Dzisiaj wiem, że Maryja nie biegnie do grobu Jezusa nie dlatego, że Go nie kocha. Ona wie, że będzie pusty - mówi Marta Przybyła, która doświadczając nawrócenia, zmartwychwstała do nowego życia.
Wychowałam się w domu totalnie antyklerykalnym. Nikt mi nie mówił o Bogu. Ojciec za to chętnie opisywał wszystkie zbrodnie Kościoła na przestrzeni lat. Wywlekałam to potem na lekcjach religii… Mimo że przez lata byłam po ciemnej stronie mocy - jarałam się mrocznymi klimatami, okultyzmem, spirytyzmem, satanizem, wróżbiarstwem, demonologią, chiromancją, wikłałam się w toksyczne relacje z mężczyznami – w końcu przyszedł taki moment, który zrobił mi w sercu totalną demolkę.
Tak przyszła łaska
Był 18 grudnia 2016 r., mały drewniany kościółek. Telepałam się z zimna i byłam wściekła, że dałam się namówić katolikom uprawiającym „kościelny aerobik”: powstań, usiądź, klęknij, powstań... Po Mszy rozpoczęła się adoracja - pierwsza w moim życiu. Zielonego pojęcia nie miałam, co robi gość w koloratce, wyciągając białe kółko ze złotej szafy i wciskając je w złote słoneczko na nóżce. Wszyscy padli na kolana, więc ja też… I jak inni gapiłam się na to białe kółko. Nagle poczułam ekstremalną miłość – było to jak wodospad, który z precyzją snajpera wali łaską prosto w serce. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje: ogień w sercu, a na policzkach lecące ciurkiem łzy.
Tak rozpoczął się proces mojego nawracania. Proces, bo czasami wyłazi ze mnie stara Marta i upadam. Ale wstaję, chwytając się Bożego miłosierdzia jak rzep psiego ogona, i idę dalej. Codziennie gorszę się samą sobą, bo On mi wybacza. Tak jak wybaczył w spowiedzi generalnej z 23 lat magazynowania w sercu ogromu grzechów. Przygotowywałam się do niej prawie tydzień w kaplicy adoracji, przed „białym kółkiem”, mówiąc: „Jezu, pokaż mi prawdę o moim sercu”. Duch Święty jest genialny w rachunku sumienia. Wyskakiwał mi w pamięci jak popcorn, przypominając grzechy w najmniej oczekiwanych momentach - kiedy jechałam tramwajem albo stałam w kolejce do kasy. Zapisywałam je, żeby nie zapomnieć - wyszło kilka kartek A4. Spowiedź trwała prawie trzy godziny. Mój ulubiony dźwięk to dzisiaj nie śpiew ptaków czy piosenka Metalliki, tylko trzykrotne stuknięcie w konfesjonał i słowa: „I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”.
Bądź wola Twoja
Kaplica adoracji była miejscem, gdzie razem z Maryją zaczęłam wchodzić do piwnicy mojego serca. Bo przed Jezusem lubimy ściemniać. To tak, jakbyśmy zapraszali Go do swego salonu, gdzie wszystko jest wychuchane: okna umyte, firaneczki, do nich dobrany dywan. A Jezus pyta o to, co jest w piwnicy naszego serca. Tam często jest ciemno, brudno i śmierdzi stęchlizną. Sam tam nie wchodzisz, bo boisz się tego, co znajdziesz.
Ja - „święta Marta”, jaką się stałam, biegając do kościoła, zanosząc modlitwy, jeżdżąc na rekolekcje - nie byłam w stanie ogarnąć Bożego miłosierdzia. Przez lata żyłam mściwością „oko za oko”, a spotkałam Boga, który potrafi się mścić tylko miłością. Pewnego dnia zrozumiałam, że nie można być katolikiem, mówić, że się kocha Boga, a po wyjściu z kościoła nie zostawiać suchej nitki na człowieku, którego się widzi. Zaczęłam się modlić o miłość - taką, by spotykając kogoś, kochać go, a nie mieć ochotę go rozerwać na strzępy. Ale odmawiając „Ojcze nasz” i słowa „bądź wola Twoja”, ciągle myślałam: „bądź wola moja”. Bo „bądź wola Twoja” oznacza: „Boże, rozwal wszystko w moim życiu, a ja będę Ci ufać”. Wówczas zadziałała Maryja - korepetytorka wypełniania woli Bożej. Zaczęłam się wtedy modlić o Bożą pracę - taką, w której nauczę się kochać.
Czas zmian
Boża praca to była harówa w domu pomocy społecznej za najniższą krajową: zmiana śmierdzących pieluch, sprzątanie wymiocin, wycieranie śliny, mycie garów po kolacji, podłóg. Ale - „Bądź wola Twoja!” - czułam, że to jest to. Chociaż spojrzenie siostry dyrektor na rozmowie kwalifikacyjnej mówiło: „daję ci pół godziny”. Pracowałam tam trzy lata. Pierwsza grupa: dorosłe kobiety bardzo mocno upośledzone intelektualnie, niektóre fizycznie. Druga - leżące dzieci. Bóg zaczął wchodzić w przestrzenie w moim sercu i odwracać wszystko o 180 stopni. Przez tyle lat byłam zwolenniczką aborcji - a kiedy zobaczyłam dzieciaki, za których mordowaniem byłam przez lata, bo w moim przekonaniu ich życie nie miało żadnej wartości, Maryja zaczęła mi dawać swoje spojrzenie miłości macierzyńskiej. Zaczęłam widzieć więcej - że się uśmiechają i rozkwitają jak kwiaty, gdy biorę je na kolana, że chcą być kochane, że Natalka uwielbia, jak czesze się jej włosy, a sześcioletni Jasiek cierpiący na ataki padaczki kocha światełka, które zapalałam wieczorem nad jego łóżeczkiem. Tutaj odkryłam, że pogoń za kasą dusi szczęście. Ja kasy nie miałam, bo w tym czasie odezwał się też komornik. Było tak, że dzień po dniu jadłam tylko chleb z margaryną albo topionym serkiem. Uświadomiłam sobie, że kiedy zaczynam coś robić nie za pieniądze, tylko z zupełnie innych powodów, Bóg daje mi łaskę zaufania i radość, które mnie zmieniają.
Potem przyszło hospicjum
Szarpałam się z Bogiem: „Oszalałeś? Ja się nie nadaję? Przecież wcześniej byłam za eutanazją”. A On dał mi pragnienie wolontariatu w hospicjum… W końcu powiedziałam: „dobra, Panie Jezu, pójdę tam”.
W hospicjum najgorsza jest bezsilność. Na każdym innym oddziale w szpitalu jest respirator. Na „paliatywie” go nie ma. Gdy widzimy zagrożone ludzkie życie, reagujemy krzykiem, wzywamy pomocy, próbujemy robić sztuczne oddychanie, masaż serca. W hospicjum siedzisz przy łóżku, trzymasz za rękę, głaszczesz po głowie, odmawiasz Koronkę do Bożego Miłosierdzi. Nikogo nie wzywasz. To trudne, tak jak trudne jest nie przywiązywać się do pacjentów. Ponieważ wychowałam się bez dziadków, mam tendencję wyszukiwania ich na oddziale, żeby móc mówić: „babciu, dziadku”. Tutaj miałam ich wielu, np. babcię Janeczkę uwielbiającą ptasie mleczko, babcię Anię, której czytałam „Anię z Zielonego Wzgórza”. Najgorzej jest, kiedy wpadasz do takiej babci albo dziadka, a na sali zastajesz puste, zasłane łóżko…
Lepiej zgubić rękawiczkę
Bezsilność w hospicjum dopada też wtedy, gdy pacjenci nie chcą się pojednać z Bogiem, kiedy słyszę: „żadnego klechy! żadnego Boga! żadnego miłosierdzia”. Poznałam tam kiedyś pewnego profesora - tak też kazał się tytułować. Jak widział mnie z różańcem, dostawał apopleksji. Pewnego dnia, gdy weszłam na oddział, był już w agonii, ale nie mógł skonać. Pochyliłam się nad nim, bo był nieprzytomny, ale wiedząc, że zmysł słuchu zanika jako ostatni, powiedziałam: „Panie profesorze, za chwilę spotka pan Boga. On tęsknił za panem całe życie. Wystarczy, żeby powiedział pan teraz: «przebacz mi, kocham Cię, zlituj się nade mną»”. Już w agonii, a zaciskał pięść. Nie wiem, co wybrał.
Symbolem naszego życia, tego, o co się troszczymy, jest dla mnie rękawiczka. Rusza się tylko dlatego, że w środku jest dłoń. Rękawiczka to zewnętrzna powłoka: stan konta, lajki i fajne fotki na portalu społecznościowym, dom, kariera - za tym latamy z wywieszonym językiem. Ciało zaraz po zgonie jest jak rękawiczka zdjęta z ręki - pusty flak. Wszystkich nas to kiedyś czeka. Ale zostaje dusza, i to na wieki wieków amen, nieśmiertelna. Od nas zależy, co się z nią stanie. Lepiej zgubić tę rękawiczkę, niż gdyby nam ktoś zabrał rękę. Tylko dlaczego żyjemy tak, jakby ważniejsza była rękawiczka?
Pacjenci w hospicjum nigdy nie żałują, że nie uzbierali więcej „siana” ani że nie mieli lepszego auta w garażu czy że nie zrobili magistra. Żałują, że nie mówili: „przepraszam, dziękuję, kocham cię”. Jeden z pacjentów wyznał: „najbardziej żałuję, że traktowałem żonę jak psa”.
Ona wie, że grób jest pusty
Wielki Post to najlepszy okres, żeby wejść do hospicjum. Mój pierwszy raz na oddział paliatywnym… Byłam przerażona rzeczywistością, z którą muszę się skonfrontować. Błagałam w duszy: „Maryjo, pomóż mi w każdym łóżku widzieć Twojego Syna, inaczej nie dam rady tu być”. Matka Boża jest genialna. Pierwszym pacjentem, do którego podeszłam z wolontariuszką pokazującą mi oddział, był wiekowy mężczyzna, nieprzytomny, z ustami spierzchniętymi aż do krwi. Wolontariuszka wzięła małą gąbeczkę na patyczku, namoczyła ją w wodzie i zaczęła zwilżać nią popękane usta. A ja ujrzałam Jezusa wiszącego na krzyżu, gąbkę, ocet, hizop… Teraz, wchodząc na oddział paliatywny podczas świąt Wielkiej Nocy, doświadczam zmartwychwstania. I wiem, że Maryja nie biegnie do grobu Jezusa nie dlatego, że Go nie kocha. Ona wie, że będzie pusty.
Źródło: Echo Katolickie 13/2024