Jestem nieciekawym katolikiem

Rozmowa z Krzysztofem Skórzyńskim, reporterem TVN

Nie jest prawdą, że ktoś, kto pracuje w mediach, nie może myśleć inaczej niż w duchu liberalnym - mówi Krzysztof Skórzyński, reporter TVN, mąż, ojciec Antka

Rozmawia ks. Dariusz Madejczyk

Koledzy mówią o Krzysztofie Skórzyńskim: ortodoksyjny katolik.

- Hmm... Ciekawe, kto to powiedział? Jeżeli ortodoksyjny znaczy prawowierny, to rzeczywiście jestem ortodoksyjnym katolikiem. Tyle że to nic więcej ponad to, że nigdy nie odstawałem od tego, co nazywamy nauczaniem Kościoła powszechnego. Raczej mam jakiś problem z tymi, którzy krytykują pewne posunięcia. Bo dla mnie wiara polega na zaufaniu do Kościoła.

Moi znajomi mówią czasem, że jestem gotów zmienić swoje poglądy, gdy je zmieni Kościół. Nie zawsze, ale tak rzeczywiście bywa. Wiara w Boga jest przecież także wiarą w Kościół i jest zaufaniem do niego.

Jeżeli mówią o mnie, że jestem katolickim ortodoksem, to pewnie również dlatego, że w ogóle jestem raczej człowiekiem konserwatywnym; takie poglądy są mi bliskie. Zdecydowanie jednak nie lubię i nie podzielam podziału na Kościół łagiewnicki i toruński.

Jeśli ortodoksyjny znaczy prawowierny, to powiem: Tak, jestem ortodoksyjnym katolikiem. Koniec. Kropka.

Taka postawa wśród ludzi mediów nie jest czymś powszechnym.

- Powszechnym może nie, ale też nie nieobecnym. Większa część mojej rodziny jest z Podlasia, które słynie z konserwatyzmu i konserwatywnego myślenia nie tylko o Kościele i wierze, ale w ogóle o życiu. Tak właśnie patrzymy na rodzinę, na pracę. Moja religijna postawa chyba także w tym ma swoje korzenie.

Jestem nudnym katolikiem, bo nigdy nie przeżyłem jakiegoś zwrotu w życiu, co nazywane jest „nawróceniem”. Nie usłyszałem żadnego głosu, piorun we mnie nie strzelił... Moja wiara nie narodziła się przedwczoraj. Nie było wielkiego objawienia, nie jestem neofitą, nie przeszedłem wielkiej i symbolicznej pokuty za grzechy przeszłości. W wierze katolickiej po prostu wyrastałem. Cała moja rodzina zawsze żyła blisko Kościoła, przeszedłem przez wszystkie możliwe wspólnoty, żonę poznałem na pielgrzymce... Jestem w sumie bardzo nieciekawym katolikiem, absolutnie standardowym. Ci spoza kościoła powiedzą — „zwykły katol”.

Z taką postawą chyba nie jest łatwo odnaleźć się w świecie mediów? Jest to chyba duże wyzwanie.

- Bliższy jest mi Kościół, który bardzo mocno stoi na tradycji, aniżeli ten, który gotów jest implementować sobie wszystko, co jest na zewnątrz, cały brud tego świata... Jeżeli ludzie przychodzą do Kościoła, to robią to nie po to, by móc używać prezerwatyw, sypiać ze sobą przed ślubem, korzystać z usług prostytutek, bawić się w kasynach czy nadużywać alkoholu. To wszystko można znaleźć poza Kościołem. W Kościele chce się odnaleźć to wszystko, czego nie miało się gdzie indziej i chce się stać na tym gruncie. Normy muszą być jasno wyznaczone i, moim zdaniem, odstępstwa od nich są najzwyczajniej niebezpieczne. I dla wiernych, i dla Kościoła.

Myślę, że części ludzi, którzy pracują tutaj, w mediach, daję szansę spotkania z czymś innym. Rodzę w nich jakieś zaciekawienie. Wielu zapewne zadaje sobie pytanie, jak to możliwe, że człowiek, który pracuje w mediach, w środowisku, które słynie z liberalnych poglądów, może mieć poglądy zupełnie inne. Zapewniam Księdza i zapewniam wszystkich Czytelników, że może. Nie jest prawdą, że ktoś, kto pracuje w mediach, nie może myśleć inaczej niż w duchu liberalnym. Ja sobie z tym radzę. I wielu innych też. Nie wiem, jak wygląda to w innych stacjach, u nas różnorodność się ceni.

Ale zapewne są tematy, których wolałby Pan nie poruszać przed kamerą, nie podejmować ich jako dziennikarz.

- Oczywiście, że tak. Są tematy, które są mi obce i zwyczajnie ich nie podejmuję. Nie ma problemu z tym, że ktoś ma inny kręgosłup niż ten mainstreamowy, czyli - mówiąc zwyczajnie - związany z głównym nurtem.

Część moich znajomych rzeczywiście dziwi się mojej, jak to Ksiądz powiedział wcześniej, ortodoksyjności i przywiązaniu do Kościoła; niektórzy czasami delikatnie sobie żartują, ale bez żadnych złośliwości; są jednak i tacy, którzy wybrali się na Mszę, żeby sprawdzić na żywo to, co im Skórzyński opowiada o księżach, Kościele i wierze, i czy tam jest rzeczywiście tak fajnie, jak mówi.

Dziennikarz, tak w mediach prywatnych, jak i publicznych, staje jednak zawsze wobec konieczności wykonywania zleceń, które przychodzą od pracodawcy. Czy można odmówić, gdy temat jest Panu obcy, gdy dotyka życia Kościoła, a Pan się zupełnie nie zgadza z postawioną tezą?

- Tak. Pracuję w takim miejscu, gdzie każdy z nas może powiedzieć: wolałbym tego tematu nie robić, bo jest mi obcy, bo go nie czuję lub dlatego, że uważam zupełnie inaczej. Człowiek pracujący w mediach ma przecież także — podobnie jak ludzie pracujący w wielu innych zawodach - swoje dylematy moralne, którym musi jakoś sprostać. Media na całym świecie, z natury, są zawsze bardziej liberalne niż konserwatywne, ale nie znaczy to, iż ktoś o poglądach konserwatywnych czy umiarkowanych nie znajdzie tu dla siebie miejsca. Odkąd pracuję w zawodzie, nie pamiętam takiej sytuacji, by ktoś próbował złamać mój sposób myślenia, moje sumienie czy, idąc jeszcze dalej, wiarę. Takich sytuacji nigdy nie było.

Dziennikarz, który otwarcie przyznaje się do swojej wiary, nie zawsze jest dobrze odbierany przez widzów. Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia Krzysztof Ziemiec wrócił do „Wiadomości” i w życzeniach powiedział o Nowonarodzonym Jezusie, odezwały się głosy radości z jego powrotu do zdrowia po ciężkim wypadku, ale także słowa krytyki...

- Krzysia znam bardzo dobrze. Wiem, co przeżywał przez półtora roku po swoim wypadku. Wiem też, jak ważna była dla niego wiara, jak ważny był Kościół i jak wielkie było wsparcie ze strony księży w tych dramatycznych momentach jego życia. Człowiek, który tak wiele przeżył, ma podwójny mandat do tego, by o wierze mówić głośno. Potrzeba wiele odwagi, by tak szczerze wypowiedzieć to, co się czuje. Gdy zadaję sobie pytanie, co ja bym zrobił w podobnej sytuacji, odpowiadam: nie wiem. Mam nadzieję, że też potrafiłbym się zdobyć na podobną odwagę.

Tej odwagi naprawdę potrzeba, czego dowodem niech będzie krytyka, która spadła na Krzyśka. Nie możemy jednak doprowadzić do takiej paranoi, jaka jest we Francji, gdzie zabrania się nosić burek kobietom muzułmańskim i gdzie Kościół katolicki musi stawać w ich obronie.

Na okładce pierwszego wielkopostnego wydania „Przewodnika Katolickiego” znalazły się słowa: „Wielki Post — czas dla wiary”. Czy z Pan punktu widzenia jest to rzeczywiście czas dla wiary?

- Tak w Wielkim Poście, jak i w Adwencie przypominam sobie trzy razy bardziej niż w ciągu roku, że jestem katolikiem. Taką mobilizacją są choćby zobowiązania, których nie ma na co dzień. Kiedyś w jednym z programów w Religia.tv skrytykowałem książkę o rekolekcjach w weekend, bo sądzą, że nie o to chodzi, by coś szybko załatwić, np. poczytać pół godziny jakieś rozważanie.

Potrzebujemy takiego czasu, jak Wielki Post, kiedy naprawdę coś trzeba z siebie dać. Musi być taki wyjątkowy czas, kiedy będziemy bardziej zdyscyplinowani. Zresztą tej duchowej dyscypliny w ogóle potrzebujemy. U mnie w domu taką osobą, która o tym przypomina, jest moja żona. Jak już mi się nic nie chce i jestem strasznie zmęczony, właśnie żona bierze sprawy w swoje ręce i mówi: klękaj, jest wieczór, musisz się jeszcze pomodlić, a potem kładziemy się spać. W Wielkim Poście jest jeszcze bardziej bezwzględna niż zwykle.

Co możemy zrobić, by dobrze — albo jak to lubię mówić: twórczo — przeżyć Wielki Post? Słyszałem kiedyś, że benedyktyni na początku Wielkiego Postu wynoszą z celi wszystko, co zgromadzili przez cały rok, a potem wnoszą z powrotem tylko to, co jest rzeczywiście niezbędne...

- Kiedyś banalne wydawało mi się stwierdzenie, że w Wielkim Poście nie chodzę na imprezy i nie piję alkoholu. Ale z drugiej strony muszę przyznać, że w dzisiejszym świecie bywa to dużym wyrzeczeniem.

Na pewno nie mogę mówić o zatrzymaniu i wyciszeniu. W mediach, tak jest każdego roku, jest to czas najgorętszy. Między Nowym Rokiem a wakacjami, np. w polityce, dzieje się zawsze najwięcej. Nie ma czasu, żeby się zatrzymać. Dlatego trzeba znaleźć czas, by się stąd po prostu wyrwać. W tym roku mamy ze znajomymi taki pomysł, by gdzieś wyjechać na rekolekcje wielkopostne. Chcemy wziąć urlop i spędzić kilka dni z dala od codziennych spraw. Musimy znaleźć czas, by z tej celi wynieść rzeczy niepotrzebne, a zostawić tylko to, co jest naprawdę istotne.

Takie 3-4 dni staram się zawsze wygospodarować, bo w pracy, którą mam, nie ma na co dzień czasu na zatrzymanie. Gdy jednak uda się z tej codzienności wyrwać, jest już tylko Rodzina i Pan Bóg.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama