Wybór listów ojca Jana Beyzyma
WAM
©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002
Wybór i opracowanie
KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI
W początkach listopada spadł grad bardzo obfity i wielki, jak mówiono mi w Tananariwie, że pojedyncze ziarnka były wielkości śliwki, leżał kilka godzin, a w dołach, gdzie słońce nie dochodzi, przeleżał parę dni. W mieście grad zrobił wielkie szkody, a nas po stacjach misyjnych ominął, i dlatego tylko relata refero, bom sam tego nie widział.
Pisałem kiedyś Ojcu, jak się urządziłem w moim mieszkaniu; teraz muszę nieco uzupełnić moje opowiadanie. Póki mieszkałem nie oddalając się z domu, wszystko było w porządku; ale pewnego razu chwyciła mnie znowu tutejsza febra. Porządnie mnie chwyciła, a ja już porządnie zacząłem się bronić od pieszczot tej ciotuni. Całymi dniami tylko to robiłem, że owijałem w opłatki chininę i połykałem. Najadłem się tych pierogów z łacińskiej kuchni co niemiara, a mimo to nie chce mnie febra opuścić, gorączka trwa i trwa. Wkładam więc brewiarz do torby, biorę kij w rękę i maszeruję na kurację do Tananariwy. Wykurują, dobrze, a nie, to drugie dobrze; przynajmniej wyspowiadam się przed śmiercią. W Tananariwie na powitanie bura od ks. superiora, ministra i infirmarza, że przyszedłem piechotą taki kawał drogi (2 dobre godziny), mając gorączkę. Trudna rada: idzie się piechotą, jeśli nie ma czym jechać. Wysłuchałem z pokorą tych wszystkich wymówek i napomnień i zacząłem się kurować. Za łaską Bożą, po kilku dniach wylizałem się; czy na długo — to pytanie, ale odesłano mnie na stację burżanami (tragarzami).
Wchodzię do mego pokoju i zastaję tam wszystko białe, jakby śniegiem pokryte; wszystko zakwitło od wilgoci. Rad nieraz przeniosłem się na strych, i teraz mam w tym pokoju na piętrze wszystko, co miałem przedtem na górze i na dole. Zaczęła się już pora deszczowa, więc o mieszkaniu na dole mowy nie ma. W sam dzień św. Stanisława Kostki [13 XI], bardzo niewiele brakowało, a byłbym się tanim kosztem dostał na tamten świat. Od rana było bardzo gorąco, parno i pochmurno; około południa zaczął deszcz padać i pioruny sypały się jak z worka. Przypatrywałem się temu wszystkiemu i przysłuchiwałem jakiś czas, bo lubię patrzeć na burzę, potem zacząłem odmawiać brewiarz. O godzinie drugiej po południu tak silny uderzył piorun, że moja chata zatrzęsła się od huku. Zdawało mi się, że to coś trochę czy nie za blisko. Zszedłem więc na dół, żeby zobaczyć, czy moi trędowaci nie mają jakiego kłopotu od tego pioruna. Wychodzę i zastałem coś innego, niż myślałem. Piorun uderzył nie w baraki moich chorych, ale tuż obok mojej chaty, tak może na metr od ściany, i całą obryzgał błotem, zabił ptaka wielkości naszej wrony, a jak się nazywa, nie wiem (Malgasze nazywają go kicikici), wyrwał kawał darniny i poleciał w ziemię. Tym razem szczęśliwie się zakończyło polowanie pioruna tylko na ptaku; ludziom, dzięki Bogu, nic się nie dostało. Ptaka oddałem chorym, którzy się zbiegli do mnie, żeby zobaczyć, czy się co złego mi nie stało, i zarazem obejrzeć ślady pioruna.
Obecnie burze z piorunami są u nas na porządku dziennym; prawie dnia nie ma bez niej. Kilka dni temu zaczęły pioruny bić nie najgorzej, więc zeszliśmy z moim czarnym kuchmistrzem na dół, ażeby łatwiej dać drapaka w razie, gdyby dach chciał się walić. A niewiele na to by potrzeba, jak mi się wydaje, bo cały dom trząsł się tak, że pisząc, czułem drżenie stolika. Nie wiem, czy Ojcu o tym wspomniałem, że na morzu pioruny daleko łatwiej wydają się, niż na ziemi. Gdy byłem na okręcie, z prawdziwą przyjemnością przypatrywałem się, jak biły pioruny jeden po drugim, każdy z nich — na oko sądząc — miał może jaki kilometr długości, a jak trzasnął w wodę, to aż miło, znać, że nie żartuje, ale wali co może. Grzmoty niezbyt dobrze słychać na okręcie, bo huk wody i maszyny przeszkadza. Nie można na pioruny długo patrzeć jednym ciągiem, zwłaszcza w nocy, bo światło to zanadto razi oko.
Wie Ojciec, że ja „Misje” czytuję z wielkim zajęciem, ale nieraz ze strachem. Ze wszystkich stron proszą o wsparcie, bo wszędzie bieda. Jest jeszcze co prawda dużo miłosiernych ludzi na świecie, którzy wspierają, gdzie prawdziwa nędza, ale potrzebujących tylu, że chociażby się nie wiem jak wielkie jałmużny rozdało, to przecież na każdego odrobina spadnie.
A u mnie nędza coraz gorsza. Nieraz łamałem sobie głową, co począć, żeby niejednego z moich chorych zabezpieczyć od głodowej śmierci. Swoją porcją dzieliłem się często, jak mogłem, ale co to znaczy, to chyba tyle, co psu mucha na śniadanie. Aż mi się niedobrze robi, gdy wspomnę, że tyle ludzi traci taką masę pieniędzy na zachcianki i przyjemności nieraz najniegodziwsze, a moi chorzy nie mogą mieć ani schroniska, ani utrzymania, i jeszcze nie dzień ani dwa trzeba czekać na to, ale może jeszcze jakie parę lat przyjdzie klepać taką biedę.
opr. ab/ab