Pamiętnik dedykowany pamięci mojego zmarłego na raka syna - fragment
ISBN: 978-83-7505-085-1
wyd.: WAM 2008
Pamiętnik ten dedykuję pamięci mojego zmarłego na raka syna. Opisuję w nim „rekolekcje”, jakie odbyłam w czasie jego choroby. Przewodnikiem tych moich rekolekcji był on — Marcin.
Kochany Synu! Twoja choroba i śmierć spadły na nas jak grom z jasnego nieba. Odszedłeś tak młodo, zostawiając nas, rodziców i braci, z rozdartymi sercami.
Jednak zanim odszedłeś, dałeś mi wielką szkołę życia.
Ziarno, jakie zasiał okres choroby i opieki nad Tobą, kochany Synu, nie zginie, nie zmieni się w plewy, lecz będzie rodzić owoce. Dzięki Tobie jestem innym człowiekiem. Moja dusza jest piękniejsza. Dlatego Twoja śmierć nie będzie pozbawiona sensu. Twoja choroba nauczyła mnie, że życie trzeba czerpać garściami, każdy dzień przyjmować i przeżywać tak, jakby miał on być dniem ostatnim. A co najważniejsze, mówić sobie wszystko, co chcemy powiedzieć, nie odkładać nic na potem, na jutro, bo dla niejednego z nas to jutro może już nie nadejść.
MAMA
Kiedy po raz pierwszy zrodziła się we mnie myśl, aby napisać ten pamiętnik, zaczęłam śmiać się sama z siebie. Bo co może stworzyć zwykła kobieta, która od dwudziestu trzech lat zajmuje się domem i wychowywaniem dzieci? Temat pisania jednak ciągle i uparcie wracał w moich myślach. I w końcu stało się: siadam przy biurku i wracając do tamtych wydarzeń, dzień po dniu staram się przelać coś na papier. I tak pod wpływem różnych emocji, które mną miotają, staram się opisać uczucia, które mi towarzyszyły podczas 10−miesięcznej choroby syna. Nikt, ale to nikt, kto nie przeżył osobiście takiego doświadczenia, nie jest
w stanie wyobrazić sobie, co czuje matka, która przez dziewięć miesięcy nosiła swoje dziecko jak największy skarb pod swoim sercem, teraz musi zmierzyć się z potworną chorobą, która zaatakowała osobę, którą tylko matka może obdarzyć największą miłością: dziecko. Moje dziecko. Nieważne, że to dorosły mężczyzna — to moje dziecko.
W czerwcu 2004 roku Marcin po raz pierwszy wspomniał mi, że wyczuwa w jądrze jakąś narośl. „Dziecko — mówię — trzeba iść do lekarza, on to musi obejrzeć, ocenić, co to może być”. Ale wiadomo, 21−letni chłopak mnie wyśmiał: „Przecież jak tam pójdę, to on będzie grzebał mi w slipach”. Trudno dorosłe dziecko nakłonić, aby coś zrobiło wbrew własnej woli. Wie to na pewno niejedna matka. I tak minęły trzy miesiące, co jakiś czas prosiłam: „Synusiu, idź do lekarza, przecież to tylko badanie, które przechodził już niejeden człowiek”. Odpowiedź za każdym razem była ta sama: „Nie”.
* * *
Minął czerwiec, lipiec, sierpień... We wrześniu Marcin sam zadecydował, że umówi się na wizytę. Lekarz rodzinny obejrzał go i skierował na konsultację do specjalisty urologa. 21 września 2004 roku syn trafił na oddział urologiczny specjalistycznego szpitala...
Celowo nie wymieniam jego nazwy ani miejscowości, bo tam zrobili naszemu dziecku wielką krzywdę. Zasięgłam porady prawnej i wiem, że mogłam — i nadal mogę — oddać sprawę do prokuratury... Tylko że życia mojemu synowi to nie wróci...
Jak wspomniałam, we wrześniu 2004 roku Marcin został zakwalifikowany do zabiegu wyczyszczenia jądra.
Co do badań, to zrobiono tylko trzykrotne USG, z którego lekarze do końca nie wiedzieli, co znajduje się w jądrze. Zasugerowali się tym, że syn został kiedyś w to miejsce uderzony piłką i spodziewali się, że jest to wodniak. Wielka szkoda, że żadnemu z lekarzy tak renomowanego szpitala nie przyszło wtedy na myśl, aby zrobić tak prostą rzecz, jaką jest punkcja. Może wtedy mieliby większe rozeznanie, z czym mają do czynienia i tej naszej rodzinnej tragedii można byłoby uniknąć... Gdyby wszyscy lekarze traktowali pacjentów jak ludzi, a nie jak kolejne przypadki...
Trudno mi nie myśleć o tym, co było na końcu, ale pokolei.
* * *
Marcin jest już po zabiegu, jutro wychodzi do domu. Bardzo się cieszymy. Czekam na lekarza, chcę zasięgnąć informacji o postępach zabiegu. Doczekałam się, pojawia się pan doktor, który operował mojego syna.
Nie zaprasza mnie do gabinetu, rozmowa odbywa się na korytarzu. Pytam: „Panie doktorze, niech mi pan powie, co to było? Czy to było coś w rodzaju raka?”.
Odpowiada: „Nie, to nie był rak, było to podobne do wodniaka, ale prawdę mówiąc, to po raz pierwszy coś takiego widziałem na oczy”. Na tym kończy się nasza rozmowa.
* * *
Moje słoneczko jest już w domu! Po trzech dniach od zabiegu stan jego zdrowia troszkę się pogorszył. Dostał wysokiej gorączki, kaszlał, miał dreszcze, wyglądał źle. „Mamuś — mówi do mnie — chyba będę umierał, tak bardzo źle się czuję”. Pojechaliśmy do pani doktor, która od kilku lat opiekowała się Marcinem.
Syn chorował na oskrzela, był więc pod opieką lekarzy z poradni płucnej. Tam dostał antybiotyk i po tygodniu doszedł do siebie. Zaczął dalej normalnie żyć. Wynik badania histopatologicznego miał przyjść za trzy tygodnie. Na badania kontrolne do poradni urologicznej zgłosił się po tygodniu, wszystko było w porządku. Lekarz poinformował go, że wynik z wycinka operowanego guzka przyjdzie do domu pocztą, że on sam nie musi po niego jechać — jeśli będą jakieś wątpliwości, to szpital skontaktuje się z synem.
opr. aw/aw