Co robią świeccy wolontariusze i wolontariuszki pracujące na misjach w Indiach? Pracują, ale nie tylko! Relacja z pierwszej ręki!
Jeśli chcesz wyprosić jakąś łaskę nie wystarczy pomodlić się pod figurą. Trzeba popracować. Bierzesz miotłę i zamiatasz chodnik, przyklękając przed każdą z ośmiu figur Maryi. Jak modlą się Hindusi? Co robi Marii Skłodowska-Curie w Indiach i jak świętuje się tam urodziny? Dowiesz się tego z listu naszej wolontariuszki Małgorzaty Olkowskiej, pracującej na placówce salezjańskiej w Indiach.
Dojechałyśmy do Vaduthali w Ernakulam. Podskakiwałyśmy w rikszy, bo rok temu przedłużył się monsun i deszcz zamiast trwać 3-4 miesiące trwał 6 miesięcy, dlatego drogi nie są w najlepszym stanie.
Przy bramie salezjańskiego kompleksu budynków czekali już na nas ks. Binu i ks. Jofee. Nikt nie ma tutaj zwyczaju pomagania gościom w dźwiganiu bagażu. Zauważyłam to już wcześniej w Bangalore. Przywitali nas i zaprowadzili do pokoju, w którym miałyśmy spędzić kilka dni. W pokoju nie było wieszaków ani haków do zawieszenia moskitiery, dlatego komary nas pogryzły niemiłosiernie.
Gdy pytałam ludzi, czy mieli malarię, każdy odpowiadał, że nie miał. To nie jest powszechna choroba tutaj. Ludzie przeważnie mają przeziębienia, narzekają na gardło, ból głowy albo ból brzucha. Jeden chłopiec zapytał się, czy w naszym kraju jest malaria. Ja na to, że nie ma. Odpowiedział: „Aha, to macie tylko AIDS”. Przytaknęłam mu i myślałam, że pęknę ze śmiechu. Dopytywał się dlatego, że dzień wcześniej mieli szkolenie o chorobach i o ukąszeniach węży.
Rano obudził nas hałas. Byłam zmęczona po podróży i nie spało mi się najlepiej, tym bardziej, że w Cochin o tej porze roku jest o kilka stopni cieplej niż u nas w Prakashpalaya i musiałyśmy włączyć wiatrak, żeby się przewietrzyło. W pokoju, w którym mieszkałyśmy nie było klamki. Od wewnątrz zamyka się drzwi na 3 czy 4 skoble, a z zewnątrz na jeden skobel i kłódkę.
Ucieszyłyśmy się z Jowitą widząc w jadalni Petera z USA, wolontariusza, który przyjechał do Indii tego samego dnia, co my. On pracuje w Trivandrum z dziećmi ulicy, uczy angielskiego. Zjedliśmy śniadanie. Jeszcze wtedy nie umiałam jeść prawą ręką.
Hindusi najbardziej cieszyli się, jak przedstawiałam się jako Masala Dosai. Masala Dosai to placek naleśnikowy z pikantnymi ziemniakami i cebulą, chilli, pomidorami. Nazywam siebie tak, bo Dosai brzmi podobnie do Gosia i tak nazwał mnie ks. Joseph w Bangalore. Wszystkim podoba się moje przezwisko. Dziś w internacie nazwali mnie idli. To też jest jedzenie. W kształcie przypomina UFO, jest zrobione ze zmielonego ryżu i na pewno w środku jest kokos. Jest białe tak jak moja skóra i dlatego nazwali mnie Gosia Idli.
Z Jowitą na Culex-ie (tak nazywało się to spotkanie młodych) zrobiłyśmy furorę, bo oprócz tego, że byłyśmy białe, to byłyśmy także sympatyczne. Po pobycie w wiosce tęskniłyśmy za normalnymi kontaktami z ludźmi. Tutaj wreszcie można było odetchnąć i normalnie z ludźmi pogadać. Spotkanie młodych miało na celu wymianę kulturową oraz rozmowę na tematy związane z różnicami kulturowymi, konfliktami i tolerancją. To miało być coś w rodzaju Taizé. Nawet jednego wieczoru mieliśmy śpiewy Taizé, ale różniły się melodią od tych oryginalnych.
Była obecna młodzież z dwóch stanów Kerali i Karnataki oraz wolontariusze salezjańscy. W sumie było nas 58 osób. Nie wszyscy to katolicy. Była jedna muzułmanka i około 20 hinduistów. Wszyscy są związani z salezjanami albo przez parafię, z której pochodzą, albo przez szkołę, do której uczęszczają. Wolontariusze byli z: Polski — my dwie, z USA — pięcioro, z Wielkiej Brytani — dwójka. To było dziwne, ale ja z Jowitą częściej rozmawiałyśmy z Hindusami niż z innymi wolontariuszami. Najprawdopodobniej dlatego, że bardziej odpowiadał nam temperament Hindusów, niż flegmatycznych Brytyjczyków. Wolontariuszy z Ameryki było najwięcej i trzymali się w swoim gronie. Najczęściej rozmawiałam z Peterem. Nie czułam się na siłach, żeby rozmawiać z innymi Amerykanami, bo wstydziłam się, że ich nie rozumiem. Bardziej rozumiem angielski w wykonaniu Hindusów.
Na Culex-ie było to, czego mi brakowało: rozmowa, zwiedzanie, odpoczynek od dzieci z Prakashpalaya i poznawanie nowych ludzi. Były wspólne zabawy, tańce i ognisko niestety bez kiełbasek, za to każdy musiał na nie przyjść w przebraniu. Co ciekawe, kiedy pokazałam dziewczynkom z internatu zdjęcie z ogniska z kiełbaskami, to na 45 tylko jedna wiedziała, co to są kiełbaski.
Pierwszego dnia na Culex-ie zapoznawaliśmy się. Każda grupa musiała opowiedzieć albo pokazać coś związanego ze swoim państwem albo stanem, z którego pochodzi. Ja z Jowitą przygotowałyśmy flagę, trochę informacji o Polsce, o symbolach narodowych, o ludziach. Potem zaśpiewałyśmy kolędę „Z narodzenia Pana” oraz ukraińską piosenkę „Pidmanula”, którą obydwie lubimy. Nikt się nie domyślił, że to nie po polsku, a wszystkim się podobała.
Z Ernakulam do starej części miasta pojechaliśmy szalonym autobusem, w którym zmieściło się 58 osób. Było tłocznie i wesoło jak w autobusach na spotkaniach Taizé. Hindusi śpiewali całą drogę, niektórzy nawet tańczyli w tym zatłoczonym autobusie. Ja z Jowitą siedziałam na końcu między hindusami i śpiewałam polskie piosenki. Dla nich to nowe doświadczenie, bo przeważnie dziewczyny i chłopcy siadają oddzielnie. Zwiedziłyśmy back waters, czyli rozlewiska Kerali. Obserwowałyśmy je z dużej dwupoziomowej łódki. Tubylcy mało przejmowali się widokami, które Amerykankom przypominały San Francisco, a mi nic nie przypominały, bo widziałam coś takiego pierwszy raz w życiu.
Nowsza część miasta wygląda imponująco dzięki dużym budynkom, które stoją bardzo blisko brzegu. To są apartamenty dla nowobogackich oraz budynki z przeznaczeniem na biura jakichś firm. Hindusi tańczyli na łódce do upadłego. Oczywiście w dwóch oddzielnych grupach: chłopcy oddzielnie i dziewczyny oddzielnie. Jeśli ktoś się spoci pod pachami, to nie ma wstydu, bo prawie każdy jest spocony po same łokcie, po takim szalonym tańcu. Nie lubię oglądać filmów hinduskich i patrzeć jak tańczą, za to odkryłam, że wielką przyjemność sprawia mi taniec razem z nimi. Dopłynęliśmy z Ernakulam do starej części miasta Kochi, gdzie były stare budynki żydowskie i synagoga, w której do tej pory w każdą sobotę odbywają się nabożeństwa.
W Kochi mieszka jeszcze kilka rodzin żydowskich. Podłoga w synagodze jest cała wyłożona kafelkami a każda z nich wygląda trochę inaczej. Nie można tam robić zdjęć, ale można usiąść i odpocząć. Przed wejściem trzeba zdjąć buty, a jeśli ktoś jest niestosownie ubrany to nie wejdzie do środka. Po obu stronach drogi prowadzącej do synagogi jest pełno sklepów i sklepików z pamiątkami. Każdy sprzedawca zagaduje i zaprasza do środka. Nie miałyśmy z Jowitą pieniędzy, a zresztą powiedziano nam, że tutaj jest bardzo drogo, więc nie kupiłyśmy nic i jakoś udało nam się uwolnić ze szponów sprzedawców. Wystarczy 20 lub 30 minut, żeby obejrzeć synagogę. Nie pamiętam ile kosztował bilet, bo płacili za nas salezjanie.
Po synagodze przyszedł czas, żeby zobaczyć chińskie sieci na ryby. Nad brzegiem stoi konstrukcja z długich drewnianych bali, na której zamocowane są sieci. Co jakiś czas rybacy zanurzają sieci w wodzie na 10 minut i potem to wyciągają. Można wejść na taką konstrukcję i obejrzeć całą tę operację z bliska. Na brzegu siedzą ludzie i sprzedają to, co udało im się wyłowić. Z zakupioną rybą można iść do restauracji, żeby ją przygotowali. Oprócz różnych ryb mają kraby i homary.
Jak w każdym turystycznym miejscu, tak samo i tu, od razu pojawiają się obnośni sprzedawcy. Sprzedają malowidła na dużych liściach, baloniki, orzeszki ziemne, przyprawy, wachlarze z pawich piór, fujarki i wszystkie cuda Indii. Udawało mi się ich łatwo zniechęcić mówiąc, że po pierwsze nie mam pieniędzy, a po drugie marnują ze mną czas, bo i tak nic nie kupię i lepiej żeby poszukali innego białego turysty.
Mieliśmy jakieś dwie godziny wolnego, więc Jos, Abraham i jedna pani poszli ze mną i z Jowitą oraz Peterem na kawę i do bankomatu. Wypłaciłam wreszcie pieniądze nie musząc pokazywać paszportu i wypełniać jakichś formularzy, co ma miejsce w każdym kantorze.
Potem pojechaliśmy zwiedzić kościół, na który mówią bazylika. Jest ona słynna z cudu za pośrednictwem Matki Boskiej. Kiedyś jakaś kobieta z dzieckiem wpadła do wody i spędziła tam długi czas, ale nie utopiła się. Wokół niej i dziecka powstał duży pęcherz powietrza w kształcie kuli. Rybacy z księdzem trzymającym obraz Matki Boskiej wyłowili i matkę i dziecko za pomocą sieci.
Obraz w tej bazylice jest cudowny. Podczas odpustów przyjeżdżają do tego miejsca ludzie z całych południowych Indii. W gronie czcicieli Matki Boskiej są też hinduiści, którym Maryja nie oszczędza łask. Znana jest opowieść, która mówi, że rybacy biorący ze sobą na połów obrazek z Matką Boską i modlący się do niej będą mieli udany połów. Przed bazyliką pod małym daszkiem jest kilka figur różnych Matek Boskich z całego świata. Jeśli chcesz wyprosić jakąś łaskę nie wystarczy pomodlić się przed figurami. Tu jest taka tradycja, że trzeba też popracować dla Matki Boskiej. Więc bierze się miotłę i modląc się, po cichu zamiata chodnik, przyklękając przed każdą Matką Boską. Jest tych figur 6 albo 8.
Po zwiedzeniu bazyliki mieliśmy wspólną kolację w budynku przypominającym remizę strażacką. Siedząc na podłodze jadłyśmy prawą ręką ryż z kurczakiem biriyani, który wcześniej był zawinięty w pergamin i gazetę oraz obwinięty gumką, żeby się nie zgniótł. Jedzenie rękami coraz lepiej mi wychodzi. Tu nie było sztućców i musiałam stanąć na wysokości zadania.
Ostatniego dnia spotkanie trwało tylko do 15.00. Na początku robiliśmy wspólny rysunek na prezent w podzięce za gościnę w rodzinach, u których gościliśmy pierwszego dnia. Trafiłyśmy z Jowitą i z 3 chłopcami z Sułtan Bhathery (miasto w Kerali) do domu, który nazywał się Jeruzalem. Mieszkają tam: tata, mama i dorastający syn. Poczęstowali nas tapioką z pikantną cebulką. Na deser dostałyśmy wściekle słodkie i twarde kulki zrobione z kokosów. Popijałyśmy to wszystko gorącą, bardzo słodką herbatą z mlekiem. Potem oglądaliśmy zdjęcia rodziny. W Jeruzalem mają taką tradycję, że każdego roku w dzień rocznicy ślubu rodzice robią sobie wspólne zdjęcie i wklejają do albumu. Zdjęć do oglądania było sporo i było bardzo sympatycznie. Rodzina ta należy do wspólnoty współpracowników salezjańskich a ich syn gra w reprezentacji siatkówki w lokalnej drużynie.
Abraham, który obchodził swoje 23 urodziny 30 grudnia powiedział mi, że jestem podobna do Marii Skłodowskiej-Curie. Osłabłam. Powiedzcie mi, do kogo ja jestem jeszcze podobna? Raz mi mówią, że do papieża, innym razem, że do Marii Skłodowskiej-Curie. Czy papież Jan Paweł II jest podobny do Marii Skłodowskiej-Curie? To staje się coraz zabawniejsze.
Dla jubilata przygotowany był tort. Abraham pokroił go i rozdawał wszystkim. Przy tej okazji jego koledzy smarowali mu twarz kremem z ciasta. Potem na korytarzu była wojna tortowa. Chłopcy mówili, że to ich tradycja. Poszłam porobić im zdjęcia i sama zostałam usmarowana tłustym kremem. Jowita też oberwała.
Po obiedzie był Cultural Exchange. Czyli pokazy tańców, piosenki i inne występy każdej z grup. Ja z Jowitą zaśpiewałyśmy piosenkę o Zorro z pokazywaniem. Znów im się podobało. Im się chyba wszystko podoba albo nie mówią, że im się nie podoba. Potem wszyscy rozjechali się do domów.
Ja z Jowitą zostałam jeszcze w Kochin. Ochroniarz Jemin zaprowadził nas do kawiarni na cappuccino i do bankomatu City Banku oraz zakupił nam jedzenie na kolację, bo w domu Don Bosco kucharz miał wolne. Wróciłyśmy na nocleg do Vathutali i nie wiedziałyśmy, co robić, bo to był Nowy Rok i nikogo nie było w pobliżu żeby zapytać.
Wydawało się nam, że zostałyśmy w domu tylko my. Byłyśmy w kaplicy, potem poszłam do kuchni ugotować kisiel. Udało się z małym problemem. W kuchni spotkałam szczura. Wyjadał resztki z garnków. Poprzedniego dnia na placu za domem widziałam jak wrony zjadają zabitego szczura. Na szczęście kisielek się udał i uczciłyśmy nim przyjście Nowego Roku spędzając sylwestra pod moskitierą. To jeden z tych sylwestrów, którego się nigdy nie zapomina.
Następnego dnia powiedziano nam, że była uroczysta msza o północy, ale niestety nikt nas o tym nie poinformował. Szkoda, to mogło być ciekawe. Wyjechałyśmy z Kochi z samego rana. Podróż znów trwała około 13 godzin i w nocy musiałyśmy brać rikszę żeby dojechać w Mysore do Seminarium Don Bosco.
W Mysore nocą było bardzo tłoczno, tutaj bardziej świętowali Nowy Rok niż w Kerali. Dotarłyśmy do domu salezjanów i przeszłyśmy przez bramę nie dzwoniąc do księży. I to był błąd, bo zaatakowały nas psy. Myślałam, że padnę trupem. Podchodziły do nas powoli warcząc i wąchając. Przytulając się z Jowitą z bijącym sercem i trzęsącymi kolanami zadzwoniłam do ks. Thomasa żeby po nas wyszedł. Psy nic nam nie zrobiły. Ksiądz zdziwił się, że skoro brama była zamknięta, to jak udało nam się przejść. Próbowałam żartować, że Polskie dziewczyny są bardzo sprytne. Tym razem spryt się nie opłacił. Następnego dnia planowałyśmy zobaczyć pałac w Mysore, ale nie starczyło nam czasu. Mysore Palace obejrzymy następnym razem.
opr. mg/mg