Największe w historii świata wybory powszechne wyłoniły zwycięzców. W Indiach, bo to właśnie jest obecnie najliczniejsze ludnościowo państwo na świecie, władzę zachował wprawdzie Modi i jego partia BJP, ale jej reprezentacja w 543-miejscowym parlamencie będzie znacznie skromniejsza niż wcześniej. To spora ulga dla chrześcijan i ważna lekcja dla polityków: retoryka oparta na sianiu religijnej nienawiści nie prowadzi do zwycięstwa.
Można powiedzieć, że po ogłoszeniu wyników indyjskich wyborów w całym tym kraju słychać było zbiorowe westchnienie ulgi. Okazało się, że arogancka kampania premiera Narendry Modiego, która miała na celu zdobycie ponad 400 z 543 miejsc w niższej izbie indyjskiego parlamentu, nie przyniosła zamierzonego efektu. Hindusi nie dali się przekonać przesłaniu dzielącemu społeczeństwo, czyniącego z mniejszości religijnych kozłów ofiarnych i tezom ideologii Hindutwy, łączącej rzekomą hinduskość z wyznawaniem lokalnych religii. Indie – największy ludnościowo kraj świata – nie jest takim etnicznym i religijnym monolitem, jak chciałaby go widzieć BJP (Indyjska Partia Ludowa).
Ostatecznie zamiast 400, BJP zdobyła jedynie 240 mandatów. To daje jej zaledwie 44 procent posłów w parlamencie, czyli nie będzie miała samodzielnej większości i będzie zmuszona do brania pod uwagę zdania koalicjantów, a także liczenia się z głosami opozycji, a zwłaszcza Indyjskiego Kongresu Narodowego (INC), który zyskał 99 mandatów, niemal podwajając swój stan posiadania w porównaniu do poprzedniej kadencji.
Pisaliśmy niedawno o złowieszczym charakterze kampanii wyborczej BJP. Oparta była ona na sianiu nienawiści do mniejszości etnicznych i religijnych, czyniąc z muzułmanów i chrześcijan kozłów ofiarnych. Ekonomiczne i społeczne porażki rządów Modiego są jednak zbyt oczywiste, aby dało się w ten sposób przekonać Hindusów, że trzeba głosować na jego partię. Znaczna część mieszkańców Indii okazała się więc odporna na toporną retorykę siania nienawiści i podziałów.
Wielu Hindusów obawiało się, że absolutne zwycięstwo na taką skalę, do jakiej dążył Modi, pozwoliłoby mu zrealizować polityczne marzenie jego macierzystej partii, aby zmienić liberalno-demokratyczną indyjską konstytucję i położyć podwaliny pod skrajnie prawicową Hindu Rashtra (naród), w którym mniejszości religijne byłyby pozbawione praw, a rdzenni mieszkańcy nie mieliby możliwości korzystania z zasobów naturalnych.
Modi został powstrzymany przez odradzający się Indyjski Kongres Narodowy, który w ostatniej chwili zawarł koalicję z południowoindyjskimi partiami drawidyjskimi, takimi jak Dravida Munnetra Kazhagam, która rządzi Tamil Nadu, Marathami z zachodniego stanu Maharasztra oraz północnoindyjskimi partiami reprezentującymi upośledzone społecznie klasy i dalitów. Koalicję nazwano I.N.D.I.A. Ta szczególna interpunkcja kojarzyła się z istotą kraju, ale nie naruszała oficjalnych zasad dotyczących nazw zastrzeżonych.
Na jej czele stanął młody przywódca Kongresu, Rahul Gandhi, syn zamordowanego byłego premiera Rajiva Gandhiego i potomek politycznego dziedzictwa Jawaharlala Nehru-Indiry Gandhi.
Jego dwuletnia kampania składała się z długich marszów przez Indie, w których rzucał wyzwanie Modiemu w każdej wiosce i mieście, wskazując na największe problemy obecnego premiera: niejasne układy z kapitalistami, ograniczające swobodę ekonomiczną obywateli, pogardę dla konstytucji i rządów prawa oraz lekceważenie swobód obywatelskich i praw człowieka. Indie, o czym rzadko wspomina się w naszym kraju, mają największą na świecie liczbę więźniów politycznych i innych osób przebywających w więzieniach.
Kampania sojuszu I.N.D.I.A przyniosła efekty, w niemałym stopniu wspomagana przez wysiłki społeczeństwa obywatelskiego i armię influencerów mediów społecznościowych, którzy docierali do każdego zakamarka, gdzie nawet media głównego nurtu Modiego nie mogły być obecne.
Szczególnie bolesna dla Modi’ego była klęska w jego ulubionym stanie Uttar Pradesh, gdzie jego partia zyskała tylko połowę z możliwych 80 mandatów. Uttar Pradesh, największy stan w Indiach, był świadkiem najbardziej zaciętych prześladowań muzułmanów i chrześcijan pod rządami BJP. Zmniejszenie siły tej partii nie przełoży się od razu bezpośrednio na poprawę losu mniejszości religijnych, daje jednak nadzieję na przyszłość.
BJP zachował większościową kontrolę nad głównymi stanami środkowych Indii: Madhya Pradesh, Orissa i Chhattisgarh, które są zamieszkiwane przez sporą społeczność chrześcijańską, oraz Gujarat i Bihar, które mają znaczną populację muzułmańską. Tu można się niestety spodziewać dalszych prześladowań i wzniecania przez tę partię nienawiści etnicznej i religijnej.
Podejście Modiego do kwestii religijnych nie jest tylko zimną polityczną kalkulacją. To nie tylko bezwzględny polityk, ale także religijny fanatyk i megaloman. Podczas kampanii wyborczej ubierał się w strój indyjskiej szlachty feudalnej, w mundur wojskowy, ale często także w szaty „sadhu”, czyli gorliwego wyznawcy hinduizmu. Jego ogromna świta kamerzystów i reporterów towarzyszyła mu, gdy medytował w himalajskiej grocie, w dżungli u podnóża gór i w innych regionach Indii. W ostatnich wywiadach Modi stwierdził, że wierzy, iż ma boskie przeznaczenie i prawdopodobnie urodził się jako bóg. Mówił to całkowicie serio. Oczywiście w ramach hinduizmu, wierzącego w reinkarnację i wyznającego politeizm, słowa te mają mniejsze znaczenie i nie brzmią tak kontrowersyjnie, jak w religiach monoteistycznych czy zachodnich świeckich demokracjach. Jednak takie słowa mają swoje znaczenie także w Indiach i można sobie zadawać pytanie, czy to jeszcze tylko megalomania i narcyzm, czy już początek groźnego szaleństwa.
Jak na razie jego zapędy powstrzymali hinduscy wyborcy. Wymarzona przez Modiego większość dwóch trzecich głosów w dwóch izbach indyjskiego parlamentu – stała się bardzo odległa, a wraz z nią odchodzą jego nadzieje na zmianę kluczowej cechy świeckości indyjskiego państwa, zachowującego dystans wobec wszystkich religii. Modi nie jest już młody – za rok kończy 75 lat. Sam wcześniej ustalił ten wiek jako czas politycznej emerytury dla swojego byłego mentora i wicepremiera Lala Krishana Advaniego, który rozpoczął kampanię Hindutwa w 1990 roku. Trudno powiedzieć, co teraz zrobi Modi, gdy osiągnie wiek emerytalny. Na razie nie widać w jego partii nikogo, kto miałby podobną charyzmę i mógłby go zastąpić.
Hinduscy chrześcijanie mają nadzieję, że czasy rządów Modiego odejdą wreszcie w przeszłość, a partia BJP będzie stopniowo tracić władzę i znaczenie w polityce. Ostatnie 10 lat, gdy sprawowała ona władzę zarówno na szczeblu centralnym, jak i lokalnym to czas coraz mocniejszych prześladowań mniejszości religijnych. Zwolennicy BJP i związanych z nią setek organizacji „kulturalnych” z wielomilionową rzeszą członków uważają, że w Indiach miejsce jest wyłącznie dla „prawdziwych Hindusów”, czyli wyznawców hinduizmu. Aktywiści i bojówkarze tych organizacji systematycznie dopuszczają się aktów przemocy wobec mniejszości religijnych, przy cichej aprobacie władz lokalnych. Stosunkowo słaby wynik BJP w ostatnich wyborach parlamentarnych wskazuje, że sami Hindusi zaczynają już mieć tego dość. Polityczni krzykacze, podżegający do religijnej nienawiści powinni się więc mocno zastanowić nad swoją strategią. Może się bowiem okazać, że „kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie”.