze drzewa. Mam jednak wrażenie, że ciągle zbyt mało duchownych o tym wie.

Niektórzy z nich z definicji odrzucają kontakt z „publikatorami” – kojarzą się im one wyłącznie z reporterami telewizyjnymi, biegającymi z mikrofonem za proboszczem, który ma kłopoty ze swoimi parafiami. Jednak zatrzaskiwanie drzwi nie jest rozwiązaniem. Ktoś, kto nie istnieje w medialnej przestrzeni, nie ma szans, by przebić się ze swoimi racjami. Dlatego tak zaimponowała mi niedawna reakcja bp. Tadeusza Pieronka na opublikowany przez włoski portal pontifex.roma.it nieautoryzowany wywiad z nim o pamięci Holokaustu. Wielu, także świeckich, wyłączyłoby na kilka dni telefon i w domu czekałoby, aż kryzys minie. Jednak biskup mężnie stawił czoła dziennikarzom i wyjaśniał wątpliwości. Nie tylko zyskał dodatkowy szacunek, ale również w zarodku zdusił pożar, który mógł zniszczyć jego reputację.

Księża muszą być obecni w mediach. Wzywa do tego także Benedykt XVI w swoim orędziu na Dzień Środków Społecznego Przekazu. Papież widzi „nieznane dotychczas okazje do dialogu i środki użyteczne także dla ewangelizacji i katechezy”. Równocześnie zauważa pułapki, w które mogą wpaść kapłani – „niebezpieczeństwo użytku podyktowanego głównie zwykłą potrzebą zaznaczenia swej obecności i błędnego uważania sieci jedynie jako przestrzeni, którą należy zająć”. W Polsce tę przestrogę powinni wziąć sobie do serca być może raczej niektórzy socjologowie niż księża. Wielu profesorów gotowych jest jednego dnia wypowiedzieć się i o kryzysie w rządzie, i o paleniu papierosów przez uczniów w szkole, i o zmienionym wizerunku Dody. To ułatwia nam pracę, ale nie służy ich autorytetowi.

W tej bałwochwalczej postawie wobec mediów tkwi także wielu polityków, którzy po cichu użalają się na brukowce, a mimo to spełniają niemal każde ich życzenie. Podobnie zachowują się także czasem duchowni. Niektórzy z nich przyjmują np. zaproszenia do audycji, w których funkcjonują jedynie jako „koloratka do kożucha”. Nie chodzi mi tu wcale o występy w telewizjach śniadaniowych. Nieraz się dziwiłem, że jakiś ksiądz chciał występować jako jedyny oponent kobiety, która nie może lub nie chce być matką. W takich telewizyjnych starciach wygrywają obraz i emocje. Racje moralne wykładane przez mężczyznę żyjącego w celibacie nie mają większych szans w zderzeniu z zapłakaną twarzą i łamiącym się głosem kobiety, która przeżywa najtrudniejsze chwile w swoim życiu.

Na szczęście nie brakuje duchownych, którzy potrafią z jednej strony zachować swoją tożsamość, z drugiej zaś współpracować z mediami. Należy do nich m.in. stały felietonista „Idziemy” ks. Dariusz Kowalczyk SJ. Są także inni, którzy świadomie istnieją w mediach i dzięki nim mogą skutecznie wypełniać swoją misją. Bez telewizji o. Jan Góra nie ściągnąłby na spotkania w Lednicy dziesiątków tysięcy młodych ludzi. Bez obecności w różnych mediach ks. Piotr Krakowiak nie zdziałałby tyle na rzecz hospicjów, a ks. Marian Midura nie mógłby kupić tylu samochodów dla polskich misjonarzy za granicą. Zresztą najlepszy przykład dawał Jan Paweł II. Polski papież dziś na pewno miałby swój profil na facebooku i konto na twitterze.

Andrzej Godlewski, publicysta dziennika „Polska”

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama