Słoń po raz drugi. O czym niechętnie mówi duszpasterstwo osób rozwiedzionych?

W języku angielskim istnieje idiomatyczne wyrażenie „słoń na środku pokoju”, które oznacza problem, który wszyscy widzą, ale skrzętnie przemilczają. Czy z takim właśnie problemem nie mamy do czynienia w duszpasterstwie osób rozwiedzionych?

Od dobrych kilkudziesięciu lat nauki społeczne i psychologia forsują pojęcie „samospełnienia”, skupiając się na osiąganiu życiowej satysfakcji i subiektywnego poczucia szczęścia. W tej perspektywie również małżeństwo staje się środkiem do realizacji tego celu. Gdy jest dobrze, gdy druga osoba spełnia moje oczekiwania, wtedy można nie dostrzec, że coś w tej koncepcji nie pasuje. Co jednak, gdy relacja z małżonkiem zaczyna się psuć i stopniowo coraz bardziej staje się on dla mnie przeszkodą do samospełnienia? Świeckie społeczeństwo ma tu proste rozwiązanie: zakończyć związek, rozwieść się, znaleźć innego partnera. A może jeszcze prościej: w ogóle nie wiązać się z drugą osobą na stałe, tylko żyć w konkubinacie, dopóki obojgu taka sytuacja odpowiada.

Czy jednak ma to cokolwiek wspólnego z chrześcijańskim rozumieniem małżeństwa? Święty Paweł nie waha się porównać małżeńskiej jedności do najściślejszego, świętego związku łączącego Chrystusa z Kościołem (Ef 5,32), nakazując jednocześnie, aby małżonkowie miłowali się nawzajem „jak siebie samego”. Jeśli więc (słusznie) dostrzegamy wartość samorealizacji, to w równym stopniu jak o własne „samospełnienie” powinniśmy dbać o „samospełnienie” naszej żony lub męża. W małżeństwie nie chodzi bowiem tylko o to, aby „mi” było dobrze, ani nawet, aby „nam” było dobrze ze sobą, ale o to, abyśmy razem osiągnęli coś znacznie więcej, niż każde z osobna, kształtując się nawzajem, dojrzewając w miłości i dając tę miłość dalej.

Mógłby ktoś zapytać: no dobrze, ale gdzie jest ten słoń? Pisałem już o nim rok temu w tekście „Zasłonięty słoń”. Trzeba jednak wrócić do tematu, gdy coraz głośniej mówi się o duszpasterstwie osób rozwiedzionych w powtórnych związkach w kontekście udzielania rozwodnikom komunii świętej. Tym „zasłoniętym słoniem” są dzieci. Owszem, zdarza się, że rozpadają się małżeństwa, w których nie było potomstwa. W większości przypadków jednak rozwód staje się faktem w związkach, w których jest już jedno lub więcej dzieci. Badania psychologiczne wykazują, że rozwód rodziców jest zawsze olbrzymią traumą dla dziecka, choć jest to trauma przeżywana zazwyczaj w milczeniu, spychana głęboko do podświadomości. Tym gorzej jednak, jako że taka stłumiona trauma wpływa destrukcyjnie na całe późniejsze życie, stanowiąc stałe źródło stresu, zaniżonej samooceny i trudności w nawiązywaniu dojrzałych relacji z innymi.

Nie twierdzę, że duszpasterstwo osób rozwiedzionych jest czymś niepotrzebnym. W Polsce jedna trzecia małżeństw kończy się rozwodem. Na Zachodzie jest znacznie gorzej: we Francji i USA rozwodzi się co druga para. Jeśli ograniczymy statystykę wyłącznie do związków sakramentalnych, w USA, podobnie jak w Polsce, rozwodzi się jedna trzecia małżeństw. Nie można więc w duszpasterstwie pominąć co trzeciego wiernego, trzeba szukać „zaginionych owiec”. Podobnie jednak jak w medycynie uznaje się zasadę: „lepiej zapobiegać niż leczyć”, czy zasadniczym problemem duszpasterskim nie powinno to, jak zapobiec rozwodom, jak umocnić małżeństwa w ich jedności, a nie – jak łagodzić skutki rozwodu?

Problem dostrzegają nawet protestanci, choć w ich Kościołach rozwód jest dozwolony. Aidan Johnston z World News Group pisze o zbyt łatwej, według jego przekonania, procedurze rozwodowej w USA:

Jako minimum, poszczególne stany powinny zdecydowanie rozważyć uchylenie rozwodu bez orzekania o winie dla małżeństw z dziećmi poniżej 16 roku życia (...) pozwalając na rozwód tylko w przypadku cudzołóstwa, znęcania się lub porzucenia. Rozwód szkodzi dzieciom bardziej niż komukolwiek innemu. Dzieci rozwiedzionych rodziców radzą sobie gorzej pod względem zdrowia psychicznego, zdrowia fizycznego i postępów w nauce. Niektóre skutki zdrowotne związane ze stresem rozwodowym są odczuwalne dziesiątki lat później. Ograniczenie rozwodów w chwili obecnej oznacza zdrowszych i szczęśliwszych obywateli w przyszłości.

Chodzi jednak o coś więcej niż tylko środki prawne. Chodzi o powrót do zdrowej wizji małżeństwa jako czegoś znacznie więcej niż tylko kontraktu dwóch osób, które chciałyby mieszkać ze sobą i mieć przywileje podatkowe. Johnston kontynuuje swą myśl:

Ograniczenie rozwodów biorące pod uwagę dobro dzieci ma jeszcze jedną zaletę. Uczy, że w małżeństwie nie chodzi przede wszystkim o osobiste spełnienie małżonków. Przez dziesięciolecia — odkąd po raz pierwszy wprowadzono rozwód bez orzekania o winie — prawo nauczało, że w małżeństwie chodzi przede wszystkim o osobistą satysfakcję dorosłych. Logika rozwodów bez orzekania o winie prowadzi bezpośrednio do aberracji, w tym małżeństw osób tej samej płci. Jeśli w małżeństwie chodzi o osobiste spełnienie, a nie o stałe obowiązki związane z tworzeniem nowej rodziny, to wiele osób dojdzie do wniosku, że wszystkie osoby dorosłe, które wyrażą na to zgodę, powinny mieć możliwość zawarcia małżeństwa. Prawo zabraniające rozwodu rodzicom pokazuje, że małżeństwo ma na celu dobro dzieci.

Ciekawe, że dostrzega to protestant, a z jasnym wyrażeniem tej prawdy problem ma tak wielu katolików, w tym główni protagoniści niemieckiej Drogi synodalnej, a także wielu uczestników obecnego Synodu o synodalności. Czy zamiast skupiać się nad tym, jak „przychylić nieba” rozwodnikom, w centrum debaty nie powinna znaleźć się kwestia, jak przywrócić w świadomości katolików właściwe rozumienie małżeństwa? Troska o tych, którzy zgubili się w życiu, jest konieczna, nie może jednak zastąpić pozytywnego kształtowania życiowych postaw i sumień przyszłych i obecnych małżonków – tak, aby do rozwodów nie dochodziło.

Zanim usłyszę głosy krytyki, podkreślające, jak wiele rozwodów dokonuje się w związkach, w których jedna ze stron nie dojrzała do małżeństwa: ma osobowość narcystyczną, jest uwikłana w poważne nałogi czy też przejawia inne głębokie zaburzenia psychiczne, pragnę zapewnić: tak, wiem, że takie przypadki nie należą do rzadkości. To jednak odrębna kwestia, choćby z tego względu, że zazwyczaj tego rodzaju niedojrzałość powoduje nieważność sakramentu, którą można stwierdzić kierując sprawę do sądu kościelnego.

Nawet jednak i w takich przypadkach warto zastanowić się, czy tego rodzaju niedojrzałość czy też zaburzenia mają charakter trwały, czy też istnieje możliwość terapii, prowadząca do psychologicznej przemiany i odbudowy związku. Mówiąc o kościelnym stwierdzeniu nieważności małżeństwa zapominamy często, że istnieje także możliwość jego uważnienia. Choć w momencie zawierania sakramentu był on nieważny (istniała przeszkoda, na przykład w postaci psychicznej niedojrzałości), obydwie strony mogą ponownie wyrazić zgodę małżeńską po ustaniu przeszkody i wtedy związek staje się ważny od samego początku. Czy warto? Warto – choćby dla dobra dzieci, jeśli przeszkoda faktycznie ustała. A także dla dobra każdego ze współmałżonków, bo rozwód to nie tylko trauma dla dziecka, ale także rana we własnym sercu, choć tak rzadko o tym się mówi.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama