Pierwsza część wspomnień z Afryki lidera zespołu "Viola i New Day"
Pomiędzy Zambią a Mozambikiem leży niewielkie państwo, którego 3/4 obszaru zajmuje jezioro. To państwo to Malawi, nazywane gorącym sercem Afryki.
Dzień i noc trwają tutaj równo po 12 godzin, zmierzch zapada w ciągu 15 minut, około godziny 18. Robi się wtedy zupełnie ciemno i tylko gwiazdy pokazują, gdzie jesteś — krzyż południa jest przepiękny! Rano o 5:45 następuje wschód słońca, który rozświetla niebo, przeważnie błękitne. Oprócz safari, czyli spotkania oko w oko z hipopotamem, krokodylem i innymi dzikimi stworami, które trzeba obowiązkowo przeżyć, jest też cudne jezioro Malawi, wyglądające jak morze. Temperatura wody wynosi 30 stopni, przejrzystość do 25 metrów — można wejść po szyję i widać własne stopy.
Nikogo tu nie dziwi, że przy drodze można kupić suszone myszy na kijach — Mouse Kebab. W niektórych misjach, w których mieszkaliśmy, szczury biegają w nocy po podłodze, jaszczurki po suficie, a pająki wielkości pięści siedzą niewzruszone na drzwiach szafy. Widok Afrykańczyka jadącego na rowerze z kozą posadzoną na bagażniku (tylne racice związane, górne przewieszone przez kierowcę) — to też zwyczajny malawijski obrazek. Widok 3-latka niosącego na plecach młodszą siostrę — codzienność.
W ciągu dnia słońce przygrzewało tak mocno, że grzaliśmy się na nim jak jaszczurki. Temperatura około 30 stopni, ale nie czuć tego, bo jest tu inna wilgotność powietrza, więc to takie nasze 20 stopni. Całość dopełniał niesamowity zapach, który jest wszędzie, mieszanka palonego ogniska i orzeszków ziemnych.
Przygotowania do wyjazdu trwały ponad 8 miesięcy, każdy z uczestników tej wyprawy oprócz obowiązkowych szczepień na żółtą gorączkę czy dur brzuszny musiał być przygotowany na spotkanie z sytuacjami ekstremalnymi. I tu, jak się później okazało, bardzo przydał się kurs opieki medycznej w tropiku prowadzony w Poznaniu przez doktora Roberta Rehlisa.
Po 36 godzinach podróży lądujemy wreszcie w Lilongwe, stolicy Malawi. Lotnisko swymi rozmiarami nie przypomina nawet toru wyścigowego dla koni, a z budynków przypominających lotnisko jest tylko hala, w której odprawiani są pasażerowie. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale i podekscytowani. Ustawiamy się jak wszyscy w kolejce, by odebrać swe bagaże. Suprise! Niestety żaden z naszych 12 bagaży nie ukazał się na taśmie bagażowej. Przed oczyma staje nam wizja pobytu przez miesiąc w tym, w czym stoimy. Nie chcę martwić moich współtowarzyszy podróży, ale brak bagaży to brak podstawowych środków do przeżycia! Nie mając nic do oclenia dość szybko przechodzimy przez odprawę celną i naszym oczom ukazuje się duży biały orzeł na koszulce jedynego białego mężczyzny otoczonego przez grupę Afrykańczyków. To ks. Wojtek wraz z młodzieżą szkolną, do której jedziemy, wyszli nam na powitanie. Skądś, niewiadomo skąd, tu w Afryce wręczają nam najprawdziwsze czerwone róże. Wychodzimy z lotniska i od razu uderza w nas gorące powietrze. Jest pora sucha, właściwie zima, wokoło dziwna roślinność, a temperatura ponad 25 stopni. Podróż do misji odbywamy na pace ciężarówki, co okazuje się niezapomnianym przeżyciem, bo oprócz cudownych widoków i pierwszego spojrzenia na okolicę, mamy też pierwszą lekcję pt. „Jak nie wypaść z pędzącej ciężarówki”. Pędząc więc na tej ciężarówce słuchamy szumu wiatru, wdychamy zapach ziemi pomieszanej z palonymi orzechami i słuchamy pieśni śpiewanych przez uczniów na naszą cześć. Od tej chwili na każdym kroku towarzyszyć będą nam śpiewy Afrykańczyków.
Okazji do śpiewania nie brakuje nigdy, czy to poranna modlitwa, czy też pożegnanie przyjaciela, który odchodzi w daleką podróż, każda okazja jest dobra na wspólne śpiewy.
Po około 25 km dojeżdżamy do naszej misji. Misja, jak i szkoła, położone są na obrzeżach Lilongwe, w biednej dzielnicy. W pewnym momencie kończy się droga asfaltowa i wjeżdża się właściwie już tylko w busz. Rozlokowujemy się w pokojach, w których mamy mieszkać przez miesiąc. Oprócz standardowego łóżka, szafy i stolika, w oknach zamontowane są moskitiery, mające uchronić nas przed komarami a w konsekwencji przed malarią. Do tego służy też moskitiera zawieszona nad łóżkiem. Cienka siateczka zawieszona centralnie nad łóżkiem powoduje drobne problemy z oddychaniem podczas snu. Niestety, twardo wytrzymujemy zaledwie parę nocy pod moskitierą. Na szczęście są też środki antymalaryczne, którymi spryskujemy co wieczór i rano nasze ubrania i pokój. Od pierwszego dnia pobytu jest to nasz stały punkt dnia — pryskanie pokoju i ubrań.
Pierwsze dni to przygotowania do realizacji naszego projektu pomocy szkole salezjańskiej. Marta z Olą przygotowują warsztaty grafiki komputerowej wraz z kursami metodycznymi, Krzysztof zajmuje się sprawami technicznymi, a ja składam małe studio nagrań, by wraz zespołem Don Bosco Band działającym przy szkole rozpocząć warsztaty muzyczne. W międzyczasie dostajemy wiadomość, że nasze bagaże dotarły wreszcie na miejsce. Jedziemy na lotnisko. Bagaże są, tylko nieco szczuplejsze, gdyż parę rodzin w Johanesburgu potrzebowało jednego buta Krzyśka, kilku par skarpet, czy też naszych latarek. No cóż, godzimy się z rzeczywistością — i tak mieliśmy szczęście, że cokolwiek dotarło z naszych bagaży. Wreszcie będzie można zmienić koszulki.
Drugiego dnia rano bierzemy udział w szkolnej mszy świętej. Msza święta odbywa się w sali gimnastycznej, która zostaje specjalnie zaadaptowana i upiększona. Pierwsze, co nas zaskoczyło, to wspaniała oprawa liturgii: sam śpiew a cappella, ale o wspaniałej i rozbudowanej harmonii. Piękno tego śpiewu dostarcza nam niezapomnianych wzruszeń — ten chór szkolny nie spotyka się na próby i nie przygotowuje specjalnie pieśni na msze, oni po prostu czują sercem pieśni i harmonie, które przekazywane są im z pokolenia na pokolenie. Kazanie jest głoszone w miejscowym narzeczu chichewa (czyt. cicieła). Rozumiemy niewiele, oczywiście poza „Jesu Christu”
Nadchodzi nasza pierwsza niedziela w Malawi. Każdej niedzieli nasi gospodarze, księża Salezjanie, odprawiają kilka mszy w parafii, w której kościoły odległe są od siebie wiele kilometrów.
Postanawiamy pojechać z księdzem Janem Bosco, Zambijczykiem, do wioski Mbununu na coniedzielną mszę. Po kilku kilometrach kończy się droga asfaltowa i zaczyna się piaszczysta droga, którą naprawdę może pokonać tylko jeep i to w dodatku z napędem na cztery koła. Zamykamy okna, bo kurz z drogi nie pozwala oddychać. Brązowa ziemia spalona słońcem, wokoło spalone trawy, po horyzont widać niewielkie wzniesienia, które pokrywają łyse krzewy — wszystko przypomina trochę naszą jesień. Po około godzinie jazdy docieramy do małej wioski położonej w buszu. Widok, który zastajemy, to kilka chat zrobionych z cegieł a pośrodku placu mały kościółek. Na schodkach przed kościółkiem wystawione na słońcu suszą się bębny. Wokół przechadzają się kozy pobekując od czasu do czasu. Po za tym nic nie wskazuje na to, że za chwilę ma się tu odbyć msza. Chaty mieszkańców, podobnie jak i kościół, zbudowane są z cegły, którą Malawijczycy sami wypalają na słońcu — cegła zrobiona z gliny nadaje się do budowy chaty, która klejona jest za pomocą wody i gliny. Pokrycie to przeważnie strzechy zrobione z wysuszonej trawy, rzadziej z blachy falistej, bo to już luksus, na który nie stać wielu. Czas zacząć mszę, lider tej wiejskiej wspólnoty zaczyna energicznie walić w „dzwon” czyli felgę samochodu zawieszoną na drzewie nieopodal kościółka. Senna dotychczas wieś zaczyna się pomału budzić, niespiesznie, z charakterystycznym dla Afrykańczyków pangono (czyli powoli') zaczynają się schodzić ludzie. To nic, że msza św. powinna się zacząć godzinę temu. Dla Afrykańczyka czas jest czymś, dla czego nie warto pędzić. Nawet w czasie mszy do kościoła cały czas wchodzą spóźnialscy. Wśród nich wiele dzieci niosących na plecach w chitengach (kolorowych chustach) swoje młodsze rodzeństwo. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy widzimy, że niektóre z dzieci, pomimo 27 stopni Celsjusza, noszą na głowach wełniane czapki. W trakcie mszy niektóre z nich kaszlą. Rozpoczyna się msza. Cała w narzeczu chichewa — tylko dzięki ks. Janowi, który daje nam dyskretnie znaki, wiemy, w który momencie mszy jesteśmy. Kazanie oczywiście w chichewa, ale o dziwo ks. Jan w pewnym momencie używa słowa bambaryła', po chwili słyszymy głupi', więc jednak się nie przesłyszeliśmy. Ksiądz Jan Bosco zna parę słów po polsku i stara się przekazać nam treść Ewangelii posługując się skrótami z użyciem znanych mu polskich słów. Cała liturgia upiększona jest śpiewem w wykonaniu wioskowego chóru, któremu towarzyszą chłopcy grający na bębnach. Bębny te, zrobione z kawałka pnia i obciągnięte kozią skórą, spokojnie zastąpić mogą każdą orkiestrę. Rytmy wyłaniające się spod rąk tych dzieci stają się podstawą, na której starsi budują swe harmonie i melodie. W tym małym wiejskim kościółku słyszę śpiew, który dorównuje niejednemu zawodowemu chórowi. Jest w tym śpiewie wiele radości a zarazem tęsknoty. Jest bieda i niemoc, ale też nadzieja i radość ze spotkania z Jezusem... A za oknem od czasu do czasu beczy koza, której widocznie udziela się nastrój panujący w kościółku.
W wielu krajach Afryki zwyczaj nakazuje ugościć księdza, który często pokonuje wiele kilometrów, by spotkać się ze swymi parafianami i odprawić mszę. Posiłek po mszy często jest tym, co ludzie ci jadają na co dzień i niejednokrotnie jedynym posiłkiem, jaki mają oni i ich najbliżsi. Dzielą się tym, co mają najlepszego. Tak jest i tym razem — po skończonej mszy bierzemy udział w posiłku przygotowanym specjalnie na naszą cześć. Po obmyciu rąk w misce, jak nakazuje tradycja, zasiadamy do nsimy (czyt. szimy), czyli mączki kukurydzianej, z jajkiem. Po posiłku czas już się zbierać, więc szybko pakujemy nasze rzeczy i ruszamy w drogę powrotną. W drodze na misję odwiedzamy jeszcze kilka wiejskich kościołów, by choć przez chwilę porozmawiać z parafianami, którzy nie mogli dotrzeć do Mbununu. Ta jedna msza dla ks. Jana Bosco zaczęła się o 9:00 rano, gdy wyjeżdżał z misji a skończyła o 16:00, czyli trwała 7 godzin. Czasem tych godzin pracy jest znacznie więcej, jeśli akurat jest pora deszczowa i nie można jechać normalnym tempem. Jedzie się więc o wiele dłużej i nie zawsze droga okazuje się przejezdna a most, który wczoraj był, jest tam nadal dziś.
CDN...
opr. mg/mg