Twierdzenia jakoby religia w szkole nie wnosiła żadnej wartości edukacyjnej mają mocne oparcie ideologiczne i bardzo słabe, lub żadne - uzasadnienie faktyczne
List Adama Kalbarczyka „Religia w szkole - edukacyjna wartość ujemna”, zamieszczony w „Gazecie Wyborczej”, domaga się usunięcia religii z polskich szkół. Argumentami nadawcy są: absurdalne tezy niepoparte odwołaniami do wyników badań naukowych, tendencyjność oraz „poetyka zastraszania”
Dyrektor szkół im. I. J. Paderewskiego w Lublinie napisał tekst, który przeraża, oburza i smuci. Rozpoczyna go ironiczna manipulacja pojęciem „edukacyjna wartość dodana” (EWD), czyli miary postępu poczynionego przez uczniów podczas nauki w danej szkole. Przekształcając EWD w „edukacyjną wartość ujemną”, autor chce dowieść, że uczeń przychodzi do szkoły mądrzejszy, a przez religię wychodzi głupszy. Zastosowane zabiegi perswazyjne i manipulacyjne rodzą skojarzenia z erystyką niemieckiego filozofa Arthura Schopenhauera. Doprowadzenie sporu do korzystnego dla siebie rezultatu, bez względu na prawdę materialną, polega na włożeniu w usta przeciwnika absurdalnych stwierdzeń i atakowaniu ich z pasją. Przeciwnikiem pana Kalbarczyka stał się Kościół katolicki i jego nauczanie.
Negując prowadzenie katechezy w szkole, autor porównuje nauczanie religii do funkcjonowania w czasach komunizmu ideologii marksistowsko-leninowskiej. Zastanawiające, że formułując to makabryczne zestawienie, nie zauważa, iż do przyjmowania marksizmu-leninizmu zmuszano, stosując zastraszanie i przemoc. Natomiast na lekcje religii uczniowie uczęszczają dobrowolnie. To rodzice na początku edukacji zwracają się do dyrekcji szkoły z prośbą o zorganizowanie lekcji religii dla ich dzieci. Jeżeli uczeń chce zrezygnować z uczestnictwa w tych zajęciach, wystarczy informacja rodzica, a w przypadku pełnoletności - własna. Tak więc zarzuty o arbitralną indoktrynację są po prostu śmieszne.
Według pana Kalbarczyka, katecheza nie kształtuje w żadnej mierze postępowania moralnego katechizowanych, ale jednocześnie, jak pisze autor: „w dużej mierze wpłynęła na kształtowanie światopoglądu całego młodego pokolenia Polaków”. A przecież nie trzeba być specjalnie bystrym, by wiedzieć, że postępowanie człowieka wypływa przede wszystkim z wyznawanego przez niego światopoglądu. W tym miejscu pan adiunkt w swoich schopenhauerowskich socjotechnikach nie ustrzegł się zatem ewidentnej sprzeczności.
Autor twierdzi, że nie widać efektów szkolnej katechezy w obszarze „zachowań młodzieży, np. w zakresie etyki seksualnej, stosowania używek czy poziomu agresji”. Jeżeli to jest argument do usunięcia religii ze szkoły, to jego logicznym następstwem powinno być wyeliminowanie godzin wychowawczych. Skoro nie udało nam się młodzieży cudownie uzdrowić, to szkoda na te zajęcia pieniędzy „z kieszeni wszystkich obywateli”. A czy psychologom i pedagogom zawsze udaje się od razu wpłynąć na zmianę postępowania ucznia? Wychowanie to proces, a nie „dotknięcie czarodziejskiej różdżki”. Skąd wiemy, że wysiłek włożony dziś nie przyniesie rezultatów za kilka lat? Jaka byłaby młodzież, gdyby nie miała katechezy? Na jakich badaniach bazuje autor listu, sugerując, że uczniowie uczęszczający na religię przejawiają tyle samo negatywnych zachowań, co ci, którzy z tych zajęć nie korzystają? Do tej pory wydawało mi się, że osoby pracujące w szkole mają świadomość, że wychowywanie jest rezultatem pracy wielu nauczycieli. Dzielimy się wartościami i wspieramy uczniów w rozwoju na wszystkich lekcjach. Dlaczego zatem odpowiedzialność za wychowanie ma być scedowana tylko na katechetów?
Wychodząc z założenia, że wszystkie religie są sprzeczne z nauką, pan adiunkt stwierdza: „każda forma nauczania religii w szkole wprowadza zamęt w głowach uczniów, którzy muszą racjonalizować te sprzeczności”. A przecież tezę o sprzeczności wszystkich religii z nauką traktowano jako absurdalną już w czasach Józefa Stalina. Warto też zauważyć, że wielu wybitnych uczonych było ludźmi wierzącymi. Religia nie wprowadziła jakoś zamętu w ich głowach i nie utrudniła pracy naukowej.
Zdaniem nadawcy listu, „nauczanie religii w szkole nie kształci także żadnych kompetencji ważnych w dzisiejszym społeczeństwie”. Teza dziwi, bo w czasie katechezy stosowane są metody nauczania wykorzystywane także podczas innych lekcji. Jak to możliwe, że: dyskusja, praca w grupach, metaplan, burza mózgów, metoda projektu, edukacja filmowa etc. rozwijają kompetencje kluczowe na wszystkich przedmiotach z wyjątkiem katechezy? Ile lekcji religii, w ilu szkołach i w ilu miejscowościach trzeba hospitować, żeby móc taką tezę uczciwie postawić i żadnego katechety przy tym nie skrzywdzić?
Kolejnym argumentem do wyrzucenia religii ze szkół jest stwierdzenie, że naucza ona „twierdzeń nieweryfikowalnych ani niefalsyfikowalnych empirycznie”. Automatycznie nasuwa się skojarzenie z filozofią. Cenimy ją i szanujemy, postrzegamy jako „umiłowanie mądrości”, a przecież tylu twierdzeń filozoficznych nie możemy sprawdzić przez doświadczenie.
Trudno bez zażenowania komentować wszystkie tezy autora listu. Są one bowiem tak abstrakcyjne, niekonsekwentne, kłamliwe, że polemika z nimi wszystkimi byłaby wyrazem zniżenia się do podobnego poziomu. Autor nie ma pojęcia o doktrynie wiary katolickiej bądź świadomie ją zniekształca. W usta Kościoła katolickiego wkłada stwierdzenie: „Jeśli nie podzielasz moich przekonań metafizycznych i ich konsekwencji moralnych, musisz być uczniem szatana”. W liście roztacza krajobraz państwa wyznaniowego, przypominającego Iran. Nie wspomina natomiast, że w takich państwach, jak: Niemcy, Włochy oraz np. niekatolickie Wielka Brytania czy Dania, nauka religii jest prowadzona w szkołach państwowych, a także przez państwo popierana i finansowana. Paradoksalnie, nauka religii nie burzy neutralności światopoglądowej państwa i nikogo nie dyskryminuje. Jest raczej wyrazem uniwersalnych wartości i realizacją podstawowych praw człowieka.
Metoda straszenia, nagminnie stosowana przez niektóre partie na naszej scenie politycznej, została wykorzystana również w liście pana Kalbarczyka. I tak oto dowiadujemy się, że religia w szkole to bardzo niebezpieczne zjawisko, które przypomina żmiję wykarmioną na własnej piersi: „Demokracja finansuje nauczanie, które może być wykorzystane przeciwko niej”. Nietrudno zauważyć, że powyższy śródtytuł sugeruje tajemnicze złe intencje Kościoła katolickiego. Czytelnicy dowiadują się następnie, że ich dzieci mogą zostać przez katechezę ogłupione: „katecheza kształtuje natomiast postawy posłuszeństwa zamiast samodzielności, podporządkowania doktrynie zamiast obywatelskiej odpowiedzialności, akceptacji dogmatów zamiast krytycznego myślenia”. Kolejnym powodem do lęku jest zagrożenie demokracji: „nauczanie religii katolickiej stanowi w gruncie rzeczy niebezpieczeństwo dla liberalnej demokracji”. Bowiem, zdaniem autora, religia w szkole może „stanowić podstawę do negowania demokratycznej władzy i liberalnego prawa”. Niebezpieczeństwem okazuje się też fakt, że religia to „przedmiot wyłączony z jakiegokolwiek państwowego nadzoru”. Na koniec nadawca listu zostawia straszenie osobą o. Tadeusza Rydzyka: „Już dziś o. Rydzyk zachęca do niepłacenia podatków w wyniku niezgodnego ze swymi oczekiwaniami werdyktu KRRiT. Co może zaproponować Kościół swym wychowankom, gdy np. wybory w Polsce wygra Ruch Palikota?”. Zastanawiające, że piszący nie zauważa, iż uczciwego traktowania Telewizji Trwam domaga się nie tylko o. Rydzyk, ale wielu Polaków, którzy podpisami oraz uczestnictwem w marszach na terenie całego kraju dali wyraz swym oczekiwaniom. A zagrożenie dla demokracji tkwi nie w nauczaniu katechezy, ale w braku tolerancji dla mediów niepodporządkowanych rządowi i lekceważeniu woli tysięcy obywateli.
Wbrew tezom autora, religia nie zagraża liberalnej demokracji. Relatywizmu wartości nie uznaje również prawo naturalne, które jest podstawą systemów prawnych wszystkich państw demokratycznych i fundamentem praw człowieka, o które nadawca listu, wyznawca relatywizmu wartości, tak jednocześnie zabiega.
Na zakończenie chciałabym przytoczyć wypowiedzi licealistów, poruszonych lekturą listu. Wszakże to ich ta sprawa najbardziej dotyczy. Poza tym wierzę, że słowa uczniów uczynią spojrzenie na problem bardziej obiektywne i uchronią przed niepotrzebnymi obawami.
Asia: - Będąc wychowana w rodzinie katolickiej, cieszę się, że w szkole jest taki przedmiot jak religia. Wbrew temu, co piszą w artykule, religia wcale nie robi nam „wody z mózgu” i nie kieruje nas na myślenie tylko jednym torem. Lekcje te pokazują, co o danych tematach (społecznych, rodzinnych) mówi nauka Kościoła katolickiego, co dla wierzących jest rzeczą ważną. Nikt z nauczycieli „głowy nam nie urywa”, jeżeli mamy inne zdanie na dany temat. Wywiązuje się wtedy konstruktywna dyskusja, z której każdy może wynieść coś dla siebie. A poza tym religia nie jest lekcją, na którą muszą chodzić wszyscy. Każdy ma wybór, czy chce w niej uczestniczyć, czy też nie, więc krytyka wynikająca z tego artykułu jest dla mnie nieuzasadniona.
Myślę, że lekcje religii tak naprawdę pomagają młodemu człowiekowi, niejednokrotnie zagubionemu we współczesnym świecie, odnaleźć się w otaczającej go rzeczywistości i wybrać drogę, którą będzie podążał w życiu. Jako istota myśląca nie jest on zmuszany do przyjęcia nauki Kościoła katolickiego, a jedynie dostaje informacje, co Kościół sądzi na dany temat. Mając taką wiedzę, może wyrobić sobie własne zdanie na dany temat i ukształtować swoją własną hierarchię wartości, która w dzisiejszym świecie jest niejednokrotnie przewrócona „do góry nogami”. W rzeczywistości, w której dominuje wyścig szczurów, media huczą tylko o tym, że ważne są pieniądze, kariera, a większość filmów czy seriali neguje wartości, takie jak: rodzina, wierność, dzieci, lekcje religii są jednym z niewielu czynników, które starają się uratować człowieka wkraczającego w dorosłość.
Ola: - Moim zdaniem, religia nie powinna nikomu przeszkadzać. Wiele osób nie jest pewnych, w co wierzy, a dzięki religii może dowiedzieć się czegoś więcej na temat wiary (nie tylko katolickiej, gdyż omawiane są również inne wyznania) i zdecydować, jaką drogą ma iść.
Magda: - Nie zgadzam się z tym artykułem. Uważam, że religia jest potrzebna w szkołach, to przedmiot nieobowiązkowy i każdy ma wybór, czy chce uczęszczać na te zajęcia, czy też nie.
Eliza: - Po lekturze listu zamieszczonego w „Gazecie Wyborczej” „Religia w szkole - edukacyjna wartość ujemna” czuję się zszokowana opiniami autora tekstu. Moim zdaniem, jeżeli jesteśmy ludźmi wierzącymi, chodzimy do kościoła, modlimy się czy też przyjmujemy sakramenty, to taki przedmiot jak religia jest nam potrzebny. Przedmiot ten daje nam dodatkową wiedzę na temat Boga, co, moim zdaniem, w życiu każdego człowieka wierzącego jest ważne. Poza tym na pewno 2 godziny religii w tygodniu nie zabierają znowu tak wiele czasu, jak to dramatycznie opisał pan Adam Kalbarczyk. Pozwolę sobie także zacytować opinię o religii: „Nie czyni uczniów lepszymi ludźmi ani bardziej świadomymi obywatelami, nie czyni ich także ludźmi lepiej rozumiejącymi otaczającą nas rzeczywistość czy lepiej przygotowanymi do funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie” - słowa te są naprawdę głupotą, ponieważ założę się, że niejedna osoba uczęszczająca na ten przedmiot w pewnym stopniu po jakimś czasie zaczyna rozumieć wartości ważne w życiu człowieka. Przeczytałam pod ukazanym artykułem wiele komentarzy internautów, którzy zgadzają się z tym, co napisał w liście pan Adam Kalbarczyk. Jeden z nich stwierdził: „Religia w szkole to niestety porażka. Jest źle uczona, często wręcz z naruszeniem praw uczniów, jest narzędziem przymusu i powodem opresji dla uczniów niewierzących”. Na jakiej podstawie mówi się, że jest narzędziem przymusu dla osób niewierzących? To jest nieprawda, osoby takie zazwyczaj nie zapisują się na ten przedmiot. Ja osobiście nie zgadzam się z tym artykułem i, moim zdaniem, religia w szkołach jest potrzebna.
Klaudia: - Religia jest przedmiotem nieobowiązkowym, więc jeżeli rodzice nie wyrażają zgody, aby ich dziecko uczęszczało na tę lekcję, mogą z niej zrezygnować. Lekcje katechezy powinny być prowadzone. Religia wskazuje właściwe drogi postępowania i na pewno, mniej lub bardziej, kształtuje dzieci moralnie. Religia nie kłóci się z innymi naukami, lecz uczy rozumienia symboli.
Iwona: - W artykule mowa jest o narzucaniu religii i nieposzanowaniu innych mniejszości religijnych. Jednak przedmiot ten nie jest obowiązkowy, może się wypisać z niego każdy, kto tylko ma na to ochotę. Nie potrzebuje do tego nawet żadnego zaświadczenia z Kościoła czy jakichś innych instytucji - wystarczy zwykła karteczka od rodziców dostarczona do szkoły. Zatem uczęszczanie na ten przedmiot nie jest w żaden sposób obowiązkowe. Duża część artykułu poświęcona jest także kwestii aborcji i edukacji seksualnej na religii. Lecz czy w całym cyklu szkolenia aż tak dużą rolę odgrywa ta tematyka? Jest poświęconych na to kilka lekcji. Ja osobiście nie odczuwam, jakoby sugerowano mi sposób myślenia. Kościół jedynie pokazuje mi swoje postrzeganie tej sprawy, ale to przecież do mnie należy ocena, czy tak jest naprawdę i co ja o tym sądzę. (...) Nawet katolik nie musi chodzić na tę lekcję lub odwrotnie - osoba innego wyznania może uczęszczać na nie jako słuchacz. Oprócz tego na religii uczymy się nie tylko o Bogu, świętych czy, jak to ukazał artykuł, o aborcji i tego typu rzeczach. Na tych lekcjach ukazane są także ogólne zasady moralne, sposoby postępowania czy chociażby stosunki panujące w rodzinie. Myślę, że takie tematy, a jest ich co najmniej 50 proc., nie są czymś, co może spowodować, że przedmiot ten zostanie traktowany jako coś, co łamie bezstronność władz w sprawie religii. (...) Myślę, że lekcje religii nie zaszkodzą nikomu, jak sugeruje to artykuł. Mogą tylko nas czegoś nauczyć. A już do nas samych należy weryfikacja informacji i jeśli jakaś nam nie odpowiada, to nikt nie narzuca nam takiego myślenia. Wystarczy mieć otwarty umysł.
Jadwiga Lis, dr n. hum., polonista, pedagog, nauczyciel i wychowawca w liceum ogólnokształcącym.
opr. mg/mg