Ks. Krzysztof Kowal 12 lat spędził na misjach w Rosji. Kamczatka to teren, który nie zachęca do życia, a co dopiero do trudnej pracy!
Ks. Krzysztof Kowal 12 lat spędził na misjach w Rosji. W sierpniu 2016 r. został proboszczem parafii pw. Miłosierdzia Bożego w Pile. Jest fundatorem i prezesem Fundacji „Serce dla Kaukazu”
MAGDALENA WOLNY: — „Idźcie na cały świat i głoście Ewangelię” — te słowa umieścił Ksiądz na obrazku prymicyjnym, czyli od początku ksiądz z misją...
KS. KRZYSZTOF KOWAL: — Pierwsza myśl o powołaniu kapłańskim była związana z misjonarzem z Brazylii, który przyjechał do nas na rekolekcje. Byłem wtedy ministrantem w piątej czy szóstej klasie podstawówki. Oczywiście, myśli te modyfikowały się potem jeszcze długo, ale pamiętam, że to był pierwszy impuls. Poza tym, że grałem w piłkę, zacząłem czytać. Rodzice kupili mi trzy książki, to były dane statystyczne o misjach na świecie. Nie wstąpiłem jednak do zakonu misyjnego, a do diecezjalnego seminarium w Koszalinie.
— Po święceniach — 10 lat czekania, bo dopiero trzeci poproszony biskup udzielił Księdzu pozwolenia na wyjazd na misje. Na 12 lat pojechał Ksiądz do Rosji.
— Dwa lata pracowałem w Irkucku. A kiedy bp. Jerzego Mazura pozbawiono urzędu, nowy biskup wysłał mnie na Kamczatkę. To pierwszy rejon Rosji, który po rewolucji październikowej poddano całkowitej ateizacji. Wycięto wszystko, co było związane z religią, zburzono wszystkie kościoły. Gdy tam przyjechałem, połowa mieszkańców to byli ateiści. Z połowy wierzących — 90 proc. prawosławnych, kilka procent różnych religii i 0,5 proc., czyli ok. 200 katolików, a z tego chodzących do kaplicy — 20-30, zapisanych w księgach — 80-90.
— Kamczatka. Wielkie przestrzenie. Teren parafii, zresztą chyba największej na świecie, jest ponad trzy razy większy od Polski. Poza tym surowy klimat — zima trwa 8 miesięcy, trzęsienia ziemi, niedźwiedzie. Sama radość!
— Brakuje najważniejszego uciążliwego szczegółu — komarów. Niedźwiedzie w porównaniu z nimi to pryszcz. Aby przeżyć, trzeba się uczyć, jak jeździć po śniegu, jak po lodzie, jak odmrażać samochód, jak zdobywać paliwo. Miałem dobrych nauczycieli, Indian, którzy uczyli mnie, jak np. rozpoznawać ślady, kiedy szedł niedźwiedź — jaki niedźwiedź, czy głodny, czy nie. Dowiedziałem się, że jeśli w maju spotkam niedźwiedzia w odległości 10 m i nie mam broni, to już po wszystkim, bo on jest głodny, a ja jestem obiektem do jedzenia. Ale kiedy spotkam go w lipcu w odległości 5 m, nic mi nie grozi, bo on jest najedzony i nie ma zamiaru za mną ganiać, zwłaszcza gdy mu nie zagrażam. Kamczatka to też jeden z najdroższych rejonów świata, tam wszystko trzeba dowieźć. Dojazdu drogą lądową — samochodem czy pociągiem — nie ma. W ekstremalnych warunkach, jeśli jest zima, można przejechać zamarzającym morzem. A tak wszystko przylatuje samolotem albo przypływa statkiem.
— Tego się Ksiądz spodziewał, gdy wyjeżdżał na misje?
— Ktoś, kto wyjeżdża, nie ma zielonego pojęcia, co go czeka. Chociaż czyta, rozmawia, to i tak to są tak różne realia. Być proboszczem na Kamczatce, a być nim w Pile to dwa różne światy. Rosja nie jest krajem misyjnym, dlatego nigdy nie nosiłem tytułu misjonarza. Jeździłem po wioskach i pytałem ludzi, czy znają kogoś, kto jest katolikiem. Trzeba ludzi oswoić, że jestem katolickim księdzem, odwiedzić księdza prawosławnego, powiedzieć, że nie przyjechałem zabierać mu wiernych, tylko nakarmić Bożym słowem tych katolików, którzy tu są. I tak jeździ się 1,5 tys. km, żeby odprawić Mszę św. dla 5 osób. Przez 10 lat pracy ochrzciłem 7 osób. Można powiedzieć: „tylko”, jeśli ktoś patrzy na ilość i porównuje to z innymi krajami.
— Jaka jest wiara ludzi na Kamczatce?
— Tam wiara wymaga walki, trudu. To nie jest tak, że wierni idą do kościoła z tradycji, bo tak zawsze było, tam 70 lat nie wolno było mówić o Bogu. I mówię nie tylko o katolicyzmie, ale o prawosławiu także.
— Kościoła nie udało się Księdzu zbudować. Władze nie pozwoliły. Ale owoce pracy misyjnej to przede wszystkim budowanie dla Boga świątyni w ludzkim sercu.
— Aby spróbować to ocenić, trzeba zdjąć najpierw presję ilościową. Dla mnie najpiękniejsze było po prostu być z nimi, mieć dla nich czas. A radością było to, że mogłem po roku przygotowań ochrzcić jedną osobę.
— I to jest właśnie ten owoc, o którym mówimy.
— Tak, tylko że to jest jakby marnotrawstwo, gdy chce się przeliczać — jeden ksiądz na jednego człowieka.
— Ale Niebo cieszy się z tej jednej owieczki bardziej niż z 99, które już są w owczarni.
— Tak, tylko tam tych 99 nie ma.
— No ale dla tej jednej — czy warto tam pojechać?
— Tak. Kościół jest misyjny. Jeśli przestaje być misyjny, przestaje być Kościołem. Nie jestem zadowolony, że nie udało się wybudować kościoła, to było moje pragnienie. Ale jeśli tego kościoła nie ma, to znaczy, że taka była wola Boża.
— Może kiedyś kościół tam powstanie, Ksiądz już rzucił ziarno...
— Trudno powiedzieć, to są tak płynne, zmieniające się okoliczności.
— Ale kapliczka na Kamczatce jest.
— Drewniany domek na ul. Gagarina w Pietropawłowsku Kamczackim. Udało się przy nim zrobić grotę Matki Bożej, która przyciąga być może więcej ludzi, niż gdyby był sam kościół.
— A owoce pracy w sercu misjonarza?
— Pokora — tego nauczył mnie śnieg na Kamczatce. Przyjechałem i od razu zacząłem odśnieżać. Jeden dzień, drugi, ale trzeciego nie widać, że robota zrobiona, bo zasypało znowu. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego sąsiedzi nie odśnieżają, i pytam. „A po co? Trzeba poczekać, aż przestanie padać, bo twoja praca jest bez sensu”. Czasem w ciągu zimy spadało 8 m śniegu. Myślę: nie poradzę. Ale nauczyłem się modlić: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nade mną, grzesznikiem”. Przy pomocy tej modlitwy odśnieżałem tylko dwie godziny dziennie, w pokorze. Rób tyle, ile możesz, przez resztę czasu módl się, pracuj, odpraw Mszę św., odpocznij, poczytaj, idź spać. Nauczyłem się, że wszystkiego zrobić się nie da.
— Bóg chyba nie oczekiwał od Księdza cudów, że odgarnie Ksiądz cały śnieg?
— Cudów nie oczekiwał, cuda sam robił. Bez Pana Boga człowiek by wrócił po pierwszej zimie. Np. trud przeżywania samotności. Piąty dzień pada śnieg i wiem, że nikt nie przyjdzie. Czas cierpliwego czekania. A czasem dwa tygodnie padało non stop. Najtrudniejsze dla misjonarza, gdziekolwiek jest, to trwać.
— Przez 3 lata, przed powrotem do Polski, pracował Ksiądz jeszcze w Gruzji, a obecnie posługuje Ksiądz w Pile i jest prezesem Fundacji „Serce dla Kaukazu”. Kiedy powstała fundacja i czym się zajmuje?
— W Gruzji byłem dyrektorem Caritas i szukałem z różnych stron pomocy dla dzieł, które ta organizacja prowadzi. Nawiązałem kontakt z osobami świeckimi działającymi nieformalnie jako „Serce dla Gruzji”. Dowiedziałem się, jak pomagają, a potem oficjalnie stałem się fundatorem zarejestrowanej fundacji. Zmieniliśmy nazwę na „Serce dla Kaukazu”, aby pomagać również w Abchazji i Armenii. Fundacja przyjęła sobie dwa założenia: pierwsze, że wszystkie przychody i wydatki są czytelne, drugie, że z 10 zł — 9 musi trafić do potrzebującego. Jedna sfera naszej działalności to zbieranie funduszy, czyli tzw. Przyjaźń na odległość. Na stronie: www.sercedlakaukazu.pl można znaleźć wszystkie informacje, jak i komu pomóc. Ktoś, kto wpłaca pieniądze na konto, musi wybrać, na jaki konkretny cel je przekazuje. Druga sfera to wyjazdy charytatywne. Cóż z tego, że pomagasz dziecku w domu dziecka — pojedź, spotkaj się z nim, pomaluj mu pokój, zawieź mu zabawkę, zobacz, jak żyje. Gdyby to było w Afryce, to koszty przekraczałyby możliwości wyjazdu, ale jeśli za 1,9 tys. zł możesz pojechać na 8 dni, pomóc i zwiedzić, to staje się to możliwe do realizacji. Podczas wyjazdu 3 dni pomagamy, 4 dni zwiedzamy.
— Komu pomaga fundacja?
— Mamy podpisane umowy z trzema organizacjami. Dwie organizacje są w Gruzji — jedna prowadzi trzy, a druga cztery domy dziecka. I mamy podpisaną umowę z organizacją w Armenii, gdzie pomagamy potrzebującym rodzinom. Pomagamy też starszym. Nie dajemy pieniędzy. Sami jedziemy na miejsce i tam kupujemy to, czego potrzeba. Zbieramy zdjęcia, faktury, podpisy, dlatego możemy się rozliczyć ze wszystkiego. Najcenniejsze jest dla nas spotkanie człowieka z człowiekiem, każda pomoc charytatywna powinna tak działać.
— Na koniec zapytam: Serce misjonarza pewnie wyrywa się gdzieś na misje — czy ma Ksiądz jakieś marzenie?
— Tybet. Ale na każdą decyzję mówię: wola Boża.
opr. mg/mg