"Rondo de Gaulle'a" to owoc roku spędzonego w drodze przez Afrykę od Casablanki do Kinszasy, od Bamako do N’Dżameny
Rondo de Gaulle'a — fragment 1Olga Stanisławska
Kończy się Sahel. W drodze na Południe zdumiewają pierwsze wielkie drzewa. Owoce mango roztrzaskują się na ziemi na wilgotną miazgę. Świat jeży się patologiczną ilością przedmiotów, nie sposób ogarnąć ich myślą. Jeżeli gdzieś jest miejsce, gdzie człowiek może spamiętać każdy przedmiot, który posiada, i nie popaść w szaleństwo, to właśnie tam, skąd wracam, na Północy. Na wpół drzemiąc w szoferce ciężarówki, opieram głowę o szybę. Najdziwniejsze zdają się linie proste, gładkie, błyszczące płaszczyzny. Tam, na Północy, jeśli coś było wyklepane młotkiem, nosiło ślad każdego uderzenia. Jeśli było spawane - żelazo zakrzepło na tym w wielkie krople. W glinie, z której lepiono domy, odcisnęły się ślady rąk, kamyk, piórko. Belki sufitu uparcie wyginały się w kształty zrąbanych nigdyś akacji. Każdy przedmiot, który docierał tam, wstrząsany całymi dniami w pace ciężarówki, nabierał osobowości i targał na sobie piętno swej historii. Butelki coli były zmatowiałe od ocierania się jedna o drugą. Cukierki lepiły się do papierków. Ale taraz już jestem w Bamako. Na nowo powkradały się gdzieniedzie w pejzaż kąty proste, subtelne kolory pastelowe, śliskie powierzchnie, lśniące lakiery samochodów, w których może się czasem odbić ciemnym połyskiem zachmurzone niebo. W Bamako mieszkam w parterowej willi w dzielnicy Hippodrome. To willa francuskiej organizacji humanitarnej "Equilibre". Zaprosił mnie tu Boualem Senouci, którego znałam z Léré. Ojciec i matka Boualema pochodzili z Algierii, ale on urodził się już we Francji. Odwiedziłam go później w Lyonie. Jego matka szurała pantoflami w kuchni, on sam przy stoliku na balkonie skręcał swoim zwyczajem papierosa, ale nie odnalazłam już w jego twarzy tego spokoju, który widziałam w Léré. W Léré na progu domu Boualema siadywał Gibril. Razem modlili się na podwórzu o zachodzie. Czasem próbowali nawet mówić po arabsku - ale Boualem rozumiał jedynie chrapliwy, pełen niedomówień język z gór Algierii, jakim mówiła do niego matka krojąc rano chleb na śniadanie, język rozdartego wiecznie człowieczego serca, podczas gdy Gibril znał tylko język Boga, słowa Świętego Koranu, które archanioł Gabriel przekazał niegdyś Prorokowi, gładkie słowa, zastygłe w doskonały kształt czternaście wieków temu, słowa, których on sam, najpierw jako mały chłopiec, a potem już jako młody mężczyzna, uczył się niegdyś z mozołem w szkole koranicznej. - A wiecie, że mężczyźnie nie wolno jeść śledziony, dopóki żyje jego ojciec? Prorok śledzionę przeznaczył sierocie - Gibril opowiadał o Koranie, o obyczajach tuareskich, o obyczajach Fulani. Samba, który siadywał czasem z nami, kiwał wtedy głową, ale jak inni Fulani sam nieskoro dzielił się opowieściami. Gibril znał tuareski, francuski, arabski, fulani i bambara. Czasy się zmieniają - wyrzekał. Dawniej, na przykład, mówił, Tuareg potrafił całą noc przeleżeć z kobietą i nawet nie zdjąć spodni. - Nie to, co dziś - uśmiechał się Gibril, i opowiadał o tym, jak to kiedyś, w młodości, wrócił nad ranem do domu i zobaczył, że obok jego żony śpi jakiś mężczyzna. - I co zrobiłeś? - Boualem przerwał ciszę, która zapadła. - A co miałem zrobić? Położyłem się z drugiej strony - zaśmiał się Gibril. - Ja też nie miałem zupełnie czystego sumienia. To właśnie tamtego wieczora, pamiętam, spadł na Léré ten pierwszy deszcz roku, woda z dachu zaczęła potokiem wlewać się do kuchni, podwórze zamieniło się w jezioro, a w kątach domu pokazały się skorpiony. Gibril i Boualem śmiali się ze mnie, gdy w rozterce przemyśliwałam, gdzie tu teraz rozłożyć matę. - Maktub - mówił Boualem - wszystko jest zapisane. Jeśli ci zapisany skorpion, spadnie na ciebie z sufitu. Gibril miał jedną gandurę czarną - tę wielką, rozciętą z boku szatę, którą ludzie na Północy karmią wiatr - a drugą różową. Nigdy więcej nie widziałam podobnej gandury. Miał czterdzieści lat, żonę, która była leniwa, i dwójkę dzieci. - Czemu nie weźmiesz służącej? - pytała go żona. - Ja ci tłuc sorga nie będę. Ale Gibril nie miał pieniędzy na służącą. W tamte dni, kiedy siadywaliśmy razem na progu Boualema, Gibril w końcu podjął decyzję. Rozwiódł się z żoną i poprosił o rękę innej kobiety. Pracowitej. Wziął pożyczkę i kupił dwukółkę i osła, żeby przewozić ludziom rzeczy. - Teraz - mówił - nareszcie będą pieniądze. Rok poźniej, skręcając papierosa na swoim balkonie na przedmieściu Lyonu, Boualem opowiedział mi dalszą historię Gibrila. Zaraz po moim wyjeździe powrócili z obozu uchodźców do Léré ludzie z jego klanu. Boualem widział, jak wypakowywali się z ciężarówki na rynku, rozprostowując nogi, kobiety siadły wśród paczek ze swoim dobytkiem, mężczyźni wymieniali z przechodniami pozdrowienia, rozglądając się z niepokojem. Trzydziestu ludzi. Gibril sprzedał dwukółkę i osła. Sprzedał dom, i kupił za wszystko worki ryżu dla tych trzydziestu ludzi. Co było potem? Nie wiadomo. Boualem słyszał tylko, że ludzie zaczęli widzieć w Gibrilu rodzaj nauczyciela. Wyobraziłam sobie, jak siedzi przed którymś ze sklepów na rynku w Léré, niczym jakiś pomniejszy święty, w swojej dziwnej gandurze. Boualem przypalił papierosa, milcząc. Z otwartego okna w bloku naprzeciwko dobiegała głośna tyrada sąsiadki, arabski przeplatał się z francuskim. Oboje myśleliśmy o dniach, kiedy Boualem w Léré odbudowywał studnie i pomagał uchodźcom powracającym z obozów. To on powiedział niegdyś Mohamedowi Dofanie o śmierci jego syna. Fragment książki Olgi Stanisławskiej „Rondo De Gaulle'a”, Wydawnictwo Książkowe Twój STYL Olga Stanisławska Urodziła się w 1967 w Warszawie. Studiowała literaturę angielską i amerykańską na Anglistyce w Warszawie i w Aix-en-Provence we Francji. Studiując we Francji, zaczęła od pisania recenzji o filmach francuskich. Współpracowała z miesięcznikiem „Kino” i odbyła krótki staż w redakcji „Gazety Wyborczej”, która szukała kandydatów do pracy w dziale zagranicznym (1993). W grudniu 1993 wyjechała w półroczną podróż do Afryki, od Kairu po Kapsztad. Pierwszy jej reportaż z Etiopii ukazał się w „Magazynie Gazety Wyborczej” w 1994 roku. Otwierał on pierwszy cykl afrykańskich reportaży, wzbogacony długim esejem o twórczości Karen Blixen dla „Zeszytów Literackich”. Po drugiej, rocznej samotnej podróży po Afryce Zachodniej i Środkowej (1995) od Casablanki do Kinszasy, „Magazyn Gazety Wyborczej” opublikował kolejną serię jej afrykańskich reportaży, która miała stać się zaczątkiem książki „Rondo de Gaulle'a”. Szczególne zainteresowanie dla świata islamu i wagi jego kontaktów z Europą zaprowadziło ją następnie do Bośni, gdzie spędziła niemal rok (teksty w „Tygodniku Powszechnym” oraz „Magazynie Gazety Wyborczej”), oraz na Bliski Wschód, który przejechała szlakami krzyżowców, przygotowując serię reportaży ukazujących się obecnie w „Magazynie Gazety Wyborczej”, a poświęconych europejskim i bliskowschodnim tożsamościom w 900 lat po pierwszej krucjacie. opr. MK/PO |