Rosja da się lubić. Rosjan da się polubić
ISBN: 978-83-7793-057-1
Rok wydania: 2012
Kolejna książka z tematyki powołaniowej pod redakcją Kajetana Rajskiego zawiera refleksje sióstr, braci zakonnych oraz kapłanów posługujących w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Są to wyjątkowe świadectwa wiary, ponieważ pochodzą od misjonarzy głoszących Ewangelię w bardzo trudnych warunkach. Aby służyć w imię Chrystusa, muszą często zmierzyć się z wieloma przeciwnościami: samotnością, nieżyczliwością władz, a także z materialnym niedostatkiem. Jednak radość z powołania do służby Bożej, i to misyjnej, o wiele przewyższa wszystkie te trudy – to daje się prawdziwie odczuć, czytając świadectwa. Książka ukazuje, jak piękne i wartościowe jest powołanie, co z pewnością pozwoli na odkrycie także w sobie misjonarza, gdyż każdy z nas ma świadczyć o Chrystusie tam, gdzie żyje.
Kiedy po raz pierwszy stanąłem na rosyjskiej ziemi, a było to jeszcze przed upadkiem ZSRR, ani mi przez myśl nie przeszło, że kraj ten – tak niesamowity pod wieloma względami – stanie się z czasem moją drugą ojczyzną. Kilka jesiennych dni w Leningradzie 1988 r. pozostawiło mi w pamięci szare miasto, milczących, smutnych ludzi, kolejki po bilety, które z zagranicznym paszportem można było z łatwością ominąć, a przede wszystkim wizytę w kościele przy Kowienskim pierieułku, którego tak długo szukałem, bo nie chcieli pójść ze mną moi rosyjscy znajomi, pewnie ze strachu. Jak się okazało – był to jedyny oprócz tego w Moskwie – czynny kościół katolicki w Rosji Radzieckiej. Przy kilku wątłych świecach na ołtarzu, tyłem do ludzi, sędziwy kapłan odprawiał Mszę św. – ściszonym głosem, po łacinie, jakby się bał, że go ktoś może usłyszeć. Żadnych kazań, komentarzy, czy wolnego słowa. Zresztą była nas garstka, w zasadzie oprócz mnie – okutane chustkami babuszki. Msza dobiegła końca i ksiądz uciekł z pośpiechem do zakrystii. Ktoś zaintonował „Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierót do litości wzbudzi…” po polsku. I wtedy coś mną wstrząsnęło. Łzy napłynęły do oczu. Stałem jak rażony piorunem. Czy to wtedy dosięgła mnie ostatecznie łaska powołania? Czy właśnie wtedy – odpowiadając na błagania swego ludu – Serdeczna Matka uprosiła u swego Syna kapłaństwo dla mnie? Wiem jedno, minęło 12 lat i dane mi było stanąć u tego samego ołtarza, by już twarzą do ludzi, po rosyjsku głosić słowo Boże i odprawić Mszę św.
Urodziłem się w 1969 r. we Wrocławiu. Moi rodzice pochodzą z byłych Kresów Wschodnich – mama urodziła się pod Lwowem, a ojciec – w przedwojennym Tarnopolu. W domu rodzinnym wzrastałem w atmosferze religijnej, która była zasługą moich głęboko wierzących rodziców oraz dziadków. Wraz z wiarą zaszczepili mi miłość i tęsknotę za tym, co sami bezpowrotnie utracili na Wschodzie. Tę małą przedwojenną lwowską ojczyznę, z jej tradycjami, kulturą, a zwłaszcza – charakterystycznym akcentem i niespotykanymi nigdzie indziej słowami i wyrażeniami. Ich pragnienie i tęsknota stały się w pewien sposób i moimi.
Szkoła podstawowa i średnia upłynęła pod znakiem schyłku epoki socjalizmu oraz politycznych zmian lat osiemdziesiątych. Miejscem, w którym wespół z rówieśnikami czułem się najlepiej, była moja rodzinna parafia, grupy młodzieżowe, posługa ministrancka, oazy, pielgrzymki. Tam też kształtowała się moja wiara, miłość do Chrystusa, troska o Kościół i jego sprawy. Zaś w szkole rodziło się moje – jak się później okazało – drugie powołanie. Kończąc liceum byłem przekonany, że moja przyszłość to biały kitel, posługiwanie chorym, leczenie ciała – słowem – wybierałem się na studia medyczne, na które dostałem się bez problemów. Od czasu do czasu odzywało się gdzieś w głębi serca jakieś niepokojące pytanie, czy może jednak Chrystus czegoś innego ode mnie nie oczekuje…?
Decyzja o odejściu ze studiów lekarskich dojrzała we mnie w połowie drugiego roku. Otwierający się przede mną świat medyczny, radość ze studiów i satysfakcja z zaliczanych bez przeszkód kolejnych sesji egzaminacyjnych zdawały się potwierdzać trafność mojego wyboru. Bo gdyby Jezus chciał ze mnie zrobić misjonarza, to zapewne tak łatwo i ciekawie by nie było – myślałem. A jeśli już by chciał – zapewne „postarałby się”, aby mi się noga powinęła na egzaminie, czy żeby mnie wyrzucili – a przynajmniej żeby mi się przestał podobać ten mój lekarski świat. Czekałem na jakąś szczególną interwencję „z wysoka”, wydarzenie, które pozwoliłoby mi powiedzieć – skoro tak chcesz i nalegasz i nie pozwalasz mi żyć moimi marzeniami – to idę za Tobą, Panie. Na przełomie 1988/89 r. zrozumiałem w końcu, o co Jemu tak naprawdę chodzi. On nie łamie i nie niszczy ludzkich pragnień, On tylko proponuje, pozostawiając decyzję w rękach człowieka. Chodziło więc o mój w pełni świadomy wybór, o moją decyzję, o rezygnację z samego siebie i planów na przyszłość, o oddanie siebie na służbę Bogu i ludziom. I zostawiłem wszystko, i poszedłem za Nim…
Nie potrafię wyjaśnić dlaczego, ale w zasadzie od początku myślałem o tym, by zostać misjonarzem – i to u werbistów. „Zwabiła” mnie właśnie ta zagadkowa – na pierwszy rzut oka – ich nazwa, którą spotkałem w osławionym już kalendarzyku słowa Bożego. Potem przyszedł czas na lekturę „Misjonarza” i innych materiałów misyjnych rozsyłanych przez Referat Misyjny w Pieniężnie. Byłem przekonany, że jeśli Chrystus mnie woła, to na pewno chce, bym przyłączył się do misjonarzy werbistów, choć tak naprawdę pierwszego z nich miałem okazję spotkać dopiero przy składaniu dokumentów o przyjęcie, latem 1989 r. Wkrótce dostałem odpowiedź: nowicjat rozpoczyna się 1 września, czekamy na ciebie!
Roczny nowicjat w Chludowie to bardzo ciekawy czas wzrastania w poznaniu Boga i samego siebie we wspólnocie zupełnie nowych ludzi, zarówno młodszych jak i starszych. Zgromadzenie, które znałem z książek i które żyło w mojej wyidealizowanej wyobraźni, dawało się poznać w rzeczywistości, we wszystkich swoich aspektach, tych wspaniałych, ale i tych bardziej ludzkich, naznaczonych słabościami i niedoskonałością.
We wrześniu 1990 r. przyjechaliśmy do Nysy, do Domu Dobrego Pasterza, gdzie złożyłem pierwsze śluby zakonne. Niewiele pamiętam z tej uroczystości, poza drżącym głosem i trzęsącymi się rękami z tekstem ślubów i zapaloną świecą. Dwuletnie studia filozoficzne w Nysie, a następnie cztery lata teologii w Pieniężnie upłynęły wyjątkowo szybko. Dodatkowe obowiązki klasztorne, zajęcia katechetyczne w jednej z pobliskich szkół, wyjazdy i kursy szczelnie wypełniały seminaryjne dni.
Na naszych oczach zmieniała się też sytuacja społeczno-polityczna w Polsce. Kolejne wizyty Ojca Świętego w ojczyźnie zachęcały do odważnego i odpowiedzialnego spojrzenia na Kościół w kraju i poza jego granicami. A tę najbliższą dla nas w Pieniężnie – stanowiła Rosja, Obwód Kaliningradzki. Gdy tylko stało się to możliwe, seminarium rozpoczęło swego rodzaju „wyprawy misyjne” do pobliskiego Kaliningradu. Do grona uczestników zostałem zaproszony i ja, gdy ktoś z organizatorów zorientował się, że władam rosyjskim i to wcale nie najgorzej. A to zasługa wyjątkowo dobrych i wymagających nauczycieli w szkole, na których niejeden raz utyskiwałem, poddając w wątpliwość sam sens uczenia się tak nie lubianego wówczas i bezużytecznego – jak myślałem – języka. Ale Opatrzność widocznie miała już wtedy inne plany względem mojej osoby. Nigdy nie wiesz, co ci się przyda w przyszłości. Włożony wysiłek zawsze przyniesie plon – w ten czy inny sposób. A w Kaliningradzie zwiedzaliśmy instytuty, szkoły i internaty, prowadziliśmy tam pogadanki religijne, spotykaliśmy się ze studentami, organizowaliśmy wspólne wyjazdy, rekolekcje, obozy. Latem 1993 r. wraz z jednym ze współbraci wysłano nas na letnią praktykę pastoralną do Kazachstanu.
W 1991 r. w ramach Polskiej Prowincji SVD utworzono dystrykt baranowicki, obejmujący swym zasięgiem tereny b. ZSRR. Do pracy na Białorusi i następnie w Moskwie zostali skierowani pierwsi współbracia. Rodziło się dzieło, które obecnie – jako regia Ural SVD – liczy prawie 40 członków, prowadzi 14 parafii, dom formacyjny w Sankt Petersburgu, Kolegium Katechetyczne w Baranowiczach, wydawnictwo, a ponadto wiele innych prac apostolskich na Białorusi i w Rosji.
Przed złożeniem ślubów wieczystych myślałem o wyjeździe do Afryki, ale na prośbę polskich przełożonych zgodziłem się pozostać w Polsce dla dalszych studiów specjalistycznych i pracy naukowo-dydaktycznej. Mowy nie było o pracy w Rosji. Ale już praktyka diakońska, na którą wysłano mnie do Moskwy wiosną 1996 r. zapowiadała, że zgromadzenie potrzebuje moich rąk i młodzieńczego zapału do pracy na Wschodzie, w odradzającym się po latach komunizmu chrześcijaństwie na terenach b. ZSRR, gdzie od setek lat współegzystowały Kościoły prawosławny i katolicki. Tak też zacząłem rozumieć swoje powołanie w ramach misyjno-zakonnego charyzmatu werbistów. „Aby byli jedno” z Ewangelii św. Jana znalazło się więc na moim obrazku prymicyjnym. „Niech wam udzieli, czego w sercu pragniecie, i każdy wasz zamysł wypełni” – życzyłem moim bliskim i dobrodziejom – przyjmując w końcu kwietnia 1996 r. święcenia kapłańskie. Było już jasne, że jadę do Rosji.
Przez następne dwa lata pracowałem w Moskwie, jako wikary w sławnym kościele św. Ludwika na Łubiance. Był to czas wyjątkowy w moim życiu. Pierwsze kroki kapłańskiego posługiwania właśnie w tym szczególnym miejscu, pamiętającym dramatyczne lata sowieckiego reżimu w klimacie eksplozji religijności drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych pozostawiły we mnie niezatarty ślad. Po dziś dzień mam wrażenie, że uczestniczyłem – bez moich specjalnych zasług – w historycznym procesie powstawania z martwych wiary, życia religijnego oraz Kościoła. Pierwsze przepowiadanie słowa Bożego, przygotowania do chrztu świętego i innych sakramentów – często ludzi dorosłych, niekończące się rozmowy na tematy religijne i dokonujące się na moich oczach nawrócenia i powroty do Boga, przywodziły mi na pamięć wiosnę chrześcijaństwa, o jakiej czytamy w Dziejach Apostolskich. Tak też mówiłem moim młodym rosyjskim przyjaciołom, że dana im jest jakaś wyjątkowa łaska, że doświadczają szczególnego przejawu Bożego Miłosierdzia, że to ich rosyjska „nowa Pięćdziesiątnica” wymodlona, wypłakana i wycierpiana przez poprzednie pokolenia.
Po dwu latach zostałem skierowany przez przełożonych na specjalistyczne studia teologiczne do Rzymu. Nie było łatwo oderwać się od pracy w parafii, zwłaszcza że rysowały się jej pierwsze trwałe owoce. Zostało mi to jednak wynagrodzone z nawiązką: dwuletni pobyt w Rzymie, spotkanie z Kościołem w jego uniwersalnym wymiarze, pogłębienie wiedzy teologicznej, a zwłaszcza doświadczenie wielkich wydarzeń Jubileuszu 2000 lat chrześcijaństwa – było szczególnym darem Opatrzności, jak i samego zgromadzenia. Wiele dało mi także przebywanie na co dzień w domu generalnym werbistów, bogatym językami, narodowościami i kulturami.
Powrót do Rosji w 2000 r. oznaczał początek zupełnie czegoś nowego. Trafiłem nie do Moskwy, ale do Sankt Petersburga i nie do pracy pastoralnej, ale do formacji – by zająć się kształceniem przyszłych księży. Od 1999 r. nie należeliśmy do Polskiej Prowincji. Nasz Ojciec Generał utworzył nową strukturę administracyjną – regię Ural, a jej pierwszy Zarząd podjął decyzję, że nasi kandydaci do zgromadzenia będą przechodzić formację we własnym środowisku kulturowym, tj. na terenie regii, po rosyjsku. Do tego czasu kierowano ich zasadniczo do Polski. Od 2001 r. przechodzą oni całą formację na miejscu. Jedynie nowicjat odbywają w podpoznańskim Chludowie, studiują zaś w seminarium w Petersburgu.
I tak, zgłaszający się do werbistów kandydat, pierwsze kroki na drodze misyjno-zakonnego powołania stawia w klasztorze w Baranowiczach na Białorusi, gdzie mieści się postulat. Co najmniej roczny okres pobytu we wspólnocie pozwala mu ugruntować się w podjętych decyzjach i daje niezbędne przygotowanie do nowicjatu. Po powrocie z Polski i złożeniu pierwszych ślubów zakonnych, jeśli wybiera drogę kapłańską, przystępuje do studiów filozoficzno-teologicznych w Sankt Petersburgu. To właśnie tu od 1995 r. znajduje się jedyne katolickie seminarium duchowne w Rosji, nawiązujące swymi tradycjami do tego przedrewolucyjnego, zamkniętego przez bolszewików zaraz po ich dojściu do władzy w 1918 r.
Dla potrzeb formacyjnych powołana została do życia petersburska wspólnota werbistów – Dom św. Andrzeja. Ja zaś zostałem najpierw prefektem seminarzystów, a następnie – rektorem wspólnoty, prowadząc jednocześnie wykłady z teologii dogmatycznej i podejmując inne funkcje w zarządzie seminarium. A jest ono instytutem, w którym uczą się zarówno klerycy diecezjalni jak i zakonni oraz obywatele Rosji i innych krajów, kształcący się na potrzeby miejscowego Kościoła i innych diecezji, a nawet na misje. O jego szczególnym charakterze świadczy także międzynarodowa kadra profesorska i afiliacja do Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego w Rzymie. Opuszczający mury seminarium młody werbista otrzymuje dyplom papieskiej rzymskiej uczelni, którą ukończył – rzecz jeszcze do niedawna niewyobrażalna – po rosyjsku.
Nasz Dom św. Andrzeja nie przypomina tych tradycyjnych klasztorów, za wysokimi murami, z ogrodem i kaplicą otwartą dla wiernych. To zwykłe mieszkanie na 3 piętrze w starym budownictwie, gdzie od czasu do czasu poleje się woda z sufitu, wyłączą prąd, a do drzwi dobijają się nieproszeni goście. Sąsiedzi też bywają różni, jak w zwykłym bloku.
W latach 2004-2007 ponownie znalazłem się w Rzymie, aby przygotować pracę doktorską, którą obroniłem w styczniu 2007 r. Szczególnym wydarzeniem z tego okresu były dla mnie ostatnie dni, dziś już błogosławionego Ojca Świętego Jana Pawła II. W ten pamiętny wieczór jego odejścia do wieczności byłem na placu św. Piotra. Miałem wrażenie, że odchodząc do Domu Ojca – paradoksalnie – staje się on jeszcze bliższy nam, naszemu życiu i posługiwaniu. A Kościół i wraz z nim cały świat pochyla się nie nad jego trumną, ale nad Ziarnem, które dopiero teraz przyniesie plon w całej swej obfitości.
Po obronie doktoratu wiedziałem, że wracam do Rosji i do Petersburga, bo tam na mnie czekają – w seminarium brakuje wykładowcy, u nas werbistów – trzeba na powrót zająć się klerykami, a i inne dzieła pastoralne wymagają mojego zaangażowania. Praca z młodymi ludźmi, którzy wyrażają pragnienie służenia Bogu i Kościołowi jako kapłani wymaga szczególnej cierpliwości i oddania. Pochodzący w zdecydowanej większości z rozbitych czy niepełnych rodzin, z rzadka – katolicy od dzieciństwa, pragną spotkać w wychowawcach nie tylko wykładowców i przewodników po drogach wiary, ale przede wszystkim wyrozumiałych ojców, którzy pomogą im osiągnąć dojrzałość ludzką i chrześcijańską. Będą się oni zapewne różnić od współbraci z innych krajów, pozostaną kapłanami na miarę rosyjskiego Kościoła. Ale czyż właśnie nie na tym polega bogactwo Kościoła i nasz międzynarodowy charyzmat?
Jedną z petersburskich parafii prowadzą werbiści. Mieści się w kościele Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, na północnym brzegu rzeki Newy. Kościół udało się odzyskać już w 2002 r., ale jego stan techniczny nie pozwala na prowadzenie stałego duszpasterstwa. Różne koleje losu przeżywał od czasu, gdy wyrzucono zeń katolików po rewolucji. W schyłkowym okresie komunizmu budynek był zajmowany przez instytut agrofizyczny, który przystosował wnętrze do swoich potrzeb: wzniesiono ściany działowe, dołożono piętra i urządzono pracownie do badań fizykochemicznych. Gdy już było wiadomo, że wraca w ręce parafii, kościół zdewastowano, odcięto od prądu, wody i kanalizacji, piwnice zalano a przylegającą ziemię sprzedano „wątpliwym sąsiadom”. Mimo wielu starań jak dotąd nie udało się przystąpić do remontu: wciąż trwają prace projektowo-dokumentacyjne, które ślimaczą się z przyczyn do końca nam nie zrozumiałych. Parafianie gromadzą się na msze w jednym z pomieszczeń, gdzie piecyk na drewno zapewnia minimum komfortu, a kubek gorącego czaju po mszy – czyli herbaty – ulubionego napoju Rosjan – staje się dodatkowym punktem tej szczególnej rosyjskiej niedzielnej liturgii we wspólnocie.
Jak widać, od duszpasterzy w Rosji wymagane jest nie tylko, by dobrze i interesująco mówili po rosyjsku dzieląc się swoją wiarą i doświadczeniem, ale i także by byli dobrymi organizatorami życia parafialnego, nawet w wymiarze administracyjnym. Przygotowanie projektów, zbieranie zezwoleń i załatwianie dokumentów to chleb powszedni dla każdego współbrata, który pragnie rozwinąć swoją parafię także w wymiarze materialnym.
Kim są katolicy petersburscy, wśród których wespół z moimi współbraćmi posługujemy? W zdecydowanej większości to potomkowie Polaków, Litwinów, Ukraińców, Niemców czy Białorusinów, których los z różnych przyczyn przywiódł do miasta nad Newą. Obok tej grupy wiernych stale rośnie liczba osób, dla których katolicyzm jest nie tyle powrotem do wiary ojców, co świadomym wyborem pewnej drogi życia, światopoglądu czy też religii. O chrzest i przyjęcie do Kościoła katolickiego zwracają się ludzie, którzy w łacińskim chrześcijaństwie odnajdują odpowiedź na nurtujące ich pytania o sens życia, zasady moralne, głód prawdy. Są wśród nich młodsi i starsi, ludzie prości, ale i wysoko wykształceni, uczniowie i studenci, przychodzą samotnie albo całymi rodzinami – tu nie ma żadnej reguły. Niejednokrotnie ich droga do Kościoła wiodła okrężnymi drogami – poprzez doświadczenie w sektach, nowych ruchach religijnych, czy innych wspólnotach chrześcijańskich.
O ich przynależność etniczną z reguły nie pytamy. Pamiętamy jednak, że charakterystycznym aspektem Kościoła w mieście nad Newą jest właśnie jego wieloetniczność i wielokulturowość. Północną stolicę Rosji od zawsze zamieszkiwały różne grupy narodowościowe. Obok Rosjan żyli tu przedstawiciele ludów ościennych, czy też sprowadzeni do pracy Włosi, Francuzi, Niemcy i inni. Pod rządami władzy sowieckiej do miasta napłynęło wiele innych grup etnicznych, szczególnie z Dalekiego Wschodu, republik kaukaskich i azjatyckich byłego ZSRR. Jako ważny ośrodek życia akademickiego, Leningrad a potem Petersburg stał się miejscem kształcenia i studiów dla ludzi, z bardzo dalekich części świata, jak Ameryka Łacińska czy Afryka. Po dziś dzień na ulicach miasta można spotkać ciemnoskórych czy też azjatyckich studentów.
Tego rodzaju sytuacja stanowi swoiste wyzwanie dla Kościoła katolickiego, a w szczególności dla nas – werbistów. Nie może pozostać on zamknięty w pewnym historycznie uwarunkowanym schemacie, w ramach którego katolik to tylko Polak czy Litwin. Otwarcie na wielokulturowość i wieloetniczność nie jest zapewne sprawą łatwą, ale stanowi o przyszłości i żywotności Kościoła w tej wielkiej miejskiej strukturze. I tu werbiści, jak sądzę, mają swoje szczególne zadanie. W świecie rozdartym przez podziały, nieprzyjaźń, podejrzliwość i zazdrość, głoszenie słowa Bożego i zakładanie wspólnot kościelnych – to zarazem budowanie mostów i praca na rzecz pojednania i pokoju między ludźmi.
Nie dziwi zatem nikogo, że wśród nabożeństw niedzielnych znajdują się msze św. nie tylko po rosyjsku czy po polsku, ale też po angielsku, francusku, niemiecku, hiszpańsku, włosku, a nawet koreańsku! My werbiści jesteśmy czynnie zaangażowani w duszpasterstwo niemiecko- i anglojęzyczne. Planujemy rozwinąć także działalność wśród przybyszów z Wietnamu, których wspólnota rośnie z roku na rok. Jak sobie można wyobrazić, prowadzenie takiego rodzaju pracy pastoralnej jest dla nas nie lada wyzwaniem. Musimy nie tylko władać kilkoma językami, ale i z godziny na godzinę w pewnym stopniu modelować nasze duszpasterstwo, przystosowując się do potrzeb i możliwości kolejnej wspólnoty wiernych.
Jakie są oczekiwania ludzi względem nas? Przede wszystkim, byśmy rzeczywiście dogłębnie żyli tym, czego nauczamy. I choć czasem nasz język rosyjski jest niedoskonały, to najważniejszą rzeczą w naszym przekazie wiary jest jej szczerość i autentyczność. Spragniony Boga człowiek chce doświadczyć Go zbliżając się do naszej wiary, poznać go, wczytując się w świadectwo naszego życia. Dlatego też nie ma mowy o duszpasterstwie masowym, anonimowym, na odległość. Kapłan czy brat zakonny w Rosji to człowiek, który musi być „osiągalny zawsze”, a jego wiara musi być stale „na świeczniku”, aby człowiek mógł się w niej ogrzać, oświecić, odnaleźć. Trzeba też wiele cierpliwości i wyrozumiałości w kontaktach z ludźmi, gdyż zanim się oswoją i zechcą otworzyć na łaskę wiary czy przebaczenia, upływa z reguły dużo czasu. Trudne doświadczenia życia, zranienia, które niosą w sobie, czy też lęki i uprzedzenia są niejednokrotnie bardzo bolesne i głębokie. Mają przed sobą długą drogę do pokonania – od zniewolenia ku prawdziwej wolności dzieci Bożych – na której muszą towarzyszyć im ci, którzy sami w swoim życiu doświadczyli wyzwalającej i jednającej z Bogiem łaski miłosierdzia. Nie można dać tego, czego samemu się nie posiada…
Ostatnie lata przyniosły pewne zmiany w moim posługiwaniu. Z racji pełnionej funkcji przełożonego regii jestem bardziej zaangażowany w sprawy pozostałych współbraci, często ich odwiedzam, troszczę się, by ich misyjna posługa oraz życie w niełatwych czasami warunkach nie tylko przynosiły dobre owoce, ale by przede wszystkim były dla nich okazją do autentycznego duchowego wzrostu i wzajemnego zbudowania. Bycie przełożonym to powołanie w powołaniu i – wbrew temu, co się o nim obiegowo myśli – w jeszcze większym stopniu wymaga wyrzeczenia się siebie i oddania się całkowicie na służbę Chrystusowi, zgromadzeniu i współbraciom.
Niejednokrotnie spotkałem się z pytaniem, także ze strony bliskich mi ludzi, czy czuję się szczęśliwy robiąc to, co robię, czy Rosja i Białoruś ze swoimi specyficznymi uwarunkowaniami klimatycznymi, politycznymi i innymi może się spodobać – zwłaszcza Polakowi, czy nie żałuję, że się tu znalazłem, itp. Odpowiadam z uśmiechem – i „Rosja da się lubić” i „Rosjan da się polubić” – bo szczęście nie polega na tym, by otrzymywać, ale by dawać, dawać wszystko, co się ma, i siebie samego także, stając się wszystkim dla wszystkich. Czyż nie na tym polega nasze wspólne powołanie do miłości, do którego wezwał nas Jezus stając się wcieloną miłością i miłując nas do końca?
Ojciec Jakub Błaszczyszyn
ze Zgromadzenia Słowa Bożego
Święcenia kapłańskie przyjął 27 kwietnia 1996 r. Posługuje w Rosji od 1996 r.
Książkę „Oto jestem. Kościół na Wschodzie o powołaniu” Kajetana Rajskiego można zamówić w Wydawnictwie Biblos, zakupić w księgarniach katolickich lub bezpośrednio u Autora: kajetan94@interia.pl
opr. aś/aś