Czy Kościół istotnie ciemięży homoseksualistów?
Być może Święto 1 Maja już niedługo nabierze nowego charakteru. Z roku na rok coraz mniej bowiem uczestniczy w nim robotników, zaczyna ono nabierać natomiast cech święta homoseksualistów. 1 maja w Warszawie Stowarzyszenie Gejów i Lesbijek po raz pierwszy zorganizowało tzw. Paradę Równości.
Wybór daty nie był przypadkowy. Aktywiści ruchu gejowskiego odwołują się bowiem do marksistowskich koncepcji społecznych, tylko że w ich teoriach rolę prześladowanego "proletariusza" odgrywa nie robotnik wielkoprzemysłowy, lecz homoseksualista. Prześladuje go zaś nie krwiożerczy kapitalista, lecz "nietolerancyjne społeczeństwo".
Z przebiegu parady można wnosić, że za głównego "ciemiężyciela" homoseksualiści uznają Kościół. Manifestanci nieśli bowiem ze sobą ikonę Matki Bożej, z której wyraźnie drwili. Nie brakło też wypowiedzi krytycznych pod adresem chrześcijaństwa. Być może niechęć ta brała się z tego, że opublikowany w ubiegłym miesiącu nowy watykański słownik moralności katolickiej jednoznacznie podkreślił, że homoseksualizm nie może stanowić podstawy do roszczenia praw społecznych.
Parę tygodni wcześniej na ulicach niektórych większych miast Polski (głównie tam, gdzie podczas ostatnich wyborów samorządowych wygrali kandydaci lewicy) pojawiły się billboardy przedstawiające trzymające za ręce pary homoseksualistów z hasłem "Niech nas zobaczą". Cała kampania, sfinansowana przez Biuro Pełnomocnika Rządu ds. Rodziny (a więc z naszych, podatników, pieniędzy), miała na celu - jak twierdzą organizatorzy - promować postawy tolerancyjne wobec odmiennych preferencji seksualnych.
Jednocześnie na łamach "Gazety Wyborczej" ukazał się sygnowany przez ludzi polityki, mediów i kultury list otwarty, którego autorzy w dramatycznym tonie zaprotestowali przeciwko dyskryminacji homoseksualistów w naszym kraju. Komentując ów list, redaktor naczelny "Gazety Polskiej" Piotr Wierzbicki wyraził zdumienie, że w państwie, gdzie demokracja jest fasadą, za którą rządzi oligarchia, gdzie rak korupcji toczy wszystkie szczeble władzy, gdzie grozi zapaść finansów publicznych na wzór argentyński, intelektualiści występują w tonie tak alarmistycznym, jakby najpoważniejszym problemem w kraju było prześladowanie homoseksualistów. Słuchając przedstawicieli ruchu gejowskiego, odnosi się zresztą niekiedy wrażenie, jakby w III Rzeczpospolitej obowiązywało coś na kształt ustaw norymberskich, a homoseksualiści byli traktowani jak Żydzi w III Rzeszy.
Tymczasem jest dokładnie odwrotnie: homoseksualny styl życia jest dziś mocno eksponowany, zwłaszcza w kulturze masowej. Tylko w ciągu ostatnich kilku miesięcy na ekrany naszych kin weszło parę filmów propagujących otwarcie związki homoseksualne (np. "Frida" czy "Godziny"). Ostatni numer pisma "Machina" był reklamowany na ulicznych billboardach, przedstawiających dwóch gejów w zbliżeniu i nie spotkało się to z jakimikolwiek protestami czy zakazami.
W obecnej kampanii chodzi nie tyle o tolerancję dla związków homoseksualnych, ile o społeczną akceptację dla nich, łącznie z uregulowaniami prawnymi. Celem lobby gejowskiego jest zalegalizowanie "małżeństw" osób tej samej płci oraz wywalczenie przez nich prawa do adopcji dzieci, tak jak stało się to w niektórych krajach zachodnich.
Przy okazji warto zwrócić uwagę, jak zmienia się w tym kontekście znaczenie słowa "tolerancja". Pochodzi ono od łacińskiego tolerare, które oznaczało "znosić", "wytrzymywać". Jeszcze niedawno jeśli ktoś mówił, że jakieś zjawisko toleruje, to było to równoznaczne z tym, że nie zgadza się z owym zjawiskiem, ale godzi się z jego istnieniem. Wynikało to z przeświadczenia, że otwarta konfrontacja i zwalczanie tego zjawiska może przynieść więcej szkód niż jego tolerowanie właśnie. Dzisiaj natomiast słowo tolerancja zaczyna być coraz częściej rozumiane jako "życzliwa akceptacja".
Już Konfucjusz mawiał: "chcąc zmienić świat, najpierw trzeba zmienić język". W przypadku homoseksualizmu uwidacznia się to bardzo wyraźnie. Jeszcze sto lat temu na określenie związku płciowego między obu mężczyznami obowiązywał termin "sodomia". Dzisiaj sodomitą nazywamy człowieka współżyjącego ze zwierzętami. Tymczasem opisany w Biblii grzech mieszkańców Sodomy polegał nie na kontaktach seksualnych ze zwierzętami, lecz z osobami tej samej płci. Sodomici - jak podaje Księga Rodzaju - chcieli nawet zgwałcić dwóch aniołów, którzy zjawili się w mieście pod postacią mężczyzn.
Ponieważ termin "sodomia" kojarzył się źle - był synonimem wyuzdania i moralnego zepsucia, zasługującego na karę Bożą - upowszechniono więc nowy wyraz: pederastia. Z czasem jednak także to słowo, będące już wyrażeniem nie biblijnym, lecz raczej medycznym, a więc neutralnym, nabrało - zdaniem homoseksualistów - negatywnego wydźwięku. Obecnie jest ono więc jako "nietolerancyjne" eliminowane z publicznego dyskursu. Zamiast tego używa się nacechowanego pozytywnie słowa gej, które pochodzi od angielskiego gay czyli "wesołek".
Przy okazji tych, którzy nie akceptują homoseksualizmu, krytykuje się jako homofobów. To również bardzo ciekawy przykład nowomowy. Wyraz homo oznacza bowiem człowieka, phobia zaś - niechęć, tak więc homofob to w rzeczywistości nie tyle wróg homoseksualizmu, co w ogóle przeciwnik rodzaju ludzkiego.
Lobby homoseksualne w Polsce dąży do tego, by uzyskać status mniejszości, której podstawowe prawa nie są respektowane, a następnie wymusić wprowadzenie podobnego ustawodawstwa jak np. w Holandii czy Francji. Już w czerwcu 1993 roku Joanna Szczęsna pisała w "Gazecie Wyborczej", że "w Polsce żyje co najmniej 300-400 tysięcy homoseksualistów i lesbijek, co sprawia, że jest to największa z mniejszości w naszym kraju". Mniejsza o podane wyżej cyfry (oficjalnych statystyk na ten temat nie ma), ważniejsze jest stworzenie nowej "mniejszości", porównywalnej z innymi: ukraińską, niemiecką, żydowską.
Tworzenie takiej mniejszości zaczęło się po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych - od tzw. Raportu Kinseya. W 1948 roku amerykański seksuolog Alfred Kinsey ogłosił wyniki swoich badań, z których wynikało, że aż 37 proc. wszystkich dojrzałych mężczyzn w USA ma za sobą doświadczenia homoseksualne. W następnych latach doszedł on do wniosku, że pederaści stanowią ok. 10 proc. wśród populacji białych mężczyzn między 16 a 55 rokiem życia. Raporty Kinseya, nagłośnione przez media, stały się naukową podbudową rewolucji seksualnej, która zmieniła zupełnie stosunek do kwestii płciowych Amerykanów oraz Europejczyków.
Znacznie później okazało się, że owe raporty były sfałszowane. Kinsey prowadził bowiem swoje badania nie na reprezentatywnej próbce społeczeństwa, lecz na grupie przestępców seksualnych i więźniów, wiadomo zaś, że w więzieniach, gdzie mężczyźni są zamknięci długie lata bez kobiet, praktyki homoseksualne nie należą do rzadkości. Tymczasem inne niezależne badania wykazują, że osoby o skłonnościach homoerotycznych stanowią zaledwie ok. 1 procenta męskiej populacji.
Fundamentalną pracę na temat fałszerstw w raportach Kinseya, które wstrząsnęły nie tylko Ameryką, napisała para naukowców z USA: Judith A. Reisman i Edward W. Eichel. Ich książka "Kinsey - seks i oszustwo" ukazała się w zeszłym roku także w Polsce.
Przy okazji warto zapoznać się z danymi zawartymi w raporcie Instytutu Kinseya, opublikowanymi w 1978 roku. Należy podkreślić, że zespół badawczy, który przygotowywał te analizy, był nastawiony wobec homoseksualizmu jak najbardziej życzliwie. Otóż z raportu owego - jak piszą jego autorzy - wynika, że "około dwie trzecie mężczyzn każdej z ras zaraziło się w jakimś momencie chorobą weneryczną w wyniku stosunków homoseksualnych". Nic w tym dziwnego, skoro - jak podaje dalej raport - połowa badanych białych homoseksualistów przyznała się do co najmniej 500 różnych partnerów seksualnych. Aż 62 proc. ankietowanych przyznało, że korzysta z łaźni homoseksualnych w celu nawiązania anonimowych stosunków płciowych. Na zarzut powierzchowności owych stosunków autorzy raportu odpowiedzieli, że przecież respondenci "spędzają przynajmniej kilka godzin w towarzystwie swoich partnerów".
Amerykański powieściopisarz, a zarazem aktywista ruchu gejowskiego John Rechy jeszcze w połowie lat 80-tych przyznawał się publicznie do ok. 7000 stosunków seksualnych z różnymi partnerami. Jeden z liderów polskich homoseksualistów Sławomir Starosta w 1991 roku pisał wprost, że "nasz pedalski świat kręci się wokół d..." i apelował, żeby pisma gejowskie zamieszczały więcej materiałów pornograficznych.
Powyższe fakty (takie jak wysoki stopień rozwiązłości czy zapadalności na choroby weneryczne) są w publicznych dyskusjach na temat homoseksualizmu niemal zupełnie ignorowane. Zamiast tego każdy, kto próbuje nazwać homoseksualizm zachowaniem nienormalnym, czyli niezgodnym z naturą, okrzyczany jest mianem homofoba lub - co gorsza - faszysty. Nie ma dyskusji na argumenty, są za to inwektywy.
Jak opisuje Marjorie Rosenberg, od 1968 roku w USA "homoseksualiści, korzystając z rozprzestrzeniającej się rewolty przeciwko autorytetom, w którą zaangażowana była spora część wykształconej młodzieży, a także z sukcesów ruchu praw człowieka, zarzucili dyskusję i samoanalizę na rzecz takich sposobów docierania do prawdy jak zastraszanie, denuncjacje i rozbijanie siłą specjalistycznych konferencji, o ile rozmijały się z ich oczekiwaniami".
Pierwszomajowa parada homoseksualistów w Warszawie również pokazała, że ruch ten może być agresywny i nietolerancyjny, chociażby wobec chrześcijaństwa. Jak bowiem napisało swego czasu gejowskie pismo "Nowy Men": "lepszy Ciotogród od Ciemnogrodu".
opr. mg/mg