O segregacji w polskich szkołach
"Szkoła publiczna musi być szkołą, gdzie wszyscy są jednakowo traktowani. Segregacja w szkole jest czymś niedopuszczalnym i trzeba się jej przeciwstawić" - przypomniał niedawno metropolita lubelski abp Józef Życiński. To nader aktualne napomnienie. Najnowsze badania Instytutu Spraw Publicznych pokazują, że w co piątej polskiej szkole segregacja dzieci jest dziś zjawiskiem powszechnym.
Skala tego procederu nabrała w ostatnim czasie tak dużych rozmiarów, że głuche i ślepe do tej pory Ministerstwo Edukacji Narodowej i Sportu zdecydowało się wreszcie na jakieś działania. Urzędujący od niedawna minister Mirosław Sawicki przyznał kilka dni temu, przy okazji inauguracji nowego roku szkolnego, że w wielu polskich szkołach mają miejsce podobne niegodne praktyki. Jednocześnie zapowiedział, że będzie zdecydowanie przeciwdziałał wszelkim próbom segregacji. Póki co, wszystkie kuratoria muszą do końca listopada skontrolować podległe im szkoły i przekazać wyniki kontroli do ministerstwa.
Czy przyniesie to jakieś rezultaty, czas pokaże. Oby po raz kolejny nie okazało się, że to jedynie działania pod publiczkę, a sytuacja po kilku miesiącach wróci do normy.
Metody segregacji zależą od inwencji dyrekcji szkoły i "nazbyt ambitnych" rodziców.
W jednej z lubelskich szkół podstawowych rodzice wykupywali dodatkowe zajęcia dla swoich pociech w wysokości 180 zł miesięcznie. Dla wielu rodzin jest to suma decydująca o comiesięcznym być albo nie być. Dlatego dzieci tych rodziców, których nie było stać na taki wydatek, trafiały do "gorszych" klas. Miały mniej zajęć z języków obcych i informatyki, a także słabszych nauczycieli. Klasy "pakietowe", jak te w Lublinie, to dzisiaj zjawisko coraz częstsze. Według badaczy z Instytutu Spraw Publicznych, segregacja dzieci według statusu społeczno-ekonomicznego ich rodziców to najczęstszy ze sposobów dokonywania selekcji.
Czynnik ekonomiczny miał także kluczowe znaczenie dla dyrektora jednej ze świętokrzyskich podstawówek, który utworzył osobne klasy dla dzieci rodziców bezrobotnych i pracujących.
Bardzo często do takich praktyk przyczyniają się działania samych rodziców. Wielu z nich nie chce, by ich dzieci chodziły do jednej klasy ze słabszymi uczniami. Dlatego imają się różnych form nacisku na szkolnych włodarzy, żeby tylko odseparować swoje pociechy od "słabeuszy". Innym z kolei przeszkadza, że ich dziecko musi zadawać się z "elementem".
- Takie problemy wypływają niejako przy okazji innych spraw. Miałam sygnały od rodziców, którzy skarżyli się, że niektóre klasy są specyficznie dobrane, na przykład według miejsca zamieszkania czy zdolności intelektualnych - mówi Alicja Matecka, wielkopolski Rzecznik Praw Ucznia.
Ale ze zjawiskiem segregacji spotykamy się już na poziomie przedszkolnym.
W kieleckich przedszkolach i zerówkach dzieci dzielone są na płatne grupy z wyżywieniem i grupy pozbawione posiłku. No bo skoro rodzica nie stać, to niech dziecko przychodzi jedynie na kilka godzin, a bezrobotna mama coś tam przecież upitrasi.
Głośna była niedawno sprawa gimnazjum w Rabce, które stało się symbolem segregacji - w tej samej stołówce siedziały dzieci bogatszych rodziców zajadające kotlety schabowe i dzieci biedniejsze. Tym ostatnim musiała wystarczyć parówka...
Często segregacja przeprowadzana jest w białych rękawiczkach. Na pozór panuje równość, ale...
W jednej ze szkół w województwie zachodniopomorskim plan lekcji był tak ułożony, że dodatkowe atrakcyjne zajęcia pozalekcyjne pokrywały się z godziną odjazdu ostatniego szkolnego gimbusa. Niby drobiazg, ale "wsiowe" dzieci nie miały wyboru i siłą rzeczy musiały rezygnować z dokształcania. A pozostali uczniowie byli zabierani ze szkoły samochodami rodziców.
Z kolei w Słupsku dyrektor jednego z gimnazjów podzielił uczniów według miejsca zamieszkania. Teoretycznie sprawiedliwie, tyle że w tym konkretnym przypadku utworzyły się w ten sposób odrębne klasy z dziećmi z dzielnic willowych i tych, które mieszkają w wielkich blokowiskach.
Jeśli segregacja zaczyna się już od przedszkola, problem ten niejako automatycznie musi przenieść się wyżej. Gorzej edukowane dziecko trafia później do szkoły podstawowej, gdzie kwalifikuje się je do słabszej klasy. Prawdziwy dramat rozgrywa się jednak na poziomie ponadpodstawowym.
Jak pokazują badania Instytutu Spraw Publicznych, segregacja w gimnazjach występuje prawie dwa razy częściej niż na niższym szczeblu systemu oświaty. Według różnych szacunków, zjawiskiem tym objęte jest 30-50 procent miejskich szkół ponadpodstawowych.
Co ciekawe, z segregacją spotykamy się praktycznie wyłącznie w miastach, prawie nigdy zaś nie występuje ona na obszarze wiejskim.
Dlaczego zatem w ostatnich latach segregacja tak bardzo przybrała na sile?
Zasadnicze powody są dwa. Niż demograficzny i struktura systemu oświaty sprawiają, że dyrektorzy szkół robią wszystko, byle tylko przyciągnąć ucznia do swojej placówki.
Jeśli im się to uda, mogą liczyć na większe dotacje samorządowe.
Dlatego najważniejszą sprawą staje się dziś renoma szkoły. A tę osiąga się poprzez wysoki poziom placówki. Wypada więc pochwalić się olimpijczykami czy też atrakcyjnymi wycieczkami lub dodatkowymi zajęciami dydaktycznymi.
Niestety, do tego wizerunku nie pasują dzieci z biednych rodzin, których rodzice mimo najszczerszych chęci nie mogą sobie pozwolić na finansowe wsparcie edukacji. Biedne dzieci odstraszają, więc trzeba je odseparować już na wstępnym etapie selekcji.
Dlatego też do lamusa odchodzi stereotyp dyrektora - srogiego, ale sprawiedliwego pedagoga. W jego miejsce pojawia się rzutki menadżer traktujący szkolne mury jak placówkę zarobkową. Efekt? Dzisiejsza edukacja coraz bardziej przypomina transakcję handlową pomiędzy majętnymi rodzicami a dyrektorem-menadżerem. "Lepsze" dzieci mogą liczyć na specjalne traktowanie i parasol ochronny przed "zdegenerowanymi" rówieśnikami, a w zamian bogaci rodzice fundują szkole dodatkowy sprzęt, komputery i pomoce naukowe. I wszyscy (no, prawie wszyscy) są zadowoleni.
Szkopuł jednak w tym, że ci przedsiębiorczy rodzice nie zdają sobie sprawy, że w ten sposób wypaczają psychikę własnego dziecka. Rośnie nam nowe pokolenie egoistów przekonanych o tym, że są lepsi, zdolniejsi, bardziej majętni. A gdy taki nieprzystosowany społecznie młody człowiek wkracza w końcu w dorosłość, trafia na brutalną rzeczywistość, przed którą do tej pory był chroniony. Spotyka biedę, bezrobocie, dyskryminację... i jest bezradny. Bez pomocy rodziców ginie, albo też staje się bezwzględnym wyzyskiwaczem, nieczułym na ludzkie nieszczęście.
- Klasy o różnorodnym przekroju społecznym najlepiej spełniają swoją rolę wychowawczą. Dzieci z tzw. dobrych domów, obcując z biedniejszymi rówieśnikami, stają się bardziej wrażliwe i uczą się rozwiązywać konflikty na tle tej różnorodności. Z kolei dla słabszych uczniów stwarza to możliwość intelektualnego równania do najlepszych w klasie. Element ten jest bardzo ważny w procesie kształcenia. Najgorszym z możliwych wariantów jest klasa "stygmatyczna", która skupia jedynie dzieci słabe czy biedne - przekonuje Alicja Matecka.
Dziecko, któremu od dzieciństwa wmawia się, że jest gorsze, traci poczucie własnej wartości.
I z takim garbem wchodzi w dorosłe życie.
Za kilkanaście lat ten dziecięcy podział odczuje całe nasze społeczeństwo. Skutki mogą być opłakane, bo już dziś obie grupy patrzą na siebie z zajadłą nienawiścią.
A tymczasem w latach 60. amerykańscy socjologowie udowodnili, że dzieci, które chodziły do jednej klasy z bogatszymi czy też inteligentniejszymi rówieśnikami, uczyły się zdecydowanie lepiej, a w przyszłości całkiem dobrze radziły sobie w życiu zawodowym. Jednocześnie stwierdzono, że obecność dzieci "gorszych" w żaden sposób nie odbijała się negatywnie na tych "zdolniejszych".
Oczywiście nic w tym złego, że rodzic chce zapewnić dziecku dobry start na przyszłość. Tym bardziej, że we współczesnym społeczeństwie o sukcesie życiowym decyduje najczęściej dobre wykształcenie. Kto chce i ma ku temu środki, niech płaci. Tyle że od kilkunastu lat w polskim systemie oświaty funkcjonują szkoły prywatne. I to w nich jest miejsce dla "wybrańców".
Zupełnie inaczej ma się sprawa ze szkołami publicznymi. Tutaj nie może być mowy o tworzeniu gett i selekcjonowaniu dzieci ze szkodą dla ich psychiki. Gwarantuje to art. 70 Konstytucji RP, który zapewnia każdemu powszechny i równy dostęp do edukacji, a ustawa o systemie oświaty nakazuje jednakowe warunki kształcenia.
Jeżeli zatem państwo nie potrafi zapewnić swoim obywatelom godziwej egzystencji, to przynajmniej niech stworzy takie warunki, w których dzieci będą miały w szkole zapewniony równy start w dorosłość. W przeciwnym wypadku kolejne pokolenie młodych Polaków "odziedziczy biedę" po swoich rodzicach.
opr. mg/mg