Zrozumiałam, że modlitwa Matki czyni cuda!
Pamiętam, jak każdego wieczoru Mama klękała z nami do pacierza, nigdy nie skarżąc się, że jest zmęczona. My dzieci modliliśmy się z nią (mam dwóch braci, starszy jest teraz żonaty, młodszy jest kapłanem w diecezji zielonogórsko-gorzowskiej). Często siadałam z tyłu na piętach, niezadowolona, bo pacierz był długi, ale to, co mnie zawsze intrygowało, to szept Mamy do Boga: „Boże, jeśli chcesz, to ofiaruję Ci jedno z moich dzieci na Twoją służbę”. Nigdy nie miałam wątpliwości, że to modlitwa w intencji mojego młodszego brata Krzysia, który od dziecka był blisko ołtarza. Później zrozumiałam, że modlitwa Matki czyni cuda!
Przy naszej parafii Wniebowzięcia NMP w Żaganiu mieliśmy siostry szarytki (Siostry Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo należące do prowincji krakowskiej). Siostra Genowefa była moją katechetką, która od przedszkola doprowadziła mnie do I Komunii św. Siostra czasami zapraszała mnie i moje koleżanki na zbieranie grzybów w pobliskim lesie. Lubiłam to. Siostry były dla mnie aniołami, były kimś innym, miały w sobie coś wielkiego, związanego z Panem Bogiem. Mama uczyła nas szacunku do duchowieństwa.
Kiedy skończyłam I klasę liceum ogólnokształcącego, pojechałam na oazę do Rokitna z moim młodszym bratem. Nie byłam zadowolona, nie mogłam się odnaleźć, mój duch był niespokojny. Rozpoczął się nowy rok szkolny, uległam wpływowi koleżanek, które były religijnie obojętne. Opuściłam się znacznie w nauce. Przestałam chodzić do kościoła, nawet w niedziele. Pozorowałam, że idę na Mszę św. Przestałam się modlić. Byłam zła sama na siebie, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Po upływie około miesiąca poszłam po południu do kościoła, usiadłam pod filarem i tak siedziałam w pobliżu konfesjonału. Przyszedł ksiądz. Pomyślałam sobie: pójdę porozmawiać z nim, ale nie będzie to spowiedź. Ten kapłan przyjął mnie bardzo serdecznie, rozmawialiśmy długo i na koniec zadał mi pytanie, czy chciałabym pojechać na rekolekcje? Zgodziłam się.
Pojechałam z koleżanką do Trzebnicy pod Wrocławiem do sióstr boromeuszek. Pierwszy raz przekroczyłam próg domu zakonnego, dla mnie okrytego tajemnicą i świętością. Zachłysnęłam się tu CISZĄ… Na rozpoczęcie rekolekcji siostry przygotowały nam rekreację. Przed jej rozpoczęciem podeszłam do stołu, na którym leżały książki do naszej dyspozycji. Pierwsza, którą wzięłam do ręki, mówiła o pracy misyjnej. Zaczęłam kartkować i zatrzymałam się na stronie ze zdjęciem Matki Teresy Ledóchowskiej trzymającej na ręku małe Murzyniątko. Nie wiem jak i dlaczego, ale spontanicznie z jakąś siłą wyrwał się głos w głębi mojego serca: „Tak, chciałabym służyć ludziom na misjach”. Po latach, zrozumiałam, że miała to być służba BOGU w LUDZIACH!
Było to ziarno, które zaczęło kiełkować we mnie. Wróciłam do domu. Myśl o misjach przestała zaprzątać mi głowę, choć zawsze uwielbiałam wszystkie programy w telewizji mówiące o Afryce – kontynencie moich marzeń! Przed maturą siostry szarytki z parafii zaprosiły mnie i inne dziewczęta na rekolekcje do Krakowa, na Warszawską 8. Pojechałam. Gdy weszłam na furtę, powróciło do mnie to samo odczucie, jak kiedyś w Trzebnicy BIEN ETRE i ta sama cisza. Wiedziałam, że to jest mój dom! Kiedy zapytałam, czy zgromadzenie jest misyjne i usłyszałam odpowiedź: „Tak”, nie miałam wątpliwości, że jestem zaproszona do pracy na roli Wielkiego Żniwiarza!
Przed wyjazdem na Haiti (począwszy od 14 września 1992 r.) dziewięć miesięcy spędziłam w Paryżu w Międzynarodowym Centrum Misyjnym naszego Zgromadzenia przy 140 rue du Bac (kurs języka francuskiego, kurs duchowości wincentyńskiej itp.). Kiedy Matka Generalna wezwała mnie, aby mi przekazać Misję, w serdecznej rozmowie zapytała, czy mam jakiś ulubiony kraj. Odpowiedziałam, że nie, ale moim marzeniem zawsze była Afryka. Uśmiechnęła się i powiedziała: „Właśnie przygotowałam dla siostry mały skrawek Afryki, pojedzie siostra na Haiti”. W jednej chwili doznałam takiego wzruszenia, że powiedziałam: „A gdzie jest to Haiti?”. Podeszłyśmy do biurka, na którym leżała mapa świata i Matka wskazała mi palcem mały punkcik w Ameryce Środkowej. Spontanicznie powiedziałam: „Ależ to daleko!”. Matka uśmiechnęła się i powiedziała: „Tak, to bardzo daleko, ale tam właśnie Pan Bóg czeka na siostrę!”. Tej nocy nie spałam… Marzyłam o mojej drugiej ojczyźnie.
Nadszedł czas wyjazdu, 7 lipca 1993 r. Rano, po Mszy św. w mojej intencji – o szczęśliwą podróż, sprawowanej w kaplicy Cudownego Medalika na Rue du Bac, pojechałam na lotnisko. Gdy zobaczyłam tłum czarnych ludzi mówiących bardzo głośno w nieznanym języku, gestykulujących, przepychających się z ogromnymi walizkami, poczułam się jak dziecko zagubione w lesie, byłam bowiem jedyną osobą z Europy! Po około dziesięciu godzinach lotu samolot wylądował szczęśliwie, a ja cała podekscytowana, wychodząc z samolotu, pomyślałam sobie: „Oto moja ziemia obiecana”. Otworzyły się drzwi samolotu. Uderzyło w nas powietrze tak gorące, że wydawało mi się, że nie mogę oddychać, wystraszyłam się i przez głowę przeszła mi myśl: „Ty tu nie wytrzymasz”. Ktoś lekko mnie popchnął i nawet nie wiem, kiedy znalazłam się na płycie lotniska. W tym momencie opanowała mnie taka radość, że nie wierzyłam własnym oczom. Widziałam w oddali wielkie, majestatyczne palmy poruszające się w rytm gorącego haitańskiego wiatru… Na lotnisko przyjechały po mnie prawie wszystkie nasze siostry z pobliskich domów. Wsiadłyśmy do samochodu. Słońce już zachodziło, a ja zapytałam się sióstr, czy to wszystko, co widzę, jest prawdą.
Po niedługim czasie moja radość zaczęła się mieszać z uczuciami bólu, troski, niezrozumienia, a nawet buntu… Zobaczyłam bowiem, co kryje się pod nazwą Haiti i Port-au-Prince, a szczególnie Cité Soleil: sterty cuchnących śmieci blokujące ruch uliczny, biegające po nich nagie dzieci, wielkie czarne świnie zjadające resztki spalonych albo posiekanych i rozrzuconych na uboczu drogi ludzkich ciał, umierające dzieci – szkieleciki w naszym szpitalu św. Katarzyny, płaczące bezradne matki rozkładające ręce w bezsilności przy konających dzieciach, kobiety po porodzie leżące dwie na jednym łóżku i tulące się do nich maluszki w temperaturze około 40 stopni, wychudłe twarze młodych chłopców i dziewcząt kaszlących i zarażających wszystkich wokół nieleczoną gruźlicą, głodnych starców i setki dzieci niechodzących do szkoły, domy z kartonów i starych pordzewiałych blach, bez światła, bez wody, bez jedzenia – to moja druga Ojczyzna, tu mnie posłał Pan! Istnieje jednak druga strona tego medalu. Odkrywając rzeczywistość Cité Soleil, miasto największych slumsów w Ameryce Środkowej, widziałam twarze radosne, pełne nadziei, cierpliwości, gościnności, pomysłowości i wiary w to, że jutro będzie lepiej… Wszędzie słyszałam: BONDYE LA LI RINMIN NOU! („Pan Bóg jest z nami i nas kocha!”). Wielka jest wiara tego narodu! Taka jest rzeczywistość dzielnicy Ubogich, usytuowanej u stóp gór, na zboczach których jest inna rzeczywistość: mieszkają tam ludzie bogaci. Mają oni piękne piętrowe domy, samochody najlepszej marki i baseny w ogrodzie! Dla mnie jest to skrajny przykład ludzkiej niesprawiedliwości! Tu w tych bogatych domach woda przelewa się tysiącami litrów, a poniżej, u stóp wzgórza, w dzielnicy Ubogich, za każde wiaderko wody najubożsi muszą płacić!
Podczas mojej posługi misyjnej na Haiti w latach 1993-1995 w Port-au-Prince – Cité Soleil w slumsach i szpitalu św. Katarzyny Labouré byłam odpowiedzialna za jego administrowanie. Później od 1995 do 2000 r. w Fonds des Blancs (mały szpital św. Bonifacego) także byłam odpowiedzialna za szpital i wspólnotę sióstr. Od 2000 do 2002 r. w Port-au-Prince – Cité Soleil pełniłam posługę, odpowiadając za centrum zdrowia dla dzieci do 5 lat i dla kobiet ciężarnych. Z kolei w latach 2002-2009 pracowałam w Port-au-Prince w jednej z ubogich dzielnic stolicy przy parafii pw. św. Marii Magdaleny – misja naszej Pani od Cudownego Medalika, która obejmuje trzy dzieła: centrum zdrowia, jadłodajnię dla starców i małą szkołę dla dzieci przerośniętych wiekowo, których inne szkoły nie chcą przyjąć. Byłam tam odpowiedzialna za misję i za wspólnotę sióstr. Obec139 nie od stycznia 2010 r. jestem tymczasowo w Port-au-Prince – w domu prowincjalnym, wyjeżdżając co dwa miesiące na nową misję w górach.
Moje prawie 18 lat pobytu na Haiti to splot wydarzeń i pięknych, i bolesnych. Jedno z nich miało miejsce w początkowych miesiącach, kiedy to mimo radości często myślałam i tęskniłam za Polską. Wówczas byłam tutaj jedyną Polką. W latach 1992-1993 na Haiti nałożono międzynarodowe embargo, przysłano wojska Organizacji Narodów Zjednoczonych. Wszędzie można było zobaczyć czołgi i wozy pancerne pełne uzbrojonych żołnierzy. Byłam w tym czasie w szpitalu na Cité Soleil i dowiedziałam się, że w wojskach ONZ są też Polacy! Pomyślałam, że muszę się z nimi spotkać. Za każdym razem, gdy wyjeżdżałyśmy do miasta, szukałam wśród mijających nas samochodów małej biało-czerwonej flagi! Siostry w końcu śmiały się ze mnie, ale ja powtarzałam: „Zobaczycie, że się z nimi spotkam!”.
Pewnego dnia zatrzymaliśmy się w wielkim korku i naprzeciw nas zauważyłam wojskową kolumnę samochodów, zatarłam ręce i głośno powiedziałam: „Zobaczycie, że to są Polacy!”. I osłupiałam ze zdziwienia. W rogu szyby gazika zobaczyłam biało-czerwoną flagę, wychyliłam się z samochodu i krzyczałam: „Panie, patrz tutaj, jestem z Polski, panie…”, ale prowadzący kierowca jakby zamarł, nie wiedziałam, czy nie usłyszał, czy też zaniemówił, słysząc tutaj język polski. Po chwili pułkownik, który siedział obok, zareagował widząc mnie wymachującą rękami, ale my już musieliśmy jechać. Zawołałam jeszcze: „Panie, jestem na Cité Soleil w szpitalu św. Katarzyny, szukajcie mnie”. Ogromne emocje wywołuje zobaczenie swoich i to tak daleko od Polski! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jest to najlepsza nasza jednostka antyterrorystyczna „GROM”!
Upłynęło kilka dni. Siedziałam w naszym małym biurze w szpitalu, gdy nagle w drzwiach zjawił się jakiś „biały” żołnierz. Pomyślałam, że to służby amerykańskie, które codziennie miały u nas obchód. Podniosłam oczy i nie wierzyłam: był to polski żołnierz z plakietką biało-czerwoną na ramieniu, a wraz z nim drugi z krzyżem i ze stułą. Od razu zrozumiałam, że jest kapłanem (był to ks. Andrzej). Zobaczyli szpital i okolice Cité Soleil. Następnie co tydzień przywozili nam swoje porcje żywieniowe, aby je dać głodnym…
Tak minęły trzy miesiące. 24 grudnia 1993 r. przeżyłam moją pierwszą Wigilię na Haiti, jakże odmienną od tych, które przeżywałam wcześniej: palące słońce, upał. Nie było nic z „polskiego” Bożego Narodzenia: ani choinki, ani atmosfery… Około 9.00 rano zawołano mnie, że przyjechali żołnierze USA. Jak się okazało, byli to nasi polscy żołnierze. Wjechali samochodami na teren szpitalny, cała grupa oprócz będących na warcie. Przed figurką Niepokalanej utworzyli krąg, wokół panowała dziwna cisza. Ks. Andrzej zaczął mówić: „Siostro, dzisiaj mamy Wigilię. My też jesteśmy daleko od Ojczyzny, od domu, od rodzin. Nie moglibyśmy się połamać opłatkiem bez siostry, dlatego tu jesteśmy. Każdy miał w dłoni nasz polski biały opłatek. Tu, na Haiti, miał on jeszcze większą wartość. Ktoś zaintonował kolędę, podjęto śpiew, a ja nie mogłam wydobyć głosu, łzy płynęły mi po policzkach. Ukradkiem spojrzałam na tych wysokich, odważnych, wyszkolonych żołnierzy teraz nucących kolędy i ocierających łzy. Już bez śpiewu zaczęliśmy łamać się opłatkiem. W tym skrawku białego chleba była ukryta nasza miłość do Ojczyzny i do swoich. Czułam jak Pan Bóg – Prawdziwa Miłość, znalazł sobie małe Betlejem w sercu każdego naszego żołnierza.
Haiti to nie tylko historie krwawe, smutne, ale też wyrastające spod ubóstwa piękne małe kwiatki, pełne nadziei na inną przyszłość. Do tych kwiatków zaliczę dziś młodego chłopca, który nazywa się Drack Bonhomme, urodził się 16 września 1986 r. na Haiti w Fonds-des-Blancs. Dziś jest asystentem konsula w ambasadzie USA na Haiti. Ukończył studia: dyplomacja i stosunki międzynarodowe. Włada biegle czterema językami. Dracka poznałam na kolejnej mojej misji w Fonds-des-Blancs w kościele, gdzie codziennie służył do Mszy św. Był zawsze uśmiechnięty i zawsze był na swój sposób elegancki! Miał wtedy 9 lat. Pewnego dnia zaprosiłam go, aby przyszedł pomóc nam przygotować małe torebki na lekarstwa. Kiedy skończył tę pracę, powiedział: „Siostro, dziś są moje urodziny”. Złożyłam mu życzenia i poszłam poszukać czegoś dla niego. Znalazłam niebieską koszulkę, zawinęłam w jakiś papier i ofiarowałam mu. Drack wziął zawiniątko do ręki, popatrzył na mnie i po ładnej okrągłej twarzy spłynęły wielkie łzy. Płakał, a ja zapytałam ze zdziwieniem: „Drack, dlaczego płaczesz? Nie cieszysz się?”. Uśmiechnął się i powiedział przez łzy: „Siostro, odkąd mama umarła, to dopiero pierwszy raz otrzymałem coś dla siebie. Nikt mi nic nie dał!”. Mama Dracka zmarła w Dzień Matki i tylko on był przy niej obecny. Potem zabrała go ciotka, siostra jego mamy. Był maltretowany, bity, musiał wstawać rano, szukać wody w odległości 6 km od domu, drzewa na rozpałkę, prać, a nawet gotować! Jedyną rzeczą, którą mógł robić poza pracą, to chodzić do szkoły. To on, Drack, był najlepszym uczniem, choć często też miał problemy z dyscypliną! Pewnego dnia został wyrzucony z domu. Spał pod drzewem. Na cały jego dobytek składały się dwie lub trzy koszulki i dwie pary spodni, jakieś stare klapki i adidasy, które mu kupiliśmy do szkoły.
Skończył rok szkolny celująco i powiedział, że chce zostać księdzem, by móc pomagać biednym dzieciom, takim jak on. Nie znał ojca, miał tylko małą siostrę, która została oddana do adopcji po śmierci mamy. Żył sam dla siebie! Zaproponowałam mu małe seminarium. Został przyjęty. Po dwóch latach zdecydował, że woli iść do normalnej szkoły. Wyjechał do stolicy. Zaczął szkołę średnią. Pomagali mu w tym Amerykanie. Po maturze znów został wyrzucony na bruk za złe zachowanie. Amerykanie zdecydowali, że nie będą mu pomagać. Podobnie jak kiedyś, został sam ze swoją małą walizką. Przyszedł do mnie i płakał jak dawniej! Rozmawialiśmy długo. Dałam mu ostatnią szansę, obiecałam, że mu pomogę, a on obiecał, że mnie nie zawiedzie, wierzyłam w niego i w jego zdolności, w jego wielkie marzenia. Pewnego dnia powiedział mi: „Siostro, będę prezydentem”. Przez całe lata studiów doświadczał wiele cierpienia, zwłaszcza głodu. Przychodził do mnie co miesiąc i opowiadał o swoich radościach i smutkach, o swoich planach… Zawsze mi mówił: „Pan Bóg mnie kocha”, a ja pomagałam mu w to wierzyć. Dzięki Bogu skończył studia jako najlepszy student i od razu Ambasada Amerykańska zatrudniła go do pracy. Co miesiąc przychodzi do mnie i opowiada dalej z zaufaniem o swoich marzeniach i o tym, czym żyje. Od dawna mówi mi: „Siostro, ty jesteś moją mamą”. A ja mu mówię: „Ty jesteś moją dumą i świadectwem dla innych młodych”.
To jest właśnie moją największą radością: pomagać ubogim, tak aby oni sami mogli zaradzać swoim potrzebom i decydować o swoim losie.
Haiti z natury jest krajem katolickim, choć ostatnie lata wskazują na bardzo duży napływ innych religii i wyznań, szczególnie z USA. Na ogół Kościół katolicki jest respektowany, duchowieństwo również. Kościół ma raczej dobre relacje z rządem. Religie nie przeszkadzają sobie. Jako siostry staramy się współpracować z innymi wyznaniami, choć tutejszy ekumenizm jest dopiero na etapie „wczesnej wiosny”.
Moje przesłanie do młodych jest takie: „Nie bójcie się, otwórzcie na oścież drzwi Chrystusowi”, jak wołał nasz ukochany Ojciec Święty Jan Paweł II. Warto zaryzykować i zakosztować wielkiej przygody z Największym Misjonarzem Świata! Tylko On – Jezus zagwarantuje Ci miłość i wierność!
Miejcie wielkie pragnienia i wielkie marzenia, czyste spojrzenie, takie jak Drack, byście mogli dostrzec wolę Bożą realizowaną w waszym życiu. Nie wstydźcie się uczynić znaku krzyża św., nie wstydźcie się ustąpić miejsca starszej osobie, stańcie w obronie wyśmiewanego. Miejcie odwagę wyłączyć komputer i wziąć do ręki Biblię. Miejcie odwagę skończyć z krytyką i miejcie odwagę dobrze mówić o człowieku. Nie poddawajcie się złu! Bóg jest Miłością! Bądźcie chlubą waszych Rodzin, Kościoła i Ojczyzny.
S. Lila Cochła
ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego á Paulo
Śluby święte złożyła 15 sierpnia 1986 r. Na misjach w Haiti przebywa od 7 lipca 1993 r. (do 1995 Port-au-Prince – Cité Soleil, 1995-2000 Fonds des Blancs, 2000-2002 Port-au-Prince – Cité Soleil, od 2002 Port-au-Prince).
Fragment książki pod redakcją Kajetana Rajskiego „Oto jestem. Misjonarze i misjonarki o powołaniu” (Tarnów 2011).
opr. aś/aś