Fragment książki
Miasto widmoRobert Coover
Fragment Ponury krajobraz pod jaskrawym niebem: płaska pustynia, kępy bylicy, karłowate krzewy, odległe wzgórze, samotny kowboj. Kraina piachu, kamieni, martwoty. Kraina sępów. Którą musi pokonać. Bo tu, na pustyni, nie ma gdzie się zatrzymać, a zawrócić też nie może, gdyż nie ma do czego wracać. Szczupłą twarz osłania przed prażącym słońcem okrągły filcowy kapelusz o szerokim rondzie, stary i powgniatany, brunatny jak wszystko wokół. Chusta, niegdyś pewnie czerwona, zawiązana na supeł pod szyją, wchłania tę odrobinę potu, która - choć mężczyźnie doskwiera pragnienie - spływa mu z twarzy. Postrzępiona wełniana kamizelka, szara koszula, wytarte czapsy z krowiej skóry naciągnięte na ciemne dżinsy i zakurzone kowbojskie buty o wąskich nosach - wszystko zniszczone, podarte, sprane przez deszcz, wysuszone przez wiatr, spłowiałe od słońca, pokryte kurzem- dopełniają wizerunku samotnego jeźdźca na pustynnej równinie, uparcie, mozolnie posuwającego się naprzód. Poniżej żeber ma przy pasie sześciostrzałowy rewolwer o drewnianej kolbie oraz nóż myśliwski o rękojeści z jeleniego rogu, a z przedniego łęku siodła zwisa strzelba z lufą wymierzoną w cień, który towarzyszy mężczyźnie, przesuwając się wolno po pustynnej ziemi. Kowboj ma skórę ogorzałą i wysuszoną od słońca i jest stary jak wzgórza. A jednak to wciąż młody chłopak. I nigdy się nie zmieni. Nie zawsze krajobraz był taki jak tutaj. Wcześniej, wędrując przez góry, dzikie i niebezpieczne, oraz gęste i niegościnne lasy, kowboj oglądał urwiska, przepaści, spienione rzeki w głębokich wąwozach. Doświadczył ukąszeń węży, ataków kuguarów i stad wilków, zamieci i burz z piorunami, odmrożeń i zaczerwienień , meszek, szarańczy, komarów, niedźwiedzi grizzly i pluskiew, postrzelili go z łuków Indianie - u jego pasa dynda skalp, z muszlami i koralikami wplecionymi w czarne włosy, choć nie umiałby powiedzieć, skąd go ma; ot, pamiątka po czymś, co musiało się wydarzyć. Może ścigał wtedy kogoś albo coś. A może sam umykał przed pogonią, czuł za plecami niejasne zagrożenie - tyle pamięta z tamtego okresu: świadomość niebezpieczeństwa, która wzmagała się, gdy niebo zasnuwały czarne chmury lub urywał się szlak. Kiedyś musiał kogoś pogrzebać, tak, przypomina sobie, człowieka drogiego mu jak brat, ale trup w wykopanym przez niego dole nie był naprawdę martwy, poruszał się, próbował zrzucać z siebie ziemię; w rzeczy samej to on był tym, który ciskał się, miotał i wierzgał na oślep nogami, kiedy tkwił w wykopanym grobie i grudki ziemi spadały mu na twarz; był, ale zarazem nie był, tym, który próbował wyczołgać się na czworakach, wyciągając przed siebie ręce z rozczapierzonymi palcami, tym, któremu kawałki ciała odchodziły od kości tak gładko, jak smalec ześlizguje się z przechylonej rozgrzanej patelni; w końcu odszedł stamtąd, żeby kogoś ścigać lub sam być ściganym, albo po prostu po to, by przenieść się gdzie indziej i nie oglądać więcej takich rzeczy. Pewnego dnia, aby wydostać się z głębokiego kanionu wyżłobionego przez dziką, spienioną rzekę, musiał zejść z siodła i - cały czas zmagając się z przygniatającą go, niewidzialną siłą, nieomalże namacalną, zupełnie jakby ogromny, trzepoczący się ptak zdychał na jego piersi - przeprowadzić stającego dęba i błyskającego ślepiami rumaka przez ostatnią srogą przełęcz, a wówczas znalazł się na tej ogromnej pustej równinie, gdzie jakby nic się jeszcze nie wydarzyło, a zarazem wszystko osiągnęło już swój kres, zakończyło się, zanim się zaczęło. Otaczająca go przestrzeń zdaje się istnieć i nie istnieć, niczym straszna, a zarazem zwyczajna, gigantyczna próżnia. Jakby pustynia, po której stąpa koń, choć tak rozległa, była cienka jak papier rozciągnięty na niczym. Nie spodziewa się, aby tutaj znajdował się koniec świata, ale nie zaskoczyłoby go, gdyby okazało się, że to właśnie tu. Celem jego wędrówki jest leżące na horyzoncie miasto, które zobaczył, gdy tylko wyłonił się z przełęczy, a skały zamknęły się za nim. Miasto wciąż tam jest, tkwi na samym skraju widnokręgu niby wrota do ukrytej części nieba. Czasem znika za niewielkim pagórkiem, po czym wyłania się znów, gdy kowboj mija przeszkodę, choć wydaje się leżeć teraz dalej, niż kiedy widział je uprzednio, jak oddalający się miraż, którym pewnie jest w istocie. Chwilami w ogóle nie widać horyzontu, jakby wypalił go żar słońca lub skrył zapadający nagle mrok, a wówczas miasto też znika; cel podróży staje się tylko wspomnieniem celu, lecz mężczyzna wędruje dalej, i prędzej czy później miasto znów się wyłania, drżąc w oddali niczym suszące się na sznurze prześcieradło poruszane przez wiatr. Kowboj nie zna nazwy miasta, ale mu to nie przeszkadza; po prostu jest miastem, do którego jedzie. Może od czasu do czasu zapada w drzemkę, ale ma wrażenie, iż albo panuje mrok i niebo jest rozgwieżdżone, albo też słońce jest bezpośrednio nad nim, a żar leje mu się na głowę niczym kara za zapomnianą zbrodnię; albo tak, albo siak, niczym dwa obrazki latarni magicznej oświetlane na zmianę, kiedy otwiera, zamyka i ponownie otwiera oczy. Nic nie może podkraść się do niego na tym rozległym pustkowiu, jak długo siedzi wysoko w siodle, więc śpi, nie zsiadając z wierzchowca; w siodle też się pożywia, choć nie ma do jedzenia nic oprócz pasków suszonego na słońcu bawolego mięsa, czarnego jak smoła i smakującego nie lepiej, które przypadły mu w udziale razem z koniem. Chciałby znaleźć wodopój, przydałby się obrok dla zwierzęcia, największe szanse na to miałby w majaczącym na horyzoncie mieście, choć wydaje się ono takie niematerialne. Tutaj nie ma nic oprócz grubych kaktusów, kłączy toczonych przez wiatr i kilku starych, wysuszonych kości; nawet umarli nie mieliby czym się pożywić. A prześladują go, przynajmniej tak mu się zdaje, słyszy za plecami ich szepty niczym szmer suchego, wielookiego wiatru. Wrażenie, że wpatrują się w niego oczy, jest tak silne, iż czasami odwraca się w siodle, by spojrzeć za siebie, i pewnego dnia w tej niewygodnej pozycji odkrywa na krańcu przeciwnego horyzontu drugie miasto, lustrzane odbicie tego, do którego podąża, jak gdyby jechał z tego samego miejsca, do którego zmierza. Złudzenie optyczne spowodowane załamaniem światła, myśli, ale kiedy znów się ogląda, miasto wciąż tam jest, w dodatku wyraźniejsze, zupełnie jakby zbliżało się do niego. I tak jest w istocie, bo w miarę upływu dni, jeśli dni rzeczywiście mijają, miasto przed nim oddala się coraz bardziej, a to z tyłu zdaje się go doganiać, aż wreszcie jest pod kopytami konia i zaczyna go wyprzedzać, choć przecież jeździec nie zwalnia tempa. Usiłuje zawrócić zwierzę, aby stawić czoło nowemu wyzwaniu, lecz mustang posuwa się nadal w tym samym kierunku, zbyt znużony, aby reagować na komendy. Miasto, a właściwie miasteczko, które ich przegania, jest zwyczajne, puste, milczące, po prostu skrawek prerii z kilkoma byle jak skleconymi budynkami, nieomalże samymi fasadami, ustawionymi obok siebie, aby stworzyć wrażenie ulicy. Nic się nie porusza. Koronkowa firanka w otwartym oknie tkwi nieruchomo, podobnie jak stryczek na szubienicy, sznury na słupkach, do których przywiązuje się wierzchowce, oraz szyld nad drzwiami baru, wiszący ciężko jak topór w skwarze południa. Kowboj zauważa przesuwające się wolno obok koryto z wodą, więc bodzie mustanga ostrogami, żeby je dopędzić, ale koń nie daje rady. Cała niebrukowana ulica przepływa ociężale w ten sposób; wkrótce jeździec jest już na skraju miasta, a następnie poza nim. Woła raz, będąc jeszcze na obrzeżach, choć bez przekonania; nie otrzymuje odpowiedzi, ale się jej i nie spodziewał. Znów jest sam na pustyni. Miasto oddala się, powoli, lecz nieustannie, coraz bardziej malejąc w oczach, aż znika na horyzoncie; wtedy zapada noc. |